IDM Travels

View Original

2022.11.12 Winter Park, CO (dzień 1)

Zima, zima, ach ta zima…. co za piękna pora roku! Zwłaszcza dla miłośników białego szaleństwa.

U nas na wschodzie prawdziwa jesień. Mocny wiatr, zimny deszcz i może +10C. Na zachodzie Stanów (Kalifornia) potężne opady śniegu. Ale tak wielkie, że mówią, że największe od wielu lat na początku sezonu. Resorty dostały od metra do półtora w ciągu 48 godzin!

My niestety nie lecimy do Kalifornii, ale do Denver. Tam też ponoć już trochę śniegu spadło. Lecimy go szukać….

Już chyba zapomnieliśmy jak to się wylatuje w piątek wieczorem z JFK. Obłożenie lotnisk wróciło już do czasów z przed Covida, czyli swoje trzeba odstać. Od odjechania z gate do startu godzinkę trzeba odsiedzieć w samolocie. Chyba już wszystko wróciło do normy. Piątkowy wyjazd z NYC to godzinka murowana. Czy to wjazd do tunelu, mostu czy pas startowy. Na szczęście w samolocie można się wyłożyć, zdrzemnąć, popracować, drinka wypić… Za kierownicą trochę z tym gorzej.

Lot minął bezproblemowo i około godziny 22 wylądowaliśmy w Denver. Miasto przywitało nas wspaniałą -2C temperaturą.

Pilot wykonał dobrą robotę i nadrobił godzinne opóźnienie. Wylądowaliśmy tylko 10 minut później. Już dzisiaj po nocy nie chce nam się jechać w góry, więc śpimy na lotnisku w hotelu.

Hotel Westin (należy do Marriotta) szczyci się świetnymi materacami, nazywa ja Heavenly Bed (Niebiańskie łoże) pozwolił nam się szybko i dobrze wyspać. Naprawdę ma świetne materace. Z dobrych wiadomości, to można je kupić. Nie wiem ile kosztują, ale jest taka opcja.

Następnego dnia zjedliśmy duże śniadanie. Musi nam wystarczyć na cały dzień. Wzięliśmy samochód, wpadli na autostradę 70 i ruszyli dalej na zachód.

Dzisiaj jedziemy do nowego resoru, Winter Park. Nigdy w nim nie byliśmy. Nie wiem dlaczego. Może jest mały, może za blisko Denver i Boulder i jest dużo ludzi, a może nigdy jakoś nam nie było do niego po drodze.

Chcemy poznać całe Kolorado, więc i mniejsze resorty reż trzeba odwiedzić.

Z autostrady 70 zjeżdżamy na drogę 40 i zaczyna się zabawa.

Droga 40 przechodzi przez jedną z wyższych przełęczy w Colorado. Przełęcz Berthoud, 3,446m.

Ponoć jest to często uczęszczane miejsce przez mieszkańców Denver, latem i zimą. Hiki, narty i inne sporty. Przez przełęcz przechodzi słynny szlak, Continental Divide. Szlak idzie od Meksyku do Kanady. 4-6 miesięcy musisz iść. Ktoś chętny?

Zjechaliśmy z przełęczy do miasteczka Winter Park. Zaparkowaliśmy samochód, wzięliśmy gondolę kabriolet z parkingu i w ciągu paru minut wylądowaliśmy w miasteczku.

Każdy z nas udał się w swoim kierunku. Ja na nartki, odkrywać nowy resort, a Ilonka na szlaki szukać misiów.

Misiów to ja tam spotkać nie planowałam. No chyba, że takich w sklepach z pamiątkami. Miałam jednak nadzieję na jakiegoś liska albo sarenkę. W Winter Park mają bardzo luźne podejście do chodzenia po górach. Wykupujesz pass na sezon za $20 i możesz chodzić po wszystkich trasach narciarskich. Dla mnie to raj na ziemi. Niestety, ponieważ resort nie jest jeszcze otwarty w 100% to niestety nie pozwalają łazikom chodzić w góry. Pewnie się boją, że ktoś pójdzie tam gdzie nie powinien i trafi na trasę, którą akurat ubijają albo robią na niej śnieg.

Nie jest to idealna sytuacja ale w podróżach jak i w życiu zawsze trzeba mieć plan awaryjny. Moim planem awaryjnym było przejście się trasą Fraser River Trail. Trasa ta łączy miasteczko Fraser z resortem Winter Park. Ciągnie się wzdłuż rzeki więc nie ma za dużo różnic wysokości. Natomiast ma ponad 6 mil w każdą stronę (9.6 km). No to nie ma na co czekać… w drogę, trzeba iść.

Ruszyłem w kierunku wyciągów. Na dzień dobry się załamałem. Kolejki do wyciągów były masakryczne!

Już dawno nie stałem 35 minut do wyciągu. Jak się później okazało to z reguły tutaj tak źle nie jest. Dzisiaj jest sobota, ładna pogoda i wiele wyciągów dalej jest zamkniętych.

Odstałem swoje, wsiadłem na wyciąg i zaraz z niego wysiadłem. Niestety to jest krótki wyciąg. Jeszcze gorzej, zjazd na dół trwa może minutę.

Niestety Darek musiał stać w kolejkach bo ja miałam kluczyki od auta. Idąc do wioski Fraser stwierdziłam… no cóż, jak nie będę miała sił wrócić albo znajdę fajny browar to Darek przyjedzie po mnie i wszyscy będą szczęśliwi. I właśnie wtedy kiedy o tym pomyślałam sięgnęłam do kieszeni i co znalazłam,,, jak to co? Kluczyki od auta… ups…. czyli Darek po mnie nie przyjedzie.

No nic, stwierdziłam, że trzeba walczyć i ruszyłam w kierunku miasteczka Fraser. To jest 6 mil (10 km) w każdą stronę. Napisałam tylko do Darka a sytuacji o on, spoko… dawaj dawaj ja coś wymyślę. No więc moim celem stało się dojść do miasteczka Fraser i wrócić na nogach.

Zjechałem, odstałem swoje (tym razem troszkę krócej) i znowu wyjechałem. Na wyciągu mi powiedzieli, że jest jeszcze inny wyciąg i że do niego nie na nawet kolejki.

Rzeczywiście była mniejsza kolejka, ale wyciąg obsługiwał tylko zielone trasy. Lepsze to niż stanie na dole w kolejce.

Nie jest źle, pomyślałem. Jest listopad, a ja już na nartach jeżdżę. Cały sezon przede mną.

Zjechałem na dół. Była pora lunchu, więc kolejki znacznie ubyły i może max 10 minut się stało. Zrobiłem pare szybkich zjazdów.

Śnieg nie był idealny i bardziej przypominał ubity i zmrożony jaki znajduje się na wschodzie Stanów niż puszysty i głęboki z zachodu. Widać, że w dużej mierze był on sztuczny. Chociaż w lasach widać było trochę naturalnego śniegu.

Jeździłem gdzieś do godziny 15:30. Nie mowię, że się wyjeździłem, ale jak na pierwszy dzień sezonu to było ok. Nogi za bardzo się nie zmęczyły i mają siłę na dwa kolejne dni już w większych górach.

Darek skończył jeżdżenie parę minut przed moim dojściem z porotem do stacji wyciągów. Muszę jednak przyznać, że o ile spacerek w tamtą stronę był super, z powrotem, gdzieś tak w połowie powrotnej drogi zaczęłąm czuć zmęczenie… ale co ja nie dam rady? Dałam… ale pod koniec już mi się troszkę nogi mieszały. Najgorsze, że ze zwykłego zaniedbania i lenistwa nie miałam ze sobą wody, tak więc dość mało piłam. Na drogę powrotną kupiłam sobie Kombuchę… ciekawa sprawa i moja nowa miłość.

W każdym razie, zmęczona bo zmęczona dotarłam do miasteczka i spotkałam się z Darkiem. Trasa była bardzo fajna bo szła brzegiem rzeki przez laski, koło jezior i z pieknymi widokami na pobliskie górki. Fajna opcja dla tych którzy nie chca iść wysoko w góry.

Ilonka też zeszła ze swojej bardzo długiej wędrówki i około godziny 16 odjechaliśmy z parkingu w kierunku Copper gdzie będziemy spali kolejne dwie noce.

Autostrada 70 przebiega przez piękne górskie pasma i parę ciekawych resortów. Zaraz za tunelem Eisenhower jest miasteczko Silverthorne. Jest to sypialnia dla takich resortów jak Breckenridge, A Basin czy Keystone. Jak już w tych resortach nie ma miejsc, albo ceny są chore to narciarze tutaj mieszkają.

My tylko po śniadaniu, a wiemy, że w resorcie w którym śpimy (Copper) nic nie znajdziemy do jedzenia bo go dopiero otwierają w poniedziałek. Postanowiliśmy w Silerthorne zjeść kolację.

Ilonka szybko zapytała się Pana Googla co tu można zjeść i polecił nam fajną kameralną knajpkę, Vinny's.

Zamówiłem golonkę z Jagnięciny i był to dobry wybór. Kolorado słynie z Jagnięciny. Jest tak samo dobre jak nowozelandzkie.

Mięsko rozpływało się w ustach, a było go chyba z pół kilograma. Barman mówił, że oni go peklują wiele godzin i dlatego jest takie wyśmienite.

Do tego jakieś stare hiszpańskie wino z rejonu Rioja i uczta na całego.

Spodobało nam się Frisco-Silverthorne. Ma taki górski klimacik (położone jest na lekko ponad 9tys feet / 2773 m), a ceny są niższe niż w resortach. Kiedyś musimy tam pomieszkać i lepiej to zbadać.

W ciągu pół godziny zajechaliśmy do Copper. Zastaliśmy je bardzo puste jak na sobotni wieczor. Resort dopiero otwiera się w poniedziałek, więc za bardzo nic tu się jeszcze nie dzieje. Już widać przygotowania do poniedziałkowej imprezy, bo będzie to ich 50-ta rocznica otwarcia. Na pewno będzie się działo. Zdam relacje.

Jutro natomiast wybieramy się do słynnego Vail. Nie byliśmy tam już chyba z 10 lat!