IDM Travels

View Original

2023.05.26 Galapagos, EC (dzień 9)

Dopłynęliśmy do wyspy Genovesa. Dopłynęliśmy około 2 w nocy. Wiemy dokładnie, bo za bardzo spać się nie dało. Przerzucało nas z jednej strony łóżka na drugą. Ze zmęczenia troszkę przysypialiśmy, ale nie był to twardy sen. Około drugiej usłyszeliśmy jak spuszczali kotwicę i wiedzieliśmy, że podróż się skończyła. Nasz statek jest dość mały więc nie ma najlepszego wyciszenia ale zrzucanie i podnoszenie kotwicy jest w tm całym procesie najgłośniejsze.

Wczoraj przewodnik powiedział nam, że wyspa Genovesa jest jego ulubioną zaraz obok Espanola. Ta druga jest bardziej na południe i nie odwiedzimy jej tym razem. Nie do końca wiedziałam co w Genovesa jest takie unikatowe, zachwycające, ale oczywiście nie mogłam się doczekać aby zrozumieć. Wiedziałam tylko, że będzie tam dużo ptaków… ale czy ptaki mogą być ciekawe?

Po spędzeniu tygodnia na Galapagos zwracam honor ptakom i uważam, że mogą być ciekawe, przezabawne i interesujące.

Dziś pomimo, że mieliśmy noc średnio przespaną to mogliśmy poleniuchować trochę dłużej. To znaczy się tylko ja i Darek mogliśmy. Dziś zaplanowany był pierwszy snorkeling. Dla większości ludzi z naszej grupy był to pierwszy snorkeling na tych wyspach. My z Darkiem nie pływamy więc się nie zdecydowaliśmy. O 5:50 w głośnikach zabrzmiał głos Gustawo… “za 10 minut proszę być gotowym wyruszamy na snorkeling”. My tylko obróciliśmy się na drugi bok i wstaliśmy dopiero o 7 rano jak załoga wracała już z pływania. Każdy z uśmiechami na twarzy i masą wrażeń. Choć podobno to pływanie nie było aż tak fajne jak to co parę dni temu robiliśmy (a dokładnie Dorota robiła) w Los Tuneles.

Tutaj przewodnik nie miał GoPro więc musimy wierzyć wszystkim na słowo, że widzieli rekiny i inne ciekawe zwierzątka ale zero żółwików. Woda też podobno była dość wzburzona i nie wszyscy zdecydowali się na wejście do wody, czy oddalenie od pontonu. Wiadomo jednak, że świat podwodny jest bardzo fascynujący więc pomimo nie najlepszych warunków przy śniadaniu i tak było dużo opowieści. Nie mogliśmy jednak za bardzo się rozleniwiać bo już czekała na nas kolejna wycieczka.

Na Galapagos wszystko kręci się wokół pozwoleń. Ruchy ludzi są dość mocno kontrolowane i tak każda łódka nie dość, że musi mieć pozwolenie zacumować na jakiś czas przy danej wyspie, to jest też limit ile jednorazowo ludzi może wyjść na ląd. Nasza grupa była mała więc mogliśmy wszyscy uczestniczyć w wycieczkach ale np. mogliśmy być gdzieś tylko rano albo tylko popołudniu itp. Tak samo z nurkowaniem. Są ograniczenia ile ludzi na raz może być w wodzie. No i dobrze bo zwierzątka są najważniejsze.

Przewodnik mówił, że po tej wyspie zaczniemy myśleć jak on. Ciekawe co miał na myśli. Nie da się ukryć, że cały Galapagos daje do myślenia. Głównie jaka jest rola człowieka w tym ekosystemie, czy my naprawdę tylko psujemy czy jednak jesteśmy do czegoś potrzebni. Wiele pytań pozostanie bez odpowiedzi, ale na pewno wrócimy odmienieni. Skoro już tak myślimy o Galapagos to co takiego zobaczymy na tej wyspie, że zmieni nasze myślenie jeszcze bardziej.

Najpierw zabawiliśmy się w typowych turystów. Wysiedliśmy z łódki, zobaczyliśmy multum uchatek wylegujących się, pozujących albo pływających z ludźmi i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Gustawo oczywiście zatrzymał się przy nich i zaczął nam opowiadać.

No to teraz trochę o nazwie bo w blogu używaliśmy różnych określeń… uchatki, uszatki. Po angielsku to się nazywa sea lion… więc przetłumaczyłam w Google i niestety przetłumaczył to dokładnie jako lew morski… no to poszłam do Wikipedii i tam wyszło, że sea lion galapagos to Uszanka Galapagoska. Ale jak się sprawdzi tylko sea lion to wychodzi, że jest to uchatka albo uszatka. Uchatka, uszatka, uszanka… dla mnie to będzie to samo. Pewnie dla biologów nie, więc z góry przepraszam. Chyba już wiem czemu biologia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem, za dużo kombinacji i pod gatunków. Już wolę te swoje cyferki gdzie 2+2 prawie zawsze jest 4.

Uszanki/uchatki przypłynęły albo przydryfowały tu z Kalifornii. Podobnie jak w przypadku innych zwierząt przeszły swojego rodzaju ewolucję i zrzuciły trochę tłuszczu (bo tu jest cieplej), stały się mniejsze ale przede wszystkim nauczyły się tak zwanej planowanej ciąży.

Normalnie uchatki jak ludzie rodzą małe 9 miesięcy po zapłodnieniu. Teoretycznie druga ciąża mogłaby być już w dwa tygodnie po urodzeniu ale to by oznaczało, że kolejne dziecko urodzi się w porze roku gdzie trudniej o pożywienie. Dlatego uszanki przeszły ewolucję i są w stanie przytrzymać nasienie i zaplanować zapłodnienie aby małe urodziły się w porze suchej kiedy to prąd oceaniczny Humboldt dostarcza pożywienia w postaci zimnowodnych ryb.

Fok jest na Galapagos więcej niż ludzi. Dlatego nie potrzebują one rodzić więcej niż jedno potomstwo na rok. Czują się tu bezpiecznie i ogólnie nie mają predatorów jak na przykład orki. Nie mają jednak idealnego życia w raju. Zresztą co to jest raj? Jak to nasz przewodnik powiedział raj to nie jest miejsce. Raj to jest stan który sobie sami tworzymy. No coś w tym jest. Dla kogoś rajem będzie plaża, dla kogoś góry a dla kogoś innego bar na Manhattanie najważniejsz, żeby być szczęśliwym. Póki co dla nas Galapagos było takim rajem i przebywanie wśród zwierząt zdecydowanie nas uszczęśliwiło. No ale wracając do zagrożeń uchatek. Jednym jest ocieplanie klimatu… dla nich przejawia się to w mniejszej ilości jedzenia i przez to umieraniem z głodu. Największym jednak zagrożeniem jest ich przyjazne nastawienie.

Uszanki lubią ludzi, nie boją się podchodzić a wręcz można powiedzieć, że ciągną do ludzi. Jak to może być zagrożenie…ano może. Im bliżej zwierzęta wchodzą w świat ludzki tym bardziej zjedzą coś co nie powinny, wplątają się w sieci albo inne ludzkie czynności zaburzą ich egzystencję i skarzą je na śmierć. Np. jeśli człowiek dotknie małej foczki to mama foka nigdy jej nie znajdzie i nie nakarmi. Uszanki zostawiają swoje potomstwo, idą na łowy i wracają po paru dniach pełne aby nakarmić swoje maleństwo. Maleństwo z matką znajdują się po zapachu i odgłosach. Jeśli jednak człowiek dotknie takiego maleństwa to matka już nie weźmie go z powrotem bo będzie twierdzić, że to nie jej.

Po fokach przyszedł czas na ptaki. Mieliśmy zobaczyć tu fregaty (frigatebird) czyli po prostu ptaki z czerwonymi worami. Często pojawiają się one w folderach o Galapagos więc mieliśmy nadzieję kiedyś je zobaczyć. Jak przystało na prawdziwego mieszczucha jak zobaczyłam pierwszego to poleciała sesja zdjęć no bo przecież ucieknie… tylko że 20 minut później doszłam do wniosku, że ile można bo były wszędzie. Ogólnie ptaków na tej wyspie była masa i wszystkie rodzaje siedziały razem.

Pierwszą fregatę zobaczyliśmy w locie. Akurat słuchaliśmy o uchatkach i Darek krzyknął strzelaj, strzelaj… oczywiście aparatem bo ja nie zamierzam strzelać z niczego innego do zwierząt.

Jakie pierwsze skojarzenia? Śmieszny, po co mu ten czerwony worek… no i wow, ale ma skrzydła. Fregaty mogą mieć rozpiętość skrzydeł nawet do 2.3m (7.5 ft) podobno jest to ptak z największym stosunkiem skrzydeł do wielkości korpusu. Rzeczywiście, ptak nie jest za duży ale skrzydła ma rozłożyste.

Skrzydła i czerwony worek w podgardle używają w sezonie lęgowym. Czerwony worek mają samce i pokazem siły zwracają uwagę samic. Tak więc wykonują swój godowy pokaz który sprowadza się do wydawania dźwięków, napompowywania balonu jak najbardziej się da i trzepotania skrzydłami. Kto ma większy balon i bardziej naprężony ten wygrywa. A napompować balon nie jest łatwo. Podobno trwa to ok. 20 minut.

I tutaj właśnie zmieniliśmy zdanie o ptakach. Znaczy się zmienialiśmy je pomału przez cały pobyt ale tutaj stwierdziliśmy, że moglibyśmy je tak obserwować godzinami. Bo one potrafią robić ten swój pokaz godowy dniami…a może nawet i tygodniami. Gustawo jednak szybko zwrócił naszą uwagę na coś innego… na czerwononogiego głuptaka który jest biały.

No ładny… ale co w tym dziwnego. Ano to, że normalnie czerwononogie są brązowe. Natomiast ze względu na ocieplenie klimatu przeszły ewolucję bo w białym upierzeniu jest im chłodniej. Podobno jest to nowy rodzaj który dopiero pojawił się jakieś parę lat temu. Dla porównania poniżej macie zdjęcie typowego czerwononogiego głuptoka.

A skąd nazwa głuptak? Ptaki te nazywają się booby. Nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa bobo które oznacza klaun, głuptas, nieporadny człowiek. Ptaki te bowiem są świetnymi lotnikami ale jeśli chodzi o starty, lądowania i poruszanie się po ziemi to troszkę takie ciapowate są.

Po wyspie nie mogliśmy za dużo chodzić. Jest wyznaczona ścieżka gdzie można chodzić i gdzie nie ma obaw, że się niechcący stanie na jakieś gniazdo i zabije małe ptaszki. Dlatego po obejściu całej wyspy część załogi wskoczyła do wody zobaczyć co tam słychać a ja wybrałam dalsze pstrykanie.

Każda wycieczka zazwyczaj trawa koło 2h. Tak więc po spędzeniu trochę czasu na plaży wróciliśmy na statek. Dzisiejszy dzień był pełen atrakcji. Nie tylko ptaki i inne zwierzęta dostarczały nam atrakcji ale też załoga. Dziś na lunch zamiast tradycyjnego siadajcie i jedźcie najpierw uczestniczyliśmy w przygotowaniu ceviche.

Ceviche to tradycyjna potrawa w Ameryce Południowej. Każdy kraj robi ją troszkę inaczej, niektórzy bardziej jak zupę inni bardziej w stałej konsystencji. Najważniejsze jest, że podstawą jest ryba (a co by mogło być innego), bardzo dużo kolendry (cilantro) i oczywiście soku z limonki. Nasz kucharz miał rybę wcześniej przygotowaną i zamarynowaną bo musi ona odstać parę godzin. Przy nas dokończył dzieła czyli wszystko wymieszał, doprawił a wszystko zwieńczył tańcem zwycięstwa… no dobra tylko salsą. Jak się okazało nasz kucharz nie tylko świetnie gotuje ale też bardzo dobrze tańczy.

Wyszło przepysznie. Oczywiście znów tuńczyk który pomału nam się nudzi ale przyprawy zrobiły swoje i zjedliśmy ze smakiem. Po lunchu przewodnik wyciągnął wszystkie zabawki wodne i zabrał część ekipy popływać. Nie wszyscy się zdecydowali bo ocean dziś jest dość burzliwy. Chyba mają nie najlepsze wspomnienia z rannego snorkeling’u. Ci co się zdecydowali mogli popływać na kajakach, paddleboard albo zostać na pontonie i podziwiać żółwiki… bo parę się do nich przyplątało.

My też mieliśmy żółwika. I dobrze, że zostaliśmy na statku bo z wysokości lepiej się robi zdjęcia w wodzie. Tak więc jak po powrocie opowiadali o żółwikach ja też się miałam czym pochwalić… one tu są wszędzie. Tego naprawdę się nie spodziewałam przylatując na Galapagos. Wiedziałam, że będą ale chyba nie aż na taką skalę.

A co później… no już chyba wiecie. Kolejna wycieczka, jeszcze więcej ptaków i jeszcze więcej informacji o tym niezwykłym miejscu. Wyspa Genovesa ma kształt pół księżyca. Strome klify, nie za dużo plaż i jak każda inna wyspa w tym archipelagu jest ze skał wulkanicznych. Ale nie od razu do nas dotarło, że tak naprawdę to jest cześć krateru wulkanu.

Proste, był sobie wulkan, wybuchł parę razy, krater się zwalił, powstała kaldera, którą zalała woda i nagle powstała mała wyspa. Taki prosty zabieg który trwał miliony lat. Tak więc popołudniu podpłynęliśmy pod jedno miejsce gdzie można wyjść na ląd i po skalistych schodach weszliśmy na szczyt tej kaldery.

Na górze oczywiście była masa ptaków ale my skupiliśmy się na szukaniu sowy. Sowa w dzień? Tak. Jak pisałam w którymś wcześniejszym wpisie sowa na Galapagos poluje za dnia. Tutaj nie ma mysz czy innych nocnych zwierzątek którymi normalnie się pożywia. Musiała więc przejść ewolucję i nauczyć się polować na małe ptaszki które opuszczają swoje gniazda w dzień. Jej taktyka jest prosta, przyczaja się i w momencie jak ptaszek wylatuje to go chwyta w locie i po sprawie.

Na pewno nie jest to takie proste jakby się mogło wydawać. Nic w przyrodzie nie jest proste. Np. ten jej kamuflaż. Jak to jest możliwe, że zwierzę tak łatwo wtapia się w otoczenie. My musimy kupować stroje moro a zwierzęta potrafią od razu urodzić się z upierzeniem jakie pozwoli im jak najdłużej i najskuteczniej przetrwać.

Podobno nie jest łatwo spotkać sowę a myśmy widzieli pięć. Czy to było pięć unikatowych czy parę się przemieszczało z miejsca w miejsce to trudno powiedzieć. Ale jak tylko zrozumieliśmy czego szukamy i co trzeba wypatrywać to sowy były dość często. Nie tak często jak Nazca Boobies czyli kolejny rodzaj głuptaków.

Jedna para szczególnie nas zainteresowała. Męski osobnik chodził po okolicy i szukał patyczków które później przynosił swojej wybrance aby ona budowała gniazdo. Tak właśnie zakochana para głuptaków budowała sobie gniazdo. Normalnie jak na filmie w National Geographic.

Pomyślicie, że to już koniec wrażeń? Nie do końca. Uprzedzałam, że dzień bogaty w wrażenia zarówno ze strony zwierząt jak i załogi. Jak wróciliśmy po wycieczce na pokład to zaskoczyło nas, że nie ma Diany. Nie ma chłodnej herbatki czy jakiegoś ciacha. Troszkę zawiedzeni zaczęliśmy iść w kierunku naszych kajut kiedy zaczęto nas wołać na górny pokład. Dziś impreza na górze.

Najpierw Diana nauczyła nas nowego drinka. Bardzo podobny do słynnego Darka cydru jabłkowego (przepis). Główna różnica, że tutaj zamiast cydru z jabłek idzie sok z maracuja. No tak, jabłek to tu za dużo nie rośnie ale maracuja jest bardzo popularna. Była opcja z dolewką rumu albo bez… ten rum się przydał bo potem kazali nam robić z siebie guptoki.

Na górny pokład wpadła załoga przebrana za piratów, najpierw zaatakowali nas plastikowymi mieczami a potem zaczęli z nami tańczyć. Na koniec jednak dali nam zadanie. Ponieważ tego dnia przekraczamy równik dwa razy (aktualnie znajdujemy się na północnej półkuli) to dostaliśmy od kapitana dyplomy na pamiątkę. Żeby jednak uzyskać taki dyplom trzeba było wylosować nazwę zwierzątka, pokazać go wszystkim a reszta musiała zgadnąć jakie zwierzę pokazujemy. Dobrze, że były to tylko zwierzęta z Galapagos to mieliśmy trochę zawężoną listę. Nam w udziale przypadła iguana, pingwin i głuptak niebieskonogi. Idealne dopasowanie, nie ma co!

Uff… śmiechu co nie miara. Kolacja tez była wystrzałowa. Samo danie główne to makaron i kawałek mięsa rosołowego. Ale przystawka… niby zwykły ziemniak ale polany wódką, żeby się zapaliło i przypiekło. Bardzo ciekawe i smaczne.

Ta wódka nam się przydała. Podobno dziś w nocy będzie bardziej bujać niż zeszłej. Dziś znów płyniemy w nocy bo wracamy w kierunku lotniska i głównych wysp. Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Skoro znów mamy pokonać dość otwarte przestrzenie na ocenie wszyscy nastawili nas na mocne bujanie. Kazali pochować wszystkie rzeczy do szuflad, żeby nie spadały w nocy. Szklanki i inne naczynia najlepiej trzymać na podłodze. Jadalnię też dość mocno wysprzątali. Muszę przyznać, że troszkę nas tym wystraszyli. Dlatego stwierdziliśmy, że wcale nie spieszy nam się do kajuty i posiedzimy na tyłach łódki przy świeżym powietrzu.

Wczesna pobudka, długi dzień pełen wrażeń jednak wszystkich pokonał i plany siedzenia do środka nocy jakoś nam nie wyszły. Wzięliśmy aviomarin i poszliśmy do łóżka… bo rzucało nas od barierki do barierki. Ciężko było przejść dwa kroki bez trzymania się. Zapowiada się “ciekawa” noc.