IDM Travels

View Original

2019.07.04 Inyo National Forest, CA

Happy 4th of July!!!! Tak każdy z nas żegnał się w środę wychodząc z pracy. Większość Amerykanów spędza Święto Niepodległości grillując w ogródkach albo pijąc rose na Manhattanie na tak zwanych roof-top’ach (czyli tarasach widokowych / dachach). Jest też procent amerykanów co wybiera biwakowanie i korzystając z dłuższego weekendu wyjeżdża na pobliskie kempingi. My natomiast stwarzamy sobie nową tradycję… ​

Tradycję ucieczki na zachodnie wybrzeże. Cztery dni to idealna okazja, aby odwiedzić jakiś park narodowy. Zaczęło się od North Cascade National Park, potem prawie doszło do skutku odwiedzenie Crater Lake NP, w zeszłym roku odwiedziliśmy Olympic NP, a w tym postanowiliśmy uderzyć w okolice Kings Canyon NP.

Jak Darek usłyszał Kings Canyon to od razu w głowie zapaliła mu się kontrolka “nartki”. Niedaleko Kings Canyon NP znajduje się resort narciarski Mammoth Lakes. Miejsce to również mi chodzi po głowie więc nie sprzeciwiałam się tylko kupiłam bilety lotnicze i czwartego lipca świętowaliśmy w Kalifornii.

Zanim jednak dojechaliśmy bezpiecznie do hotelu to dzień był długi i pełen przygód. Z samolotu mogliśmy podziwiać Grand Canyon. Wylądowaliśmy o czasie (dziękujemy JetBlue). Bagaże też przyleciały razem z nami. To co stało się 5 minut po odebraniu naszych bagażów przerosło nasze oczekiwania. W ciągu minuty rozdzwoniły się oba nasze telefony. Rodzice i znajomi pytali się czy wszystko ok, czy nic nam się nie stało a my próbowaliśmy zrozumieć o co właściwie chodzi i czemu oni się tak martwią.

Dopiero Pan w wypożyczalni samochodów opowiedział nam, że właśnie było w Kalifornii trzęsienie ziemi, które osiągnęło ponad 6 stopni. Pomimo, że trzęsienie było 130 km od LA to nadal w mieście można było doznać wstrząsów i zobaczyć jak rzeczy na biurku się przesuwają same z siebie. My podczas trzęsienia byliśmy w autobusie więc nic nie poczuliśmy. No bo kto jest w stanie rozróżnić trzęsienie ziemi od zwykłych wybojów. Zwłaszcza po Nowojorskich drogach to myśleliśmy, że to standard. Jak potem czytaliśmy to trzęsienie było największe od 20 lat.

Po przedyskutowaniu całej sytuacji, dostaliśmy kluczyki do Jeepa Wranglera, Sahara edition. Trzeba przyznać, że samochód robi wrażenie. Taki trochę szpanerski ale co tam. Jak planujemy pokonać ponad tysiąc kilometrów to samochód trzeba mieć fajny. Jeep ma wiele wersji. Sahara, którą myśmy dostali jest lepsza niż podstawowe wersje Wranglera. Jest bowiem bardziej przystosowana na off-road. Ma wzmocnione zawieszenie i przerobiony układ napędowy. Jest jeszcze lepsza wersja, nazywa się Rubicon. On już jest typowo przystosowany na bezdroża natomiast na autostradach jest super głośny i mało ekonomiczny.

W LA byliśmy już dwa razy. Raz się włóczyliśmy po turystycznych miejscach jak aleja gwiazd, Hollywood Hills czy Beverly Hills. Za drugim razem odwiedziliśmy Santa Monica. Tym razem chciałam odwiedzić coś bardziej lokalnego. Padło na Venice. Dzielnica słynie oczywiście z plaży i mola, deptaków i restauracji ale też z graffiti. Niestety zapomnieliśmy o korkach w LA. W LA każdy ma samochód i jest to najczęstszy środek transportu. Słynne pięcio-siedmio pasmowe autostrady i całe zakorkowane to codzienność. Nigdy nie rozumiałam dlaczego nie zbudują tam jakiś pociągów, żeby to rozładować. W każdym razie dziś jest dzień wolny więc korki nie są w kierunku centrum ale właśnie w kierunku plaż. Dlatego Venice zwiedziliśmy tylko z okien samochodu i skończyliśmy na słynnym In-n-out.

Zwiedzało się bardzo fajnie bo Darek rozebrał dach samochodu i można się było poczuć jak w słonecznej Kalifornii. Takie kabriolety to ja lubię. Z tym naszym autkiem to jest ogólnie śmiesznie. Możesz wszystko rozebrać, jak dach, przednią szybę, okna….i skończyć tylko ze szkieletem gdzie wszystko jest otwarte. Albo można w drugą stronę. Tak wszystko pozamykać, że się piasek nie dostanie. Bardzo ciekawa zabawka.

W In-n-Out znów pobawiliśmy się „klockami” i zbudowaliśmy dach. Lunch w In-n-Out jest po części tradycją jak się jest na zachodnim wybrzeżu. Jest to fast food i sprzedają tylko hamburgery i frytki. Natomiast można sobie zamówić „animal style” i od razu przybywa kalorii. Hamburgery te można dostać tylko w Kalifornii i Las Vegas tak więc skoro w tych miejscach jesteśmy raz na dwa-trzy lata to zawsze to jakaś odmiana dla nas. Jakbyśmy tu mieszkali to pewnie nie byłaby to dla nas żadna atrakcja.

Najedzeni, z pełnym bakiem benzyny i cool samochodem ruszyliśmy na północ. Ruszyliśmy w kierunku trzęsienia ziemi. To słynne trzęsienie ziemi było w miasteczku Ridgecrest. Jadąc do Bishop byliśmy od tego miejsca jakieś 20-30 km. Trzęsienia ziemi w Kalifornii są na porządku dziennym. Nikt tu na nie nie reaguje, za bardzo. Trzęsienia około 3 stopni to nic, 6 to można wysłać SMS do kolegi, dopiero powyżej 8-9 stopni sprawy się komplikują. Na szczęście tak silnych trzęsień dawno nie było w tych rejonach.

W drodze do Bishop zatrzymaliśmy się w Whitney Portal. Jest to miejsce z którego rozpoczyna się hike na najwyższą górę w Stanach, poza Alaską. Mt. Whitney ma 14,505 ft / 4421 m. Hike nie jest trudny technicznie ale wymaga aklimatyzacji. Najlepiej robić go w trzy dni. Darek już zbiera ekipę. Ktoś chętny?

My na Whitney oczywiście dziś nie planowaliśmy wyjść ale samo bycie tam, rozmawianie z ludźmi, którzy to ukończyli było ciekawe. Wyszliśmy szlakiem około 15 minut, usiedliśmy na skałce i podziwialiśmy zachód słońca i pobliskie wodospady. A Darek planował, kto by z nim tu wrócił za rok może dwa i zdobył tą górkę.

Słoneczko się pomału chowało więc wskoczyliśmy w Jeep’ka i ruszyliśmy do miasteczko Bishop. Dwie noce tu spędzimy…. a potem znów w drogę….