IDM Travels

View Original

2023.05.18 Guayaquil, EC (dzień 1)

W Guayaquil śpimy 2 noce. Nie jest to nasza główna destynacja ale skoro na Galapagos leci się albo przez Quito albo przez Guayaquil to czemu przy okazji nie zwiedzić miasta i przestawić się na tropiki. Bo my ogólnie to nie lubimy bardzo wysokich temperatur….wiem mówią to ludzie którzy w maju lecą na równik. Wiemy jednak, że widoki, atrakcje i zwierzątka sprawią, że zapomnimy o niedogodnościach pogodowych.

Oczywiście o 8 rano pokoju w hotelu nie dostaliśmy ale mogliśmy skorzystać z przechowalni bagażu i hotelowego śniadania. Tak…kawa to bardzo dobry pomysł! Tego nam trzeba.

Typowe śniadanie, u Darka omlet a u mnie papki. Im bardziej nie rozumiem opisu tym wieksze prawdopodobieństwo, że to spróbuję. Trzeba być otwartym na różne eksperymentu.

Nasz hotel jest idealnie położony przy deptaku nad rzeką Rio Guayas. Jest to podobo jedna z bardziej turystycznych dzielnic a świadczy o tym ilość restauracji i kawiarni przy deptaku. O dziwo mało tu sklepikow z pamiątkami. No tak na piwie więcej można zarobić niż na jakiś magnesach.

Deptakiem można dojść do Melecon 2000 albo odbić wczesniej w prawo i rozpocząć wspinanie się po 444 schodach do góry. 444 schody prowadzą na wzgórze Santa Anna. Wzgórze Świętej Anny jest początkiem miasta Guayaquil. To tutaj w latach ok. 1540 hiszpan Diego de Urbina założył swoją osadę.

Schody, podnóże wzgórza to dzielnica Las Penas. Dzielnica ta początkowo zamieszkana przez rybaków i artystów przejęta została przez arystokrację. W 1920 roku w Ekwadorze był boom na plantacje kakao i arystokracja szybko się wzbogaciła. Zaczęli wówczas budować piękne domy i kamienice.

Dobra, czas wspinać się na szczyt. Robienie tego w południe w najbardziej wilgotnym rejonie świata pewnie nie jest najlepszym pomysłem ale nie mieliśmy za dużo wyjścia. Pan kierowca co nas wiózł z lotniska do hotelu mówił, że spokojnie można iść tam rano albo ogólnie w ciągu dnia ale żeby wieczory omijać. Bardzo szybko jak weszliśmy na schody się przekonaliśmy co miał na myśli. Co około 50-80 schodów stał pan albo pani z ochrony. Widać, że miasto chce rozwijać turystykę i dba o bezpieczeństwo ale pewnie całą dobę nie opłacają ochrony. Pewnie się nie przekonamy bo wieczorami nie planujemy włóczyć się po mieście.

No nic….trzeba zacząć się wspinać. Dobrze, że schody ponumerowane to można się dogadać że w połowie drogi przerwa na piwko.

I tak też zrobiliśmy. W okolicy 200 schodka zrobiliśmy sobie przerwę u lokalnego pana. Siedział przy drzwiach swojej małej knajpki, lodówka z piwami na widoku i zapraszał. Darek tylko spytał się swoim łamanym hiszpańskim “frio carvesa”, pan odpowiedział “si” no i nas namówił.

Oczywiście o klimatyzacji można tu zapomnieć, więc siedzieliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać lokalne safari. W krajach południowych jak Ameryka Południowa czy Maroko jest dużo bezdomnych kotów. A jak to bywa i wśród ludzi, czasem jak się spotka napalony mężczyzna i kobieta to może do czegoś dojść….tak też właśnie było z dwoma kotkami, dopóki kot nie popchal za bardzo i kotka tak warknęła, że nawet Pan z naszej małej knajpki zareagował i pogonił kota. Kot wracał jeszcze parę razy ale bezskutecznie. Kotka miała obrońcę w postaci Amigo.

Szliśmy wyżej i wyżej i oczywiście co dziesięć schodów ktoś nas zachęcał żeby wejść na coś na ochłodę. Darek tylko mówił później, później a my człapałyśmy coraz wyżej.

Wyszliśmy, 444 schody pokonane. Na szczycie był fajny widok na miasto. Podobno największe miasto w Ekwadorze. Był też bardzo przyjemny kościółek i latarnia. Nie było tylko wiatru. Niestety wilgoć i temperatura nie spadała.

Porobiliśmy zdjęcia, podziwialiśmy widoki i ruszyliśmy na dół. Darka koledzy jednak o nas nie zapomnieli i znów było “zapraszamy, zapraszamy”. Wybraliśmy jedną miejscówkę z ładnym widokiem z balkonu. Knajpa jak to knajpa. Ktoś po prostu otworzył drzwi i okna, włożył parę stołów i krzeseł i będzie. Ważne, że piwo jest zimne.

Po przerwie ruszyliśmy na dół a potem w kierunku hotelu. Mieliśmy nadzieję, że nasze pokoje są już gotowe i będziemy mogli się zdrzemnąć. Podróż nas trochę zmęczyła. Pokoje na szczęście były gotowe.

Po nabraniu energii znów ruszyliśmy na deptak. Tym razem podziwialiśmy rzekę. Byliśmy w szoku jak szybko tak duża rzeka płynie i ile trawy, gałęzi i kwiatków płynie z dżungli. Rzeka rano płynie w kierunku oceanu a wieczorem w przeciwnym. Pewnie są duże przypływy i ocean pcha wody pod prąd.

Na dziś nie mieliśmy dużo planów bo wiedzieliśmy, że będziemy zmęczeni po podróży. Z góry wzgórza Św. Anny wypatrzyliśmy żaglowiec więc przed kolacją na zaostrzenie apetytu postanowiliśmy się tam przejść.

Po drodze mijaliśmy różne pomniki. Te poważne i te mniej poważne ale wszystkie związane z historią albo miasta albo naszego dzieciństwa.

Przy deptaku jest wszystko i podobno można dość daleko zajść. Są tu stragany z pamiątkami, restauracje, place zabaw, wesołe miasteczko, kino itp. Nawet pani na chodniku krzyczy, że sprzedaje pizzę. Chyba musi być trochę zimna ale może oni tak lubią. Ogólnie tu jest normalne kupowanie jedzenia czy papierosów od zwykłych ludzi na ulicy. To zachowanie wchodzi też do Stanów, zwłaszcza do NY który jest miksem wszystkich narodowości.

Po zrobieniu 15 tys kroków w końcu zgłodnieliśmy ale przede wszystkim byliśmy na maksa spragnieni. Widać to po naszym zamówieniu na 3 ludzi 5 szklanek wjechało…. zaczęło się od lemoniady. Pyszna! A potem Sangria…też super. Dziś na kolację wybraliśmy Ganchos. Dobre opinie, blisko i dość rozbudowane menu, że każdy znajdzie coś dla siebie. Rozbudowane menu nie bardzo się przydało bo i tak każdy zamówił to samo….zgadnijcie co… każdy zamówił gancho.

Gancho oznacza hak - stąd nazwa restauracji, popularnego dania no i tłumaczy to haki przy każdym stole. Dla nas to szaszłyk zawieszony żeby tłuszcz kapał. Zwał jak zwał ale najważniejsze, że przepyszne. Poszły dwa ganchos z krewetkami (zdecydowanie polecamy) i jeden z miksem kurczaka i kiełbaski chorizo (miała być wołowina ale kelner mnie źle zrozumiał). Mięsna opcja też całkiem sobie. Do tego pełno dodatków no i nie zawodna w ciepłych klimatach Sangria. Sangria wygrała… nie jest to mój drink pierwszego wyboru ale skoro w recenzjach zachwalali to spróbowałam i nie żałowałam ani trochę. Zresztą nikt z naszej grupy nie narzekał bo naprawdę nie było na co.

Pierwszy wieczór zakończyliśmy w hotelowym barze gdzie jak się okazało codziennie jest muzyka na żywo. Pan fajnie grał na saksofonie, a nam się bardzo fajnie siedziało.