IDM Travels

View Original

2024.07.21 Reykjavik, Islandia (dzień 10)

Lodowce na Islandii widać chyba z każdego punktu. Nie zwiedziliśmy całej Islandii ale nie było dnia żebyśmy nie widzieli lodowca i żeby Darek nie szukał jak tam dojechać a najlepiej jeszcze wyjść.

Lodowce robią wrażenie. Przez ostatnie dziesięć dni przywykliśmy do ich widoku i troszkę łezka kręciła się w oku, że dziś trzeba się z nimi żegnać. Patrząc na nie zaczęłam się zastanawiać kiedy pierwszy raz widziałam lodowiec… a było to w 2013 roku w Chamonix, potem przyszła Nowa Zelandia, Islandia, Alaska, znów Chamonix, Nowa Zelandia i znów Islandia… hmm… zaczynam widzieć tu jakiś trend… czyżby następny raz był znów na Alasce. Czemu nie?

Z lodowcami jest trochę jak z zorzą polarną. W folderach reklamowych wyglądają cudownie, a w rzeczywistości na pierwsze wrażenie rozczarowują. Jeśli chodzi o lodowce to często wydają się brudne. Nie dziwota… pchają w końcu ten lód w dół, zbierają po drodze ziemię, pył i wszystko inne. Dlatego na lodowiec najlepiej jest wyjść i pospacerować po nim albo podziwiać go z odległości.

Z zorzami jest trochę inaczej… są piękne i czyste ale wzrok musi się przyzwyczaić a też aparat lepiej je rysuje bo może uchwycić jak się ruszają i przez to są większe niż w rzeczywistości. Zorze to drugi ewenement Islandii. Choć my na zorze polecamy bardziej środek lądu jak np. Północne Terytorium Kanady (Yellowknife). Zdziwilibyście się ile ludzi w pracy pytało mnie czy widziałam zorze. Też wam chodzi po głowie to pytanie? Mam nadzieję, że uważnie czytaliście i pamiętacie, że tutaj są białe noce… a jak jest jasno to zorze może i są ale nikt ich nie zobaczy.

Ale wróćmy do tego co widzieliśmy a nie tego czego nie widzieliśmy. Lodowce fascynują nas oboje. Choć mnie chyba bardziej góry lodowe, Darka ciągnie, żeby na lodowce wychodzić… żeby tak iść kilometrami.

Po lodowcu często chodzi się z przewodnikiem. Bez przewodnika chodziliśmy tylko raz na Alasce. Poza tym razem gdzie sami doszliśmy do lodowce i wyszliśmy na niego to byliśmy jeszcze parę razy z przewodnikami. Tym razem przewodnika nie chcieliśmy brać. Zrobiliśmy to siedem lat temu i teraz jeśli wyjdziemy to sami. Nie ma co przepłacać i wlec się z całą wycieczką.

Znalezienie lodowca pod który można podejść a nawet wyjść nie jest łatwe. Przez cały wyjazd próbowaliśmy wiele bocznych dróg ale żadna nie doprowadziła nas blisko lodowca. W końcu w ostatni dzień nam się udało… i gdzie trafiliśmy, trafiliśmy w to samo miejsce to siedem lat. Wtedy to my byliśmy jednym z tych hipków co się plątają po lodowcu za przewodnikiem.

Oczywiście skoro to jest jedyne albo jedno z niewielu dojść do lodowca to sobie możecie wyobrazić ile tu było turystów. Grupy z przewodnikami się tylko wymieniały. Chyba naliczyliśmy 8 grup w ciągu pół godziny jakie tam spędziliśmy.

Widząc tyle ludzi i przewodników nie pchaliśmy się na lodowiec. Pomimo, że natura należy do wszystkich to na pewno by nam zwrócili uwagę, że nie mamy kasku, nie mamy czekana… i pomimo, że mamy bardzo dobre raki to pewnie by marudzili, że nie możemy wejść itp. Prawda też jest taka, że ten lodowiec nie jest fajny z początku. Jest dość brudny. Żeby naprawdę zobaczyć jego piękno trzeba wejść dalej ale bez przygotowania, czekana i kilku godzin to może być trudne.

Darek pogodził się z faktem, że tym razem nie wyjdzie na lodowiec. I znalazł sobie nową fascynację.

ps. znów uważni czytelnicy pewnie pamiętają, że na tym wyjeździe raz byliśmy na lodowcu. Chodziliśmy po nim w butach bez raków, bez czekanów a lodowiec był czarny.
Veni, vidi, vici

Darka nowa fascynacja to lawa porośnięta mchem. Jak na lawę i skały wulkaniczne to bardzo miękko się po tym chodziło. I tu przynajmniej Darek mógł sobie pogonić do woli. To jest właśnie Islandia. Te różne krajobrazy przeplatające się, wchodzące jedno w drugie i zmieniające co chwilę krajobraz. Tu nic nie jest takie same i jak się wraca po paru latach to wyspa zachwyca na nowo swoim pięknem i nowymi formacjami.

Dzisiejszą noc spędzamy w Reykjaviku. Jutro już czas wracać do domku i do pracy zarabiać na te wakacje. Co nas najbardziej zaskoczyło na tym wyjeździe? Myślę, że wszystkiego się spodziewaliśmy ale nie na taką skalę.

Spodziewaliśmy się, że będzie dużo Polaków, ale nie spodziewaliśmy się, że 80% czasu będziemy jednak rozmawiać po Polsku. Spodziewaliśmy się, że będzie drogo… ale było tak około 20% drożej niż się spodziewaliśmy. Z wcześniejszego wyjazdu pamiętaliśmy, że EUR było tu bardzo popularne i często rachunki podawali w EUR. To już historia. Islandia zdecydowanie chce zatrzymać swój język, swoją walutę, być sobą.

Spodziewaliśmy się, że będzie pięknie ale chyba nie aż tak pięknie…

Zdecydowanie zaskoczył nas wiatr w Reykjaviku, spodziewaliśmy się trochę bardziej klimatycznego miasteczka, zwłaszcza, że zachwalali, że hotel mieliśmy przy ulicy Laugavegur która miała słynąć z fajnych knajpek i restauracji.

Droga do Raykjaviku zajęła nam ponad 5h ze wszystkimi przystankami. Zaparkowaliśmy w garażu podziemnym, standardowo na recepcji pani przywitała nas z dużym uśmiechem i słowami “Witamy” (tak kolejna Polka), i skierowaliśmy się do hotelowego baru.

Dopiero siedząc przy piwku zauważyliśmy co się dzieje na zewnątrz. Ludzie mieli problemy z chodzeniem prosto nie dlatego, że właśnie wyszli z baru ale dlatego, że wiało tak ostro, że utrzymanie prostej linii graniczyło z cudem. W sumie to ciekawe jak pijany człowiek chodzi na wietrze… może połączenie dwóch zyg-zaków stworzy prostą linię… hmmm…

Bar hotelowy był bardzo przyjemny. W końcu byli rozmowni kelnerzy, bo z tym jakoś słabo w innych barach było. A rozmowni kelnerzy to podstawa bo zawsze cię namówią na jakiegoś, hamburgera czy kolejne piwko. Nas namówili.

Siedziało się super bo piwko z lokalnych browarów bardzo dobre, jedzenie też całkiem sobie a krzesła to już prze wygodne. Ale chcieliśmy troszkę zobaczyć tego miasta. Głupio tak ostatnią noc spędzić w hotelu nie wystawiając nosa. Poszliśmy więc na miasto.

Pospacerowaliśmy troszkę, ale muszę przyznać, że jakoś miasto mnie nie wciągało. Jakieś takie za bardzo turystyczne. Może my trafiliśmy w złą dzielnicę a może lokalni mieszkają na farmach poza Reykjavikiem a ty tylko imigranci co pracują w serwisie i turyści w hotelach.

Weszliśmy do jednego baru na piwko, ale jakoś nie miał klimatu, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poszliśmy szukać kolejnego… nic nas nie wciągnęło i znów wylądowaliśmy na wygodnych krzesłach barowych w hotelu. Pomimo, że to hotel to bar jest bardziej w stylu beer garden. Ma duży wybór lokalnego piwka i bardzo miłą atmosferę.

Wycieczkę zakończyliśmy rozmawiając z kelnerami którzy tym razem byli z Węgier i z Wysp Owczych… tak z Wysp Owczych też się gostek załapał. Szkoda tylko, że dowiedzieliśmy się o tym już płacąc rachunek bo byśmy zdecydowanie zasypali go pytaniami. Przecież Wyspy Owcze też są na naszej liście. Podróżując można spotkać naprawdę ciekawych ludzi… i świat od razu staje się bliższy.

My wracamy do domu w poniedziałek. Dobrze, że nie w piątek czy sobotę. Nas awaria CrowdStrike dotknęła pozytywnie. Przez uziemione loty w piątek i sobotę, dużo ludzi zaczęli upychać na następne samoloty. Dlatego nasz lot był pełniutki. Nawet pierwszą klasę wypełnili do końca. Niestety my z Darkiem lecieliśmy na osobnych rezerwacjach więc tylko ja dostałam upgrade do pierwszej klasy… ale odstąpiłam Darkowi. Bo tak cudownie zaplanował tą Islandię, że mu się należało coś więcej niż tylko dziękuję!