IDM Travels

View Original

2014.11.27-30 Kraków, Polska (dzień 5-8)

Czwartek. Po wspaniałych paru dniach spędzonych z rodzicami we Włoszech nadszedł niestety czas na powrót do Polski. Szybko udało nam się dostać na lotnisko i po pożegnalnym włoskim lunchu (w końcu udało mi się zjeść panini), udaliśmy się do naszego samolotu. I tu kolejna niespodzianka od Ryanair. Wybrałem sobie miejsce przy oknie, żeby podziwiać ośnieżone Alpy, ale chyba nie uiściłem dodatkowej opłaty bo mój rząd po prostu nie miał okna. Kochany nasz Ryanair.....

Po 1,5h wylądowaliśmy w Krakowie. Nie tracąc wiele czasu na lotnisku, pożegnaliśmy rodziców i już sami udaliśmy się prosto na zwiedzanie Krakowa. Kraków ma fajny autobus, numer 208, za niecałą godzinę przywiózł nas do centrum.
Mamy w planie zwiedzić parę barów, muzeum pod rynkiem i troszkę pochodzić po starym mieście.
"Zwiedzanie" zaczęliśmy od C.K. Browar na ul. Podwale. Bar przypomina nam Heartland brewery w NY, też robią swoje piwko. Dobre.....
Po C.K. browar udaliśmy się pozwiedzać nowe muzeum pod rynkiem. Spacerując po rynku nawet nie zdajesz sobie sprawy, że pod ziemią kryje się Kraków z czasów średniowiecznych. Po małych problemach przy wejściu (muzeum było już zamknięte dla zwykłych zwiedzających) udało nam się wejść w podziemia Krakowa. Muzeum robi ogromne wrażenie. Fajnie, że dopiero teraz ludzie odkryli ruiny pod rynkiem, bo w połączeniu z nowoczesną technologią udało im się nas przenieść wiele setek lat wcześniej. Rekonstrukcje warsztatów złotnika i kowala, wiele narzędzi sprzed 600 lat, cały szlak kupiecki z tamtych czasów i wiele, wiele innych ciekawych rzeczy.

Po dobrej godzinie znowu przenieśliśmy się w czasie wychodząc z podziemi. Było już późno a ostatni nasz posiłek to był lunch na lotnisku w Bergamo (nie licząc dobrego, gorącego pączka z różą na Szewskiej) więc przyszła pora na kolacje. ​

Kraków, jak każde duże miasto ma wiele restauracji. Ilonka pamiętała, że jak jeszcze mieszkała w Polsce to często chodziła do gruzińskiej restauracji na rynku, Chaczapuri, (Grodzka 3) na smaczną kuchnie gruzińską. Długo się nie zastanawiając poszliśmy tam wrzucić coś na ząb. Był to świetny wybór. Jedzenie było pyszne, zwłaszcza ich pierogi z pikantnym nadzieniem mięsnym i karkówka w sosie z granatów.... palce lizać. Oczywiście nie obeszło się bez butelki wytrawnego gruzińskiego wina Marani, Saperavi 2012. Głęboki, czerwony kolor, mocne, świeże owoce, trochę pikantne, idealne do mięsa. Tu muszę dodać, że to winko w ogóle nie odbiegało od dobrych francuskich czy kalifornijskich win. . Dobra robota Gruzja...!!!

Z pełnymi żołądkami postanowiliśmy zaatakować krakowskie bary. Ponoć najlepsze bary są teraz na Kazimierzu, więc postanowiliśmy spalić trochę kalorii i się tam przespacerować. Uwielbiamy chodzić po starych europejskich miastach, zwłaszcza w nocy. Mniej ludzi na ulicach, wszystko jest tak ładnie oświetlone i przy lekkiej wyobraźni znowu przenieśliśmy się wiele lat wcześniej. ​

Kraków nie jest dużym miastem, więc w ciągu 25-30 minut spacerku doszliśmy już do pierwszego baru na Kazimierzu, Singer. Miałem zaszczyt picia piwka przy tym samym stoliku przy którym moja siostra robiła pożegnanie przed Ameryką. Dalej tam można palic papierosy i nawet nie tak bardzo śmierdziało dymem.

Następnym barem była Finka (tam Ilonka robiła pożegnanie parę lat później). Knajpa studentów, nam ciężko zrozumieć nowe pokolenie.
Później jeszcze wstąpiliśmy do Stajni, do Pijalni wódki i piwa i do Mleczarni.

Oczywiście wszystkie bary były pełne. Widać że Kraków, tak jak Nowy York też nie śpi, mimo że nie był to weekend.
Około drugiej rano postanowiliśmy znowu zmienić dzielnicę i poszliśmy na podgórze. Oczywiście też na nogach, z paru powodów..... przewietrzyć nasze głowy (było przyjemnie chłodno, -3C), dalej zwiedzać miasto nocą no i oczywiście przejść Wisłę nową kładką dla pieszych.

Ponoć podgórze się bardzo zmienia, powstaje wiele knajpek, ale nam się niestety nie udało nic fajnego znaleźć (może było już późno). Makaroniarnia była już zamknięta a Drukarnia wyglądała na pustą i ciemną. Tak więc po godzinnym spacerku doszliśmy do ronda Mateczny gdzie wzięliśmy taxi do domu.

Piątek. Następnego dnia, też nie było czasu na odpoczynek. W ciągu dnia mieliśmy parę spraw do załatwienia, a wieczorem duże spotkanie rodzinne, które oczywiście trwało do późnych godzin nocnych.

Sobota. No i nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w Europie. Zaplanowaliśmy go na spędzeniu czasu ze znajomymi i kuzynostwem w fajnym barze (oczywiście na Kazimierzu), Beergallery. To miejsce słynie z dużej ilości piw, ponad 150 rodzajów. Frekwencja dopisała, było nas ponad 20 osób, więc zabawa była przednia. Fajnie tak było posiedzieć, pogadać, powspominać....
Oczywiście impreza na Kazimierzu nie może się odbyć bez zapiekanek z okrąglaka. Polecam, jest wiele rodzajów, każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. Ja wybrałem z szynką, grzybkami, cebulką i szczypiorkiem.... mniam, mniam...
Jak zwykle lubimy zwiedzać bary nocą, więc nad ranem, już mniejszą grupą udaliśmy się do Alchemi. Kolejny ciekawy bar na Kazimierzu.
Jak to dobrze, że wcześniej się spakowaliśmy, bo praktycznie przyjechaliśmy rano do domu, wzięliśmy walizki i pojechaliśmy na lotnisko. Tam obowiązkowo zjedliśmy typowe pożegnalne, krakowskie śniadanie.

Jesteśmy bardzo zmęczeni i nie wyspani, mamy więc nadzieję, że prześpimy Atlantyk i obudzimy się w NY już przestawieni czasowo i nie będziemy mieć jetlaga.
Lecimy Lufthansą przez Frankfurt. Niestety te linie nam podpadły na tym wyjeździe parę razy więc będziemy ich już unikać na następnych podróżach. Zmienili nam samolot i musieliśmy czekać 4,5h we Frankfurcie na przesiadkę. Za przewóz nart każą płacić $150 w każdą stronę, mieli potężny bałagan na JFK, jedzenie było mało smaczne i bez wyrazu, a samoloty są dość stare.... Wygląda, że skoro są największymi europejskimi liniami lotniczymi to już się nie muszą starać. To tak nie działa drogo Lufthanso. Klienta się szuka miesiącami a traci w minutę, właśnie straciliście dwóch. Powodzenia....

A teraz coś miłego, we Franfurcie już nie ma tych chorych, wielokrotnych sprawdzań pasażerów do Stanów. Poza normalną kontrolą karty pokładowej nic więcej nie było. Nawet nie było żadnego dodatkowego prześwietlania, tylko jedno w Krakowie. Ciekawie co będzie w NY?
Trochę pospaliśmy w samolocie i jak się obudziliśmy to już zostało nam tylko 877 km do JFK, czyli jakieś 1:20 lotu.
Przeżyliśmy Polskę. Udało się. Było ciężko, dużo wszystkiego, ale tak to już jest jak w ciągu paru dni chce się nadrobić prawie 10 lat.
Kiedy następny raz do Polski? Nie wiem, mam nadzieję, że szybciej niż za 10 lat.
Teraz za trzy tygodnie mamy wyjazd na dwa tygodnie do północnej Arizony i Utah, chcemy pochodzić po kanionach. Będzie na pewno super, ale zostało jeszcze wiele przygotowań....
Oczywiście na JFK spędziliśmy 1,5h zanim udało nam się wyjść na zewnątrz. Ja wiem, że JFK jest dużym lotniskiem, przyjmuje ponad 150,000 pasażerów dziennie, w weekend w okolicy Święta Dziękczynienia pewnie jeszcze więcej (w Stanach jest to najbardziej ruchliwy okres na lotniskach), ale przy odrobinie logistyki można by to było lepiej zaplanować. W tym samym czasie przyleciał A380 z Paryża z 600 ludzi na pokładzie, Boeing 747 z Frankfurtu z 450 ludźmi i pewnie parę innych "wielkich ptaków", ale na dwadzieścia parę punktów odprawy celnej było czynne tylko kilkanaście i to w jeden z najbardziej ruchliwych dni. Coś tu chyba nie jest tak.....
Oczywiście potem była kolejka na 25 minut żeby oddać śmieszne, nikomu nie potrzebne karteczki do deklaracji celnej. "Pracowały" dwie osoby, a stanowisk do odprawy było ponad dziesięć. Ciekawe czy jeszcze jakiś kraj na świecie używa tych śmiesznych deklaracji?
Welcome in New York...........!!!