IDM Travels

View Original

2024.09.02 Przełęcz Krzyżne, Tatry, PL

Od gór do morza, ten wyjazd do Polski jest zdecydowanie turystyczny i pogoni nas od samej granicy ze Słowacją aż do morza Bałtyckiego.

Ja Tatry znam tak sobie. Doliny, schroniska czy Wodogrzmoty Mickiewicza są mi znane jeszcze ze szkoły. Jednak szczyty i trasy nadal pozostają dla mnie do odkrycia. Dlatego kiedy padł pomysł spędzenia czasu w Zakopanym w 100% zdałam się na Darka i jego wybór szlaku. Zresztą planowanie szlaków jest zawsze jego domeną bo jest w tym najlepszy.

Oczywiście nie zawiodłam się. Tatry potrafią być trudne jak Orla Perć itp ale potrafią też być piękne. I właśnie taki był dzisiejszy szlak. Nie trudny ale przepiękny. Nadal zrobiliśmy 1500 metrów różnicy wzniesień (3800 ft) i pewnie z 25km (15 mil). Ale nie było ekspozycji, łańcuchów i innych utrudnień więc można było skupić się na podziwianiu widoków.

Ile godzin zajmie nam szlak było dyskusyjne. Pięć osób liczyło więc nie dziwne, że opinie były podzielone od 12h do 9h. Ja postawiłam na 11h już z przerwami w schroniskach… przecież naleśniki najlepiej smakują w schronisku. 11h…. hmmm… oznacza to że pobudka o 4 rano jest wskazana.. no może troszkę po czwartej ale na pewno jak jeszcze jest ciemno. Pierwszą noc w Zakopanem spaliśmy w hotelu Tatry (nie polecamy… PRL na maksa), więc na początek szlaku trochę musieliśmy podjechać ale o 6:30 planowo już dreptaliśmy po szlaku w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza a potem do schroniska Pięciu Stawów.

Szlak do Piątki zrobiliśmy dwa lata temu tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zmieniliśmy tylko pod koniec i zamiast iść dłuższą i mniej stromą trasą koło wodospadu Siklawa, poszliśmy czarną trasą prosto do góry. Dobrze, że było rano bo słońce już dość mocno świeciło i troszkę się człowiek gotował pod tą górę. Szczerze to nie byłam dumna ze swojej kondycji ale ciepło i nieprzespana kolejna noc (jet-lag mnie trzyma nadal) dały mi sie we znaki. Ale wyznając zasadę, że z każdym krokiem bliżej celu równomiernie podnosiłam nogi i wspinałam się do Doliny Pięciu Stawów. Niezła mi to dolina do której trzeba wyjść 700 m (2300 ft). Żartuję, oczywiście, że warto.

Schronisko a zwłaszcza mała ilość ludzi w nim zaskoczyła nas mocno. Tatry słyną z dużej ilości turystów. Często na szlakach są korki i trzeba dreptać za wolniejszymi, schroniska są tak pełne, że nie można stolika znaleźć i lepiej jest przegryźć coś swojego z boku niż stać w kolejce po szarlotkę. To wszystko jest w weekend, w wakacje, w ciągu dnia. W poniedziałek, o 8:30 rano w pierwszy dzień roku szkolnego sytuacja wygląda całkiem inaczej…

Rano niewiele zjedliśmy na śniadanie tylko na szybko jakąś kromkę chleba z serem. Teraz po wydrapaniu się na 1671 m n.p.m (5482 ft) można było w końcu zjeść śniadanie i napić się kawy. Darek stwierdził, że tak bardzo parówki mu jeszcze nigdy nie smakowały. Ja postawiłam na szarlotkę i soczek pomarańczowy. Witaminy się przydadzą a soczek świeżo wyciskany jest zawsze mile widziany.

Większość ludzi która przewinęła się przez schronisko szła na Zawrat i Orlą Perć. Mało kto wybrał nasz szlak. My w planie mieliśmy wspinać się na przełęcz Krzyżne i stamtąd zejść do Murowańca a potem do Kuźnic. Tak, dobrze myślicie, że w planie mamy przejść prawie z jednego końca Tatr na drugi.

Normalnie ludzie robią nasz szlak w drugim kierunku. Zaczynają w Kuźnicach, potem Murowaniec, przełęcz Krzyżne, Pięć Stawów i Łysa Polana. To ma sens bo najładniejsze widoki są na odcinku Piątka - Przełęcz. Dlatego lepiej jest tu schodzić bo piękne widoki ma się cały czas. My jednak kolejne noce spędzimy w Kuźnicach więc większy miało dla nas sens zacząć od Piątki. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór.

Szlak na Krzyżne jest z początku bardzo łatwy… prawie prosta trasa zboczem gór. Druga połowa jest bardziej stroma, nic strasznego i nawet dość łatwo idzie się do góry bo skały mają często formę prostokątną. Stok jest natomiast nasłoneczniony więc w samo południe, w lato ciężko tu jest w tym słoneczku. My mieliśmy nawet troszkę wiaterku i małe zachmurzenie. Czuliśmy jednak ciężkie powietrze i obawialiśmy się burzy. Pragnęliśmy tylko przejść przełęcz zanim rozpęta się burza.

I udało się. Deszcz wytrzymał długo i dopiero jak kończyliśmy przerwę na przełęczy zobaczyliśmy ciemne chmury zbierające się w Dolinie Pięciu Stawów. Uff… dobrze, że my schodzimy na druga stronę. Do Piątki chyba byśmy biegli, żeby tylko zdążyć przed deszczem i burzą. Zapowiadało się ostro.

Tak jak wspominałam, większość ludzi robi ten szlak w drugim kierunku. Tak więc niestety większość kierowała się w kierunku chmur. Najbardziej nam jednak było żal tych co postanowili zrobić Orlą Perć. Być tam teraz, wystawionym na wiatry, burze i deszcze, trzymając się łańcuchów i myśląc jak się nie poślizgnąć na mokrych skałach… nie chciałabym być w tej sytuacji. Niestety w górach pogody nie przewidzisz i może złapać się deszcz i burza w najmniej odpowiednim momencie. Problem jest, że ciężko jest zejść od razu jak spadnie pierwsza kropla. Czasem trzeba dojść do rozgałęzienia szlaku a to może już być niebezpieczne. Mam nadzieję, że dla wszystkich dzisiejszy dzień w górach dobrze się skończył.

My mieliśmy duże szczęście. Deszcz jakby czekał aż zejdziemy z najtrudniejszych odcinków. Zejście z przełęczy Krzyżne w kierunku Murowańca było dość strome i szło się po rozrzuconych kamieniach. Na szczęście jeszcze suchych kamieniach więc schodziliśmy dość szybko.

Dopiero jakieś 30 minut przed schroniskiem złapał nas deszcz. Chcieliśmy przeczekać ale zapowiadało się na dłuższą ulewę więc nie zważając na deszcz ruszyliśmy przed siebie. Kurtki przeciwdeszczowe mieliśmy ale spodni nie ubieraliśmy. Prawda jest taka, że jak się idzie w tych przeciwdeszczowych ubraniach to człowiek się tak poci, że na jedno wychodzi czy mamy GoreTex czy nie. Tak nawet najbardziej fancy GoreTex jest średnio przepuszczalny i łatwo się spocić.

Dogoniliśmy słońce. My szliśmy w jednym kierunku, chmury w drugim i takim oto sposobem jeszcze zanim doszliśmy do schroniska nasze ubrania wyschły. No i nawet tęczę widzieliśmy.

Oj jak dobrze że jak doszliśmy do Murowańca to nie padało. To schronisko w porównaniu z Piątką dziś rano to niebo a ziemia. Człowiek na człowieku. Dobrze, że nie padało to przynajmniej na zewnątrz jakiś stolik znaleźliśmy. Tak dużo było ludzi, że nam wszystkie pierogi zjedli, naleśników nie było i musieliśmy stworzyć nową tradycję pod tytułem bigos w schronisku.

Cudownie było usiąść przy piwku, rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i naładować kalorie. Schronisko jednak podpadło nam paroma rzeczami. Po pierwsze to płatność tylko gotówką. To jeszcze mogę zrozumieć bo jak czytałam książkę o schronisku w Pięciu Stawach to wspominali, że z płatnościami kartą jest ciężko bo nie zawsze jest Internet żeby transakcja przeszła. Ale za toaletę kartą jakoś można płacić. Toaleta jest płatna w każdym schronisku. W Piątce jest skrzyneczka i wrzucasz 2 zł, wszystkim ufają. Tutaj nie dość że chcą 4 zł. To jeszcze są bramki jak w metrze w NY…masakra. 4 zł można odzyskać bo bramka przy toalecie wydaje paragon i można potrącić to z zamówienia później, tylko że zazwyczaj najpierw się pije piwo a potem sika a nie na odwrót.

Siedzielibyśmy dłużej ale trzeba było ruszać w drogę. Dziś mamy kolację która się apetycznie zapowiada. Do tego reszta ekipy nie mogła się już na nas doczekać bo wyszli przed nas na szlak. No więc polecieliśmy….z górki na pazurki (zejście było strome) w kierunku doliny Jaworzynki.

Zleciliśmy znów dziękując, że kamienie nie są mokre i można śmiało zaufać butom. A na dole w dolince czekała nas miła niespodzianka. Rodzice przywitali nas pysznymi croissantami i piwkiem. Jak nie ma schroniska to zawsze sobie można jedno zrobić…

38 tys kroków to było za mało dlatego na kolację tam i spowrotem poszliśmy na nogach. Tego nam trzeba było, takiego długiego spacerku w pieknym otoczeniu żeby człowiek się zmęczył i zrozumiał że dla takich chwil żyjemy.

Na kolację poszliśmy do Bąkowo Zohylina Wyźnio. Dwa lata temu próbowaliśmy się tam dostać ale niestety nie było wolnych stolików. Teraz mieliśmy rezerwację więc sprawdzimy czy rzeczywiście warto.

Tak, warto….strasznie nam się spodobało. Jedzenie pyszne choć pierogów z kaczorem (kaczką) nie mieli. Ale inne dania były smaczne. Natomiast klimat to jest to po co się chodzi do góralskich restauracji. Kelner który gwarą nawija, żartuje, mowi ciociu do naszych mam i doradza co zamówić. Nie sposób się nie uśmiać i od razu zapomina się o bolących nogach i kilometrach które dziś zrobiliśmy.