IDM Travels

View Original

2023.08.30 Houston, TX (dzień 0)

Houston mamy problem. Miałam nadzieję, że nie będę musiała użyć tego słynnego powiedzenia na blogu. Miałam nadzieję, że w blogu pojawi się to w troszkę innym kontekście. Nadzieję trzeba mieć ale podróżowanie jak i życie jest nie przewidywalne.

Słynne powiedzenie “Houston mamy problem” zostało pierwszy raz użyte przez załogę Apollo 13, w 1970 roku. Podobno prawdziwe brzmienie to “Okay, Houston…mamy tutaj problem”. Mass media uprościły to stwierdzenie i teraz każdy używa to częściej lub rzadziej ale zawsze w tym samym celu… mamy problem. Ironia, że nasze “Houston mamy problem” naprawdę tyczyło się Houston.

Pamiętacie naszą wycieczkę na Galapagos? Jak nie to zapraszamy na wcześniejsze wpisy na blogu. Galapagos był moją wycieczką urodzinową. Darek też ma okrągłe urodziny w tym roku więc i on mógł sobie wybrać destynację marzeń. Texas? Ale dlaczego, pomyślicie. Texas w środku lata gdzie temperatura codziennie przekracza barierę 100F (37.8C). Nie pasuje do nas, nie? Texas był jednak tylko pośrednim zakłóceniem. Miało być małą przerwą, stało się małą przeszkodą.

Darek wybrał na swoje urodziny krainę, którą oboje kochamy, ale która jest bardzo daleko. Nowa Zelandia, jeden z naszych top krajów na świecie. Tym razem lecą z nami buty narciarskie więc od razu się domyślacie, że będzie dużo śniegu, gór a wyjazd będzie inny niż typowe zwiedzanie Nowej Zelandii.

Zanim jednak będzie zimno, musi być ciepło i tak padło na przesiadkę w Texas. Air New Zealand, którym lecimy ma połączenie z NY, LA, San Francisco i Houston. Niestety non-stop z NY nie mial opcji SkyCouch (potem opiszę co to) więc musieliśmy się gdzieś przesiąść i padło na Houston.

Niestety Delta ostatnio ma same problemy. O ile dawniej mieliśmy może co dziesiąty lot z opóźnieniem tak teraz niestety jest to nagminne. Jak tylko zobaczyłam poniższy rysunek z demotywatorów to od razu pomyślałam o Delcie. Co tym razem? Tym razem odwołali nam samolot i nie przeżucili nas na nic innego. Tak więc do 2 w nocy siedziałam z Deltą na telefonie i udało im się przenieść nas na lot do Austin. Austin jest 3h samochodem od Houston więc autem musimy to nadrobić. Na szczęście mamy w Austin przyjaciół a oni byli tak mili, że odebrali nas z lotniska i zawieźli do Houston. Dziękujemy!

Co się stało? Nikt do końca nie wie. W piątek samolot, który miał przylecieć z Houston do NY został zawrócony w trakcie lotu i wylądował w Detroit. Czyli NY nie miało dla nas samolotu i skasowali całe połączenie. W momencie jak się dowiedziałam że jest lot skasowany to zaczęłam szukać innych linii lotniczych…niestety wszystkie loty do Houston zostały wykupione. Masakra … zero miejsc. Wtedy pomyśleliśmy o pobliskich lotniskach i Austin wydało się najlepszą opcją.

Z Deltą byłam na telefonie do 2 rano. Przynajmniej scones się upiekły. O4:30 rano już trzeba było wstawać na samolot. Nie zaczyna się dobrze. Nastepny sen za jakieś 34h. W samolotach pomimo, że mamy jakieś małe udogodnienia się na pewno nie wyśpimy. No ale cóż, kto powiedział, że latanie jest miłe i przyjemne. Tak nawet ja już dochodzę do wniosku, że nie lubię latać. Lubię być na miejscu, odkrywać nowe rejony świata ale nie latać.

Na szczęście samolot do Austin nie nawalił. Jakby tak było to chyba byśmy olali całą NZ i pojechali do Catskills na dwa tygodnie. Po śniadanku w samolocie padliśmy i obudziliśmy się dopiero na lądowanie. Udało się dolecieć do Texasu…postęp!

Do Austin chciałam polecieć i pozwiedzać ale nie jak jest ponad 100F (38C). Tak więc zwiedzanie trzeba było zrobić z auta i skupić się tylko na klimatyzowanych miejscach jak stodoła z najlepszym BBQ w mieście.

Pierwsze piwko zaliczone więc wakacje oficjalnie zaliczone. Fajnie było się spotkać z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i posłuchać historii o Texasie. Bo Texas to stan ale umysłu!

Samolot do Auckland, NZ mieliśmy dopiero o 22 godzinie tak więc mieliśmy nie wiele ponad 12h przesiadki. Taka przesiadka jest wskazana, żeby zapomnieć o wcześniejszym samolocie. Pierwotnie mieliśmy wielkie plany, że zobaczymy muzeum i stację kosmiczną w Houston. Plan był zrobienia zdjęcia stacji kontroli i wtedy dopiero napisać “Houston mamy problem”. No nic, NASA będzie musiała poczekać na następny raz. Może i dobrze, bo zwiedzanie na szybkiego po 2h spania chyba nie byłoby najbardziej efektowne. W zamian za to udało nam się doładować troszkę baterie w samochodzie do Houston. Dobrze, że nie musieliśmy prowadzić.

W Houston chyba za wiele nie ma do zwiedzania. Samo miasto (a przynajmniej dzielnica gdzie zatrzymaliśmy się na kolację) dość przyjemna. Ale 109F (43C) zdecydowanie nie zachęcało do wysiadania z auta. Tak więc podjazd pod restaurację i kolacja…. a potem znów lotnisko i znów AC. Nie do końca przepadamy, za takim stylem życia, żeby tylko od AC do AC więc cieszyliśmy się, że uciekamy na południe… ale to dalsze południe, to zimne południe.

Na kolację wybraliśmy włoską restaurację La Griglia. Bardzo, bardzo miła obsługa i pyszne jedzenie. Przy takim upale jeść za bardzo się nie da więc ja delikatnie wybrałam tylko sałatkę. Natomiast Darek zaeksperymentował z dzikiem.

Był to trochę dziwny dzik bo nie był dziki… Nie smakował dziczyzną ale nie był to “nudny” smak wieprzowiny. Najważniejsze, że smakowało choć z godzę się z Darkiem jak na dzika to mięso nie zalatywało dziczyzną.

Jedzonko, wino, desery…. aż nie chciało się jechać na lotnisko. Ale po coś te buty narciarskie targamy ze sobą więc trzeba je w końcu wykorzystać. Przyjaciele odwieźli nas na lotnisko, pożegnaliśmy się z obietnicą, że wrócimy tu jak będzie chłodniej, no i ruszyliśmy przed siebie. Odprawa poszła szybko, lotnisko nie za wielkie ale na szczęście pasażerów też dużo nie było więc jakoś wszystko szło sprawnie. I przyszedł czas na dużego ptaka… Ogrom, 60 rzędów a w każdym rzędzie 10 miejsc, układ 3-4-3.

Jak wspominałam wyżej my mamy SkyCouch. Na 16h lot wiedzieliśmy, że chcemy coś więcej niż siedzenie w zwykłej klasie. Klasa business albo pierwsza byłaby najlepsza ale cena nie była zachęcająca. Tak więc do wyboru mieliśmy Premium albo SkyCouch. Stwierdziliśmy, że spróbujemy ten SkyCouch. Za dopłatą $500 w każdą stronę, mamy 3 siedzenia dla siebie. Wykupujemy jakby cały rząd. Do tego jest to specjalny rząd w którym podnóżek się tak rozkłada, że zamyka przerwę między fotelami i można się położyć.

Idealna opcja jak się podróżuje z dziećmi. Jeden rodzic jedno dziecko. Dla nas grubasów było troszkę ciasno ale i tak jak się wymienialiśmy to udawało nam się podreperować sen przez 2h i potem zmiana. Nadal uważamy, że SkyCouch jest troszkę lepszy od premium bo można wyprostować nogi.

“Załoga proszę przygotować samolot na lądowanie”. Najcudowniejsze słowa na tym wyjeździe. Darek czekał na nie od 48h, ja też się bardzo ucieszyłam, że w końcu koniec. Wiedzieliśmy, że jeszcze musimy odpowiadać na parę pytań czy nie przywozimy ze sobą żółwia albo błota na butach ale przynajmniej można robić to na stojąco poruszając się albo przynajmniej dreptać w miejscu.

I tak też było. Po wylądowaniu była najpierw odprawa paszportowa, mój nie przeszedł przez automat i troszkę czasu straciliśmy ale to nic…dzięki temu mam pieczątkę, a Darek nie. A pieczątka z Nowej Zelandii na wagę złota. Jak to się mówi, “ja nie zbieram rzeczy tylko pieczątki w paszporcie”. Po pieczątkach odebranie walizek a potem rozmowa z panią co mamy w walizkach i dlaczego. Czy mamy owoce, mięso, no i standardowo błoto. Na pytanie czy mamy sprzęt górski odpowiedzieliśmy grzecznie, że tak, mamy buty, kijki no i buty narciarskie. Pani się spytała czy buty używane ale my już wiedzieliśmy jakie będzie kolejne pytanie więc od razu dodaliśmy, że używane ale czyste, bo my zawsze myjemy buty po hiku.

Przeszło. Wyszliśmy na zewnątrz i tu od razu udeżył nas chłod. Aż ubraliśmy kurtki puchowe. Była 6 rano, ciemno, mgliście i chłodno. Było jakieś 5-8 C. Po tych wszystkich upałach cudo. Zawołaliśmy ubera i już o 7 rano byliśmy w hotelu.

Śpimy w lokalnym hotelu DeBretts w centrum Auckland. Od razu zrobiłam rezerwację od niedzieli (pomimo, że u nas już poniedziałek) bo chciałam mieć gwarancję, że pokój będzie na nas czekał jak tylko się pojawimy. I tak też się stało! Yupiii…. w końcu łóżeczko.