2022.11.27-28 Cadaques & Barcelona, ES (dzień 4-5)
Ale się wyspaliśmy, cisza, spokój, ciepłe łóżeczko... nie żebyśmy narzekali na hotel w Barcelonie. Tam też było wygodnie. Obudzenie się jednak na wsi ma swoje uroki. Po obudzeniu można wyjść przed domek (w naszym przypadku przed pokój) i zaciągnąć się świerzym porannym powietrzem.
Jak już pisałam wczoraj śpimy w winiarni. Pierwsze pytanie, które zostało nam zadane zaraz po miłym dzień dobry brzmiało czy chcemy śniadanie na zewnątrz czy w środku. O ile poranne słoneczko kusiło, żeby zjeść śniadanie na trawce o tyle temperatura mówiła, że lepiej nie. My jakoś nie pomyśleliśmy, żeby wziąć na ten wyjazd kurtki puchowe. A ludzie rano chodzili w takich. Tak więc śniadanie zostało podane w przytulnej jadalni, troszkę jakby piwniczce.
Każdy stolik indywidualnie dostawał cieplutki chlebek i croissanty prosto z pieca. Do tego oczywiście pełno innych rzeczy. A po śniadanku przyszedł czas na Darka służbowe śniadanko.
Gostek jak się dowiedział, że z Darkiem da się pogadać o winach to nas oprowadził, zdradził tajniki jak robią wino i otworzył chyba z 10 butelek żebyśmy popróbowali. Tak, był tam kubełek i wino było systematycznie wylewane po wypłukaniu nim kubków smakowych.
Moja wiedza o winach jest bardzo słaba ale z każdą wycieczką uczę się czegoś nowego. Tak więc tym razem nauczyłam się, że wino może być leżakowane na dachu. Wczoraj myślałam, że te baniaki z winem to dekoracja ale okazało się, że oni tak leżakują wino które pod wpływem słońca i zmieniających się temperatur kształtuje swój smak.
Drugą ciekawostką było robienie Vermutu. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym alkoholem i jego produkcją. Dopiero dziś dowiedziałam się, że jest to trochę jak co kucharz miał pod ręką albo powinnam bardziej powiedzieć co ogrodnik miał w ogródku. Do produkcji Vermutu używa się takich ziół jakie akurat rosną, dlatego zawsze jest inny i nie powtarzalny.
Pochodziliśmy trochę po parceli i jak zawsze się zastanawialiśmy, czy takie życie na odludziu by nam odpowiadało. Chyba jesteśmy jednak mieszczuchami bo zawsze wtedy stwierdzamy, że dzień-dwa to tak ale dłużej to już ciężko.
Koło 11 ruszyliśmy w drogę powrotną. Dzisiaj wielki dzień, mecz Hiszpania-Niemcy i na pewno będziemy chcieli to oglądać. Tak więc niby czasu mieliśmy trochę ale też nie chcieliśmy za późno wracać do Barcelony. Dziś postanowiliśmy tylko odwiedzić Montserrat.
Montserrat to pasmo górskie w Katalonii. Szczyty tam przekraczają 1200 m (4000 ft). My pojechaliśmy tam głównie ze względu na klasztor, Opactwo Matki Bożej w Montserrat. Jest to klasztor w skałach. Z początku może się wydawać, że przypomina Meteory w Grecji ale ten jest dużo większy i mniej schowany. Słynie on z przechowywanej tam rzeźby Czarnej Madonny. Dla ludzi mniej wtajemniczonych w religię, klasztor ten może kojarzyć się z książki Dana Browna, Początek. To właśnie tu dzieje się akcja otwierająca książkę (pierwszy rozdział).
Ja książki nie czytałam więc o fakcie, że ma powiązanie z tym miejscem dowiedziałam się jak podsłuchałam jakiegoś przewodnika. Klasztorem i muzeum też jakoś nie byliśmy zainteresowani. Bardziej nas interesowały widoki i górki.
Jak to bywa w takich miejscach „loża szyderców” musi być użyta. Jednak naprawdę różne wynalazki są na tym świecie. Montserrat jest jedną z większych atrakcji, a że dziś jest niedziela to jest dość dużo turystów. Mają jednak dobrze rozwiązany parking więc wszystko idzie w miarę gładko. Oczywiście znalazł się jakiś wynalazek który musiał być pierwszy i wcisnął się przed Darka na chama. Tylko potem myśmy zaparkowali a on dalej szukał miejsca... Haha... naprawdę.
No nic, pośmialiśmy się, żal się nam zrobiło gościa ale poszliśmy w kierunku centralnego placu, jeśli tak można to nazwać. Montserrat jest to kompleks budynków, częściowo zrobiony pod turystów (czyt. Sklepy z pamiątkami) w głównej jednak mierze jest to klasztor Benedyktynów. My zobaczyliśmy ludzi na skałach na górze a potem kolejkę która ich tam wywozi. Tak więc olaliśmy sklepy z pamiątkami i ruszyliśmy do kasy. Mieliśmy nadzieję, że z góry będzie super widok na klasztor.
Widok był z kolejki ale niestety nie z góry. Rzeczywiście klasztor jest schowany, żeby nie był łatwo dostrzegalny przez wroga. Ze szczytu kolejki jest parę szlaków. My kupiliśmy bilety powrotne ale stwierdziliśmy, że w sumie to może zejdziemy bo to tylko 30 minut a mogą być fajne widoki. I takim oto sposobem ruszyliśmy na dół.
Fajna miejscówka. Tak schodziliśmy a tu non-stop było jakieś odbicie w bok na inny szlak. Widać, że można tu całkiem fajnie pochodzić. Pewnie Montserrat nie jest tylko destynacją turystyczną ale lokalni też tu przyjeżdżają na hiki. Troszkę czasu nam tu zeszło. Jak już szliśmy na parking to robiło się coraz chłodniej i pomału słońce zabierało się do zachodu. A przed nami trochę ponad godzina do wypożyczalni a potem metro do hotelu.
W mieście samochodu nie opłaca się mieć dlatego po zakończonej wycieczce pojechaliśmy prosto do wypożyczalni, zostawiliśmy auto i metrem szybko na naszą kochaną stację La Rambla - Pl Catalunya. Stacja jest „ukochana” bo wysiada się w ulu. Tu jest jakieś skrzyżowanie wszystkiego i ludzi jest jak pszczół w ulu.
Tym razem nie śpimy w Marriocie. Ale mamy hotel w sumie nie daleko naszego wcześniejszego więc przynajmniej dzielnica jest ta sama. Ostatnią noc śpimy w hotelu Ohla Barcelona. Okazało się, że na hotels.com też mam jakieś punkty które trzeba zużyć do końca roku. No więc zdradziliśmy chwilowo Marriotta i wybraliśmy lokalny, butikowy hotelik ale do tego jaki fajny.
Na dzień dobry pan zabrał nas na lobby na 0.5 piętra. Tak, recepcję mają dokładnie w połowie piętra. W sumie to nie wiem czemu tak. Jak tylko wysiedliśmy z windy to padło pytanie czy byśmy nie chcieli Cava. Powitalny drink jak zawsze jest mile widziany. Muszę też przyznać, że już bardzo dawno nie siedziałam przy check-in. Tak więc sobie siedzieliśmy popijając Cava, pani wpisywała nasze dane a Darek zadał krytyczne pytanie koledze z obsługi. Gdzie tu najlepiej oglądać mecz.
Gostek polecił nam jakiś bar... wytłumaczył nam żeby skręcić w lewo jak się wyjdzie z hotelu. Super, plan mamy. Tylko po 30 minutach w hotelu jak wyszliśmy z hotelu i skręciliśmy w lewo to obje z Darkiem zadaliśmy sobie pytanie, ale właściwie jak się ten bar nazywał... Nazywał się The George Payne Irish Pub i przy podpowiedzi pana Google udało nam się szybko tam trafić.
No i się zaczęło... Amerykanin w irlandzkim barze w czasie mundialu. Było ciekawie. Na dzień dobry okazało się, że trzeba zapłacić wejściówkę. Pierwsza reakcja.... ale czemu jak mam płacić za wejście do baru, druga.. aaa to tylko 2 EUR za osobę. A to spoko. No i podobno to idzie do pracowników. Pod koniec nocy zastanawialiśmy się co tak mało bo kelnerzy nie mieli łatwo a napiwków tu nikt chyba nie zostawiał.
Drugie zdziwienie było... ops. My jesteśmy na meczu Chorwacja – Canada a tu nie ma już wolnych miejsc. Eeee... pójdą sobie, pomyśleliśmy. Gdzie tam. Nikt nigdzie nie poszedł a ludzi jeszcze przybyło. Tak więc przykleiliśmy się do baru, żeby mieć swój własny kąt i łatwość zamawiania piwa i podeszliśmy do tego jak amerykanie. Będziemy dawać dobre napiwki to dadzą nam stolik albo przynajmniej pozwolą nam postawić stołek przy barze. Niestety... to nie Ameryka i przy barze nie można siedzieć, o stoliku zapomnij. Potem zaczęliśmy współpracować z kelnerami odbierając od nich brudne kufle to przynajmniej nas spod baru nie wyrzucili i mogliśmy w kąciku z dobrym widokiem na telewizory oglądnąć mecz.
Było super jak cały bar kibicował i każdy wpatrzony w telewizor śledził mecz. Zdziwiliśmy się tylko jak dużo niemieckich kibiców było. Nie mieli najlepszych min ale jak to się mówi, piłka zbliża więc wszyscy mieli dobrą zabawę.
Po meczu stwierdziliśmy, że pasuje wreście coś zjeść. Wcześniej priorytezowaliśmy mecz a nie kolację ale głód i nas dopadł. Nie bardzo mieliśmy plan więc wróciliśmy pod hotel i się okazało, że zaraz obok jest całkiem fajne miejsce z tapas. Tak więc przy szynce bellota pożegnaliśmy Barcelonę.
Szkoda, że nie spędziliśmy tu więcej czasu. Oj jak bardzo się stęskniliśmy za Europą. Ma ona coś w sobie. Na drugi dzień obudził nas radosny sms. Nasz samolot jest opóźniony. Normalnie nie jest to fajna wiadomość ale jak jesteś jeszcze w łóżku i dostajesz nagle pół godziny dodatkowego snu to jest to piękne.
Rok się może jeszcze nie skończył ale były to najlepsze wakacje w tym roku. Tak jakoś się poskładało, że mało wakacji mieliśmy międzynarodowych a Barcelona swoją magią, baśniową architekturą, pysznym jedzeniem, no i niesamowitymi kibicami skradła nasze serce. To był intensywny ale piękny wyjazd, tak intensywny, że na lotnisku w lounge była herbatka i polski pączek. Dość piwa na jakiś czas...