2024.07.13 Islandia (dzień 2)
Kotary przeciw świetlne spisały się dobrze. Nawet nie wiedziałam, która jest godzina jak zadzwonił budzik. Po otworzeniu oczu a potem kotar wolałam jednak wrócić do krainy snów. Bo po co w sobotę tak wcześnie wstawać zwłaszcza, że za oknem pada. Darek jednak przygotował dzień pełen wrażeń i trzeba było po śniadaniu zbierać się w drogę.
Dziś śpimy w Highland Base Kerlingarfjoll. Kerlingarfjoll to rejon górski pełen geotermalnych źródeł i przepięknych szlaków. Dziś w góry nie pójdziemy ale śpimy w hotelu który jest na początku naszego szlaku więc już pewnie dziś zobaczymy piękne widoki.
Dzisiejszy dzień można podsumować “o ładnie, zatrzymaj się”, szybkie wyskoczenie z auta, pstryk zdjęcie i znów do auta bo zimno, bo wieje, bo pada deszcz.
Zanim jednak opuściliśmy Reykjavik, zrobiliśmy zakupy. Jedzenie ogólnie mamy w hotelach ale piwko, przekąski w góry, woda, powerrade na własną rękę trzeba kupić. Sklep spożywczy jak to sklep spożywczy, znajdziesz na każdym kroku. Z monopolowym jest gorzej. Tutaj piwo można kupić tylko w sklepach monopolowych Vinbudin. Są to sklepy państwowe. W zwykłym supermarkecie można kupić piwo ale tylko do 2.25%, może troszkę więcej ale 2,25% widzieliśmy najwyżej. Tak więc odwiedziny w Vinbudin musiały być…a tam Żywiec, Łomża, Soplica itp. kolejny dowód, że Polaków tu multum… Skoro polskie produkty są w cenie to szkoda, że nie mieli Delicji w supermarkecie.
Do pokonania mamy 226 km. Na takim odcinku w tak pięknym kraju nie ma możliwości nie zobaczenia czegoś ładnego. Sama trasa jest piękna. Z jednej strony góry, lodowce, z drugiej przestrzenie lawy i ocean. Bardzo duża część turystów ogranicza się tylko do przejechania Ring Road, czyli głównej drogi w około całej wyspy. My dość szybko zjechaliśmy na mniej popularne drogi ale nadal asfaltowe. Jak asfaltowe to oczywiście turystyczne, ale Darka ciągnęło do żwiru więc nawet z asfaltowej drogi znalazł coś w bok i takim oto sposobem odkrywaliśmy nowe zakamarki wyspy.
I takim oto sposobem zajechaliśmy do resortu narciarskiego. Co prawda już zamkniętego ale zobaczenie jakie mają trasy i górki kusiło. Niestety chmury zamknęły też góry więc zobaczyliśmy tylko bazę i parę dolnych wyciągów. Chyba nie jest to największy resort narciarski w tym kraju. Choć nigdy nie wiadomo bo w sumie Islandia nie słynie za bardzo z nart.
Prawdziwa Islandzka pogoda towarzyszyła nam przez większość drogi. Deszcze, chmurki… ale nawet to ma swój urok. Po pierwsze mgła/chmury nadają większej tajemniczości temu krajobrazowi, po drugie bez opadów deszczu Islandia nie byłaby tak zielona. Tutaj okres wegetacji jest dość krótki, ze względu na długie zimy więc rośliny muszą rosnąć w przyspieszonym tempie, żeby znów zwierzątka miały co jeść.
Im bardziej oddaliliśmy się od oceanu tym mniej padało a nawet jakieś słoneczko wychodziło. Poza małymi przystankami tu i tam mieliśmy zaplanowany jeden większy przystanek przy wodospadzie Gullfoss. Jest to jedna z topowych atrakcji na Islandii, zwłaszcza wśród ludzi z ograniczonym czasem (tylko 1.5h od Reykjavik’u). Gullfoss znaczy Złoty Wodospad i nie jest tak nazwany tylko dlatego, że jest piękny ale ze względu na połysk wody która czasem przybiera kolor złotawy, efekt osadu z pobliskiego lodowca.
Wodospad Gullfoss położony jest na rzece Hvita i ma 175 m (575 ft) szerokości. Nie jest on najwyższy (32 m / 105 ft). Ale nie w tym jego piękno. Jego piękno jest właśnie w szerokości i ogólnie położeniu w przepięknej dolinie.
Oczywiście ludzi tłum ale porobili fajne schodki, deptaki i platformy widokowe więc jakoś się ten tłum rozchodzi. Do tego wodospad pryska na prawo i lewo więc blisko wodospadu ciężko jest przebywać przez dłuższy czas. My mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe ale spodni przeciwdeszczowych nie ubieraliśmy. Niektórzy to full ubranie, to dopiero są przygotowani turyści.
Zdziwiło mnie, że cała atrakcja, włącznie z parkingiem jest bezpłatna. W sumie natura powinna być bezpłatnie dostępna dla każdego. Pewnie dlatego przy wodospadzie jest bardzo duży sklep z pamiątkami i ciuchami, żeby ktoś mógł na tym zarobić. A zarobić można bo barzo łatwo rozkojarzyć tu turystę. Spontaniczne zakupy w kraju w którym wszystkie ceny są w tysiącach nie jest najlepszym pomysłem. Tutaj 10,000 Koron Islandzkich to około $70, więc zrób tą samą matematykę jak na kupisz pamiątek, usłyszysz 50,000 i masz parę sekund na reakcję. Pewnie większość wyciągnie kartę, zapłaci a potem w domu jak sprawdzi ile naprawdę zapłacili to się załamie. No ale cóż wakacje w końcu są raz w roku. My spontanicznych zakupów nie robimy więc na nas nie zarobili.
Wodospad jest ostatnią atrakcją na drodze dopuszczonej dla wszystkich aut. Po wodospadzie droga idzie dalej w ciekawsze i piękniejsze tereny ale tylko samochody z napędem 4x4 i z wypożyczalni które pozwalają mogą dalej jechać.
Droga F35 która potem przejdzie w F347 już nie ma asfaltu tylko żwir, droga jest “international” to znaczy, że jedziesz po tej stronie po której ci pasuje, po której lepiej omijać się dziury i kałuże. Choć czasem nie warto omijać tych kałuż tylko trzeba po prostu w nie wjechać. Obiecywali, że trzeba będzie przejechać jakąś małą rzeczkę, ale niestety obiecanki cacanki. Darek się nastawiał, żeby wypróbować Subaru ale wszędzie porobili mostki. Może to i lepiej.
Na tej drodze już jest stosunkowo mały ruch. Nadal było trochę samochodów, zwłaszcza wracających z gór, ale to nic w porównaniu z dość mocno uczęszczanymi drogami asfaltowymi.
Najpierw widzieliśmy drogę, otaczające ją płaszczyzny lub mniejsze pagórki. Wtedy wyobrażaliśmy sobie góry które nas otaczają. Potem nawet tego nie widzieliśmy, wjechaliśmy w takie mleko, że trzeba było uważać na niewidzialne owce. Niewidzialne owce (albo co kolejek się pasie w danym rejonie) to określenie zwierząt które wychodzą na drogę we mgle. One nie mają świateł przeciwmgielnych więc często jak się je zobaczy to może być za późno.
Po mleku znów trochę widzieliśmy ale gór w tle nadal brak. A Darek obiecywał, że otoczeni jesteśmy lodowcami… a tu nie było lodowców. Dopiero jakieś 30-45 minut od końca naszej podróży zobaczyliśmy góry, lodowce, i… rowerzystów.
Na Islandii spotyka się dużo rowerzystów, ale nie takich jednodniowych, na rowerze mają torby a w nich śpiwory, namioty itp. Na Instagramie śledzimy gościa Chris Burkard. Świetny człowiek jeśli szukacie inspiracji. Rok czy dwa lata temu przejechał całą Islandię na rowerze. Nie jest to łatwy wyczyn bo trasa czasami idzie piaskami a czasami skalistymi szlakami. Ja tam jednak wolę samochód bo jazda w takim deszczu a potem spanie pod namiotem nie jest najprzyjemniejsza. Wiadomo, najważniejsze, żeby śpiwór był suchy. W każdym razie podziw dla każdego rowerzysty w Islandii. Tu pogoda nie jest rowerowa na pewno.
Na sam koniec spotkała nas niespodzianka w postaci bardzo fajnego wodospadu. Zdecydowanie mniejszy niż Gullfoss ale cały dla nas.
Koło godziny 18 dojechaliśmy w końcu do naszej bazy. Nieźle to wygląda. Pośrodku niczego, u podnóża gór wybudowali nie najgorszy hotel. Są tu też małe domki kempingowe i pole namiotowe. Część ludzi śpi też w autach. Dobrze zrobiony bus może też tu wyjechać a i spać w nim można itp. Tak że ludzi troszkę po okolicy się kręciło. Nasze okno wychodziło akurat na ten kamping więc mogliśmy poobserwować lokalnych turystów. Choć pewnie i byli turyści spoza Islandii którzy wynajęli kampera, przywieźli rower albo/i namiot i przyjechali tu… nie najgorszy hotel pod gwiazdami, tylko gwiazd nie zobaczą bo tu białe noce. Ja jednak wolę w ciepełku grzać się z Hot Toddy. Barman stwierdził, że w menu nie mają drinków na ciepło ale mi zrobi. Dla nich może to lato ale mi tam zimno było po tym wyskakiwaniu i wskakiwaniu do auta.
Wieczór minął nam spokojnie. Kolacja, ogarnięcie się, popisanie bloga itp. Jutro czeka nas hike. Niby nie duży bo ludzie ogólnie robią to w 4-6h ale coś czuję, że będzie pięknie i nam zejdzie więcej. Robienie zdjęć zajmuje trochę czasu ale jak tu nie nacieszyć się takimi widokami i je uwiecznić. Miejmy tylko nadzieję, że pogoda i widoczność dopiszą.