IDM Travels

View Original

2017.07.15 Iroquois Mountain, Adirondack, NY

Od ostatniego wpisu na naszym blogu minęło już prawie dwa miesiące. Wcale to nie oznacza, że na początek lata nie mieliśmy żadnych ciekawych planów. W połowie czerwca byliśmy na kempingu w górach Catskills, ale ze względu na całonocne ogniskowanie nie zrobiliśmy żadnego ciekawego hiku. Na początku lipca mieliśmy lecieć na parę dni do stanu Oregon.

W planie miało być zwiedzanie tego pięknego stanu w połączeniu z odwiedzeniem paru winiarni w Willamette Valley. Niestety ze względu na potężne burze jakie wtedy przechodziły przez wiele stanów większość samolotów lecących na zachód musiała być odwołana. Nasz też niestety zostały odwołany. Także długi weekend w lipcu spędziliśmy w Nowym Jorku oglądając sztuczne ognie. Już nie pamiętam kiedy je ostatni raz oglądałem na żywo.

W końcu przyszedł wolny weekend i można było wyskoczyć za miasto. Dawno już nie robiliśmy długiego i trudnego hiku (ostatni raz to był wulkan Merapi w Indonezji), więc było oczywiste, że nasze plany weekendowe będą z tym związane. Chodzenie po górach jest jak narkotyk, jak raz już zaczniesz to już nie zrezygnujesz. My oczywiście nie planujemy rezygnować z naszego "nałogu" i wybraliśmy szczyt Iroquois w Adirondack. Tak, dokładnie, te same rejony gdzie rok temu misiu nas zaatakował.

Z Iroquois niestety nie mamy miłych wspomnień. Już dwa razy próbowaliśmy go zdobyć. Dwa razy bez stanięcia na szczycie. Raz pogoda nie była po naszej stronie (długo idziesz niezalesioną granią, gdzie podczas silnego wiatru i burzy nie jest to dobry pomysł), a drugi raz mieliśmy późny start i nie chcieliśmy w nocy szwendać się po wtedy jeszcze nam nieznanych terenach.
O 7:30 rano wjechaliśmy na już dosyć pełny parking nad jeziorem Heart. Tym razem pogoda też nie była po naszej stronie, kropił lekki deszczyk. W informacji dowiedzieliśmy się, że szlaki są śliskie i pełne błota, a po południu mogą występować burze. Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody, tylko człowiek jest za mało przygotowany, ubraliśmy się odpowiednio i ruszyliśmy w góry.

Mimo, że pogoda nie była najlepsza to byliśmy w szoku ile ludzi w ten dzień poszło w góry. Parking rano był już prawie pełny, a jak się potem dowiedzieliśmy, to po nas w góry wybrało się jeszcze ponad 80 grup. Na szczęście z Heart Lake rozpoczyna się wiele tras i szybko każdy szedł w swoją stronę i szlaki stawały się puste.

Pierwsze 3.7 km szliśmy łatwym, szerokim szlakiem aż dotarliśmy do Marcy Dam. Tutaj znajduje się dużo dzikich pól namiotowych, jezioro, a także kolejne rozgałęzienia szlaków.

Gdzie dużo namiotów i ludzi to i też niedźwiadki przychodzą na kolacje. "Niestety" nie spotkaliśmy żadnego, ale ostrzeżeń było wiele, zwłaszcza dotyczyły chowania jedzenia do specjalnych misio-odpornych kontenerów na noc.
My wybraliśmy szlak nad kolejne jezioro, Avalanche Lake i ruszyliśmy dalej

Tutaj szlak dalej był łatwy, ale znacznie węższy. Było więcej dużych kamieni, a także błoto i kałuże. Wciąż nie było stromo, więc w miarę szybko pokonaliśmy 2,5 km i dotarliśmy nad jezioro, gdzie spotkaliśmy trochę ludzi, z którymi wspólnie ponarzekaliśmy na pogodę. Może nie była najgorsza (mogło przecież ostro lać), ale też nie była perfekt. Często bywały przelotne deszcze, po których z drzew cały czas kropiło.

​Nagle stawało się coraz to jaśniej, a po paru minutach wyszło słońce. Dobrze, że tak się stało, bo od tego miejsca szlak nie rozpieszczał.

Wpierw szedł wzdłuż jeziora po rumowisku skalnym, gdzie na każdym kroku były zainstalowane drabinki żeby te olbrzymie głazy pokonać. Przynajmniej już wiemy dlaczego to jezioro ma nazwę lawinowe.

Czasami szlak szedł nad samym jeziorem, a że poziom wody był wysoki po ostatnich opadach, to często musieliśmy skakać po skałach żeby nie wpaść do wody.

Po niecałej godzinie przeszliśmy jezioro i dotarliśmy do kolejnego rozgałęzienia. Tutaj znajduje się parę dzikich pól namiotowych i kolejny szlak na najwyższą górę w stanie NY, Mt. Marcy. Marcy mamy już zaliczony, więc odbiliśmy w prawo na Iroquois. Jak się okazało, był to najtrudniejszy odcinek na naszym dzisiejszym hiku.

Oczywiście znowu wyszły chmury i zaczął padać deszcz. Na szczęście nie na długo, ale wystarczyło, żeby nas znowu zmoczyć. Mieliśmy do pokonania 600 metrów w pionie na odcinku 2.7 km, czyli zapowiadało się stromo do góry. I było. Na początku po korzeniach, błocie i kamieniach. Trochę było ślisko, zwłaszcza, że deszczyk dalej sobie ładnie padał.

Po niecałym kilometrze doszliśmy do strumyka, który oczywiście trzeba było przejść. Ilonka za bardzo nie lubi strumyków, ale i tak bylismy mokrzy wiec woda nie robila na niej wrazenia. Potem była ciekawsza jazda. Szlak szedł centralnie strumykiem przez ponad kilometr i stromo do góry.

Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale nie aż tak. Żeby wspinać się po wodospadach do góry, gdzie cały czas się leje woda (dużo wody, bo ciągle leje). Dobrze, że znowu na chwile wyszło słońce to nas trochę ogrzewało.

Pamiętam, że parę lat temu szliśmy tym szlakiem z mama Ilonki. Szliśmy w drugim kierunku i było znacznie mniej wody, ale i tak było super trudno. Wielki szacun i podziw dla mamusi za wytrzymałość i odwagę.
Po jakieś kolejnej godzinie rozciągania się i wyszukiwania trasy w strumyku doszliśmy do płaściejszej części, a także nasz potok nagle zniknął. Chyba minęliśmy jego źródło, chociaż wciąż słyszeliśmy jak jeszcze płynie pod skałami. Niestety byliśmy już na granicy lasów i nasz szlak był zarośnięty niską kosodrzewiną.

Oczywiście znowu zaczęło padać i przeciskanie się przez wąską kosówkę sprawiało trochę trudu. Gdzieś około 2 po południu wyszliśmy na przełęcz pomiędzy Iroquois a Algonquin.

Wiatr, chmury i deszcz. Tak zostaliśmy przywitani na przełęczy. Uwielbiamy Adirondack. Szlak w prawo idzie na Algonquin i dalej do samochodu. To jednak później, najpierw musimy zaliczyć szczyt który już dwa razy nam się nie udało. Idziemy na Iroquois. Czyli skręciliśmy w drugim kierunku i zaczęliśmy się wspinać.

Czasami po stromych skałach, czasami wąsko przez kosówkę. Mieliśmy do pokonania lekko ponad kilometr. Nawet spotkaliśmy trochę ludzi idących w przeciwnym kierunku z którymi ciężko się było wymijać. Były tak gęste chmury, że wpierw było słychać że ktoś/coś idzie, a dopiero potem wyłaniała się postać. Na szczęście za każdym razem był to człowiek, a nie niedźwiadek.
Każdy mówił, że szlak jest ciekawy, ale niestety przez deszcz i chmury nic nie widać.

Dobrze, że mamy GPS to wiedzieliśmy gdzie jest szczyt. Żeby dojść do Iroquois, to wcześniej trzeba przejść przez trzy fałszywe szczyty, z których w tych warunkach każdy wygląda jak ten główny. O 2:30 GPS nam powiedział, że stanęliśmy na właściwym szczycie. Zdobyliśmy Iroquois (1,476 m)

Mimo, że widoczność była słaba, zimno, deszczowo, to uczucie było niesamowite. W końcu udało nam się go zdobyć. Jest to już 24 szczyt z 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Jeszcze tylko 22 i staniemy się członkami elitarnego klubu 46er.

O przerwie na posiłek na szczycie za bardzo nie było mowy, więc tym samym szlakiem wróciliśmy na przełęcz. Z Iroquois nie ma innego szlaku, idzie i wraca się tym samym.

Na przełęczy nawet już tak nie wiało, więc można było sobie usiąść i coś przekąsić. Dzięki zimnie i deszczu nasze piwko nawet się bardzo nie zagrzało i nas idealnie orzeźwiło. Parę innych osób wpadło na ten sam pomysł i nawet w większym gronie można było ponarzekać na pogodę.
Nagle słyszymy krzyki, głośne ludzkie odgłosy wiwatujące na punkcie czegoś. Oczywiście nic nie widać w tych chmurach. Może po 15 sekundach zrozumieliśmy dlaczego ludzie się cieszą. Wiatr przepędził chmury i wyszło słońce, a wraz z nim piękne widoki.

Wiedzieliśmy, że mamy jeszcze jeden szczyt do zaliczenia, Algonquin (drugi co do wysokości w Adirondack, 1,559 m), więc za długo nie mogliśmy się rozkoszować widokami. Ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy pod górę. Do szczytu mieliśmy zaledwie 700 metrów. Szło się łatwo, sucho i z pięknymi widokami.

Szlak prowadzi niezalesioną, skalistą granią, więc przez cały czas podziwialiśmy przepiękne góry Adirondack. Szczyt szybko osiągnęliśmy. W związku z tym, że przerwę mieliśmy nie dawno, to na szczycie za długo nie zabawiliśmy. Troszkę po nim pochodziliśmy robiąc zdjęcia i rozkoszując się widokami.

Zejście ze szczytu nie należało do łatwych. Może nie było aż tak trudne jak wyjście z drugiej strony, ale czasami sprawiało trochę trudności.

​Zwłaszcza niezliczona ilość potężnych głazów, korzeni skutecznie spowalniała nam schodzenie. Szlaki zaczynały się łączyć, ludzi zaczęło przybywać, teren stawał się coraz to płaszczy. Z każdym krokiem byliśmy bliże samochodu, bliżej odpoczynku.

Około 7:30 wieczorem wypisaliśmy się ze szlaku i zakończyliśmy ten trudny, ale jakże wspaniały hike.

Tak siedząc sobie koło samochodu, popijając zimne piwko, witając się ciągle to z nowymi ludźmi wracającymi z gór wspominaliśmy dzisiejszy dzień. Pogoda nie była idealna, szlak był długi i ciężki, ale co najważniejsze zdobyliśmy Iroquois. Zostało nam jeszcze "tylko" 22 szczyty i będziemy w klubie najlepszych.
W sumie to dzisiaj przeszliśmy 21 km i wspięliśmy się ponad 1,200 metrów. Dobry wynik jak na takie warunki.

Niedaleko trasy jest camping gdzie nasi znajomi już od paru dni odpoczywali. Zajechaliśmy do nich i sami się dziwiliśmy, że mieliśmy jeszcze dużo energii na wspólne biwakowanie.

Idealne zakończenie dnia. Z przyjaciółmi przy ognisku, dyskusjach i pysznym jedzeniu z grilla.

Rano bardzo nam się nie chciało wstawać i wychodzić z namiotu. Zakwasy czuliśmy prawie na całym ciele. Długo zajęło nam wygrzebywanie się z namiotu i jego składanie.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy do Peekskill Brewery, fajnego browaru w miasteczku Peekskill. Jakaś godzinka samochodem albo pociągiem z Nowego Jorku. Bardzo lubimy i polecamy ten browar. Dobre jedzenie i świeże piwko, czego trzeba więcej po takim intensywnym weekendzie.