IDM Travels

View Original

2022.07.10 Manchester, VT (dzień 2)

Pobudka po całym dniu na rowerach nie należała do najprzyjemniejszych. Zwłaszcza, że nie dostaliśmy pozwolenia na późniejsze opuszczenie apartamentu i musieliśmy spakować się do 10 rano. Bolało…. na szczęście poranna kawka i jajecznica postawiły nas na nogi. Zresztą w taką ładną pogodę nie można się obijać i trzeba zwiedzać dalej.

Dziś już wracaliśmy do NY ale chcieliśmy wykorzystać dzień i pozwiedzać troszkę Vermont. Zaczęliśmy więc od Rutland. O Rutland pisałam nie tak dawno, ale chętnie wróciłam znów do tego miasteczka. Rutland jest przykładem małego miasteczka z trzema ulicami na krzyż, gdzie wiele się dzieje i przejście ulicą wcale nie jest szybkie. Na każdym kroku jest albo jakiś fajny mały sklepik, albo kawiarenka, albo graffiti albo ławeczka ciekawie pomalowana.

Tym razem miasteczko jeszcze spało i wszystko było zamknięte. Chyba dopiero o 11 am otwierają te małe sklepiki i kawiarenki. I tak dopiero co byliśmy po śniadaniu więc jakoś nie narzekaliśmy. Popstrykaliśmy zdjęcia i ruszyliśmy dalej w drogę.

Hildene to był nasz główny przystanek i największa atrakcja dzisiejszego dnia. Hildene jest letnią posiadłością Roberta Lincolna. Robert był synem prezydenta Abrahama Lincolna. Posiadłość znajduje się niedaleko miasteczka Manchester w Vermont. Samo miasteczko jest już dość historyczne. Położone w południowym Vermont zostało założone w 1761 roku. Do połowy XIX wieku miasteczko to głównie było przystankiem dla podróżujących, znajdowało się tam dużo zajazdów i tawern. Pierwszy zajazd został wybudowany w 1769 roku na posiadłości, na której aktualnie znajduje się Equinox Hotel (kiedyś był w sieci Marriotta).

My skupiliśmy się na odwiedzinach u Roberta… oczywiście Roberta Lincolna. Aktualnie cała posiadłość to jedno wielkie muzeum. Większość eksponatów i wyposażenia wnętrza pozostała jednak po rodzinie. Pokolenie Linkolnów zakończyło się na wnuczce Roberta, Mary (Peggy) Lincoln Beckwith 1898-1975. Ponieważ Peggy nie miała żadnych spadkobierców to cała posiadłość została przekazana w ręce kościoła a później odkupiona w celu zbudowania tam muzeum.

Przed wejściem do tej ogromnej rezydencji, z cegieł ułożony jest zarys małej chatki w której urodził się Abraham Lincoln. Kiedyś w takiej małej chatce mieszkało nawet do 5 ludzi. Jedno pokolenie i jak wiele może się zmienić, zwłaszcza rozmiar domu!

Robert Lincoln przeprowadził się do Hildene jak miał około 60 lat. Był już wtedy poważanym prawnikiem z Chicago i prezydentem firmy Pullman Palace Car Company. Firma Pullman produkowała pociągi. Jeden wagon który uznawany był w początkach XIX wieku za luksus porównywalny dziś z posiadaniem prywatnego samolotu można oglądać na posesji Hildene.

Tak to było w tamtych czasach. Chciał człowiek podróżować z Chicago do Vermont na parę miesięcy w roku to musiał mieć nie tylko prywatny wagon ale też prywatną stację kolejową blisko domu. Rzeczywiście jak weszliśmy do środka to prawie jak prywatny samolot. Był tam pokój dzienny do siedzenia, sypialniane przedziały, kuchnia, pomieszczenie gdzie grali w karty itp. Zdecydowanie Robert się ustawił.

Kolejną ciekawostką, która świadczyła o wysokim statusie społecznym były organy. Robert swojej żonie sprezentował przepiękne organy, które same grały. Można było włożyć im “kasetę” z muzyką i one odtwarzały melodię. Kiedyś z Darkiem zwiedzaliśmy podobną willę w Azji (George Town/Malezja) i tam mieli urządzenie które samo grało muzykę. Jednak to urządzenie w Azji potrafiło grać tylko jedną melodię. Jakie było nasze zaskoczenie jak się okazało, że organy sprezentowane przez Roberta, żonie Mary miały kilkadziesiąt różnych melodii.

Zwiedzając dom można się przenieść do początku XIX i wyobrazić sobie bale i spotkania jakie się tu odbywały. Cały dom to raj dla historyków bo większość eksponatów należała naprawdę do rodziny. Ze względu na brak spadkobierców dużo eksponatów, mebli czy akcesoriów zachowała się w rękach kościoła a potem muzeum.

Największe na nas wrażenie zrobił jednak ogród. To wyjście prosto z salonu na pięknie zadbany ogród robi wrażenie. Trochę skojarzyło mi się z serialem Bridgerton.

Bardzo ciekawa atrakcja. Spędziliśmy tam chyba z 3h oglądając dom, spacerując po posesji, oglądając pociąg i odwiedzając kozy na farmie. Nawet nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął.

Wracając do NY zatrzymaliśmy się jeszcze na późny lunch. Zajechaliśmy nad Lake Taghkanic gdzie mieliśmy super miejscówkę, żeby pobawić się dronem i zjeść przepyszny lunch. Dobrze mieć grilla i nie musieć polegać na McDonaldsach i innych fast foodach.

Nawet nie przypuszczaliśmy, że tu gdzieś w tych lasach jest aż tak duże jezioro. Dopiero dron pokazał nam jak to naprawdę wygląda i jak ogromny jest to park.