2020.02.26 Zermatt, Szwajcaria (dzień 5)
Dziś będzie troszkę o miasteczku Zermatt. Górki są piękne i można o nich pisać non-stop ale miasteczko Zermatt ma swoją historię, często zapomnianą albo nie docenianą.
Nazwa Zermatt wzięła się od niemieckiego słowa Zur Matte (na polanie). Zanim jednak język niemiecki stał się stałym elementem tego rejonu, osadnicy z doliny Aosty nazywali to miasto Praborno. Znaczenie jest to samo - “na polanie”, tylko język inny.
Zermatt rzeczywiście znajduje się na polanie u samego podnóża góry Matterhorn. To właśnie dzięki tej słynnej górze miasto to przeobraziło się z typowej rolniczej wioski w destynację turystyczną. Góra Matterhorn bowiem od dawna kusiła i przyciągała wędrowców. Ale dopiero w 1865 roku została ona po raz pierwszy zdobyta.
Przed XIX wiekiem Zermatt był jednak wioską rolniczą. Tłumaczy to dlaczego dużo domków jest położonych na stokach górskich. Stoki te były dość żyzne i ludzie budowali domy i spichlerze blisko pól uprawnych aby łatwiej zbierać plony.
Również w mieście Zermatt zachowało się parę domków z tamtego okresu. Wybudowane między XV a XVIII wiekiem spichlerze przetrwały do dziś i aktualnie składają się na część miasta zwaną Starym Zermattem. Rozciągają się one wzdłuż ulicy Hinterdorf (tylna wieś).
W dzielnicę tą trafiliśmy trochę przypadkiem. To znaczy widzieliśmy, że jakieś domki stare są w Zermatt ale jakoś nie wgłębialiśmy się w ich historię. Dopiero jak Darek zarządził, że dziś po nartach spotykamy się w barze Harry’s to natknęłam się na historię starego Zermatt.
W 1902 roku dziadek Harry’ego wybudował kurnik. Był to bowiem budynek, w którym głównie przechowywano kury i sporadycznie mieszkano. Lata później (dokładnie 112 lat później) miejscówka została przerobiona przez Harry’ego na bar. Jest to jedna z bardziej popularnych apres-ski. Widać, że tu lubią imprezować w kurnikach.
Bar bardzo przyjemny a do tego ma bardzo dobre ceny na piwo. Nie dziwię się, że pomimo, że nie można dojechać do niego na nartach (no chyba, że się jest Darkiem) to nadal przyciąga tłum narciarzy. No bo kto odmówi piwa za 5 franków.
Darek dziś wszędzie dojechał na nartach, nasypało trochę śniegu i Zermatt stał się w końcu miastem w którym poruszać się można tylko na nogach albo nartach. Tak się gdzieś reklamują - Zermatt, jako miasto w którym nie ma spalinowych samochodów reklamuje się, że wita cię cisza, świeże powietrze a wszędzie dostaniesz się na nartach lub nogach…. No i jest w tym dużo prawdy. Zwłaszcza w dni gdzie spadnie trochę śniegu.
Zanim dotarłam jednak do Harrys’a to poszwendałam się po zakamarkach starego miasta. Jest to coś unikatowego i zdecydowanie radość dla fotografa. Wreszcie coś starego, innego i unikatowego. Domki ciągną się między dwoma uliczkami i można wszędzie zaglądać i czasem nawet wyjść na drabinę. Zastanawiało mnie tylko dlaczego niektóre domki położone są jakby na palach ale doczytałam, że było to zabezpieczenie przed myszami. No tak, logiczne. Skoro trzymali tam zborze i inne plony to nikt nie chciał, żeby myszki zaglądnęły tam na ucztę.
Wyedukowana troszkę na temat historii o Zermatt spotkałam się z chłopakami w Harry’s Bar. Było wesoło, miło i można by tak siedzieć godzinami gdyby nie fakt, że dziś mamy w planie wypasioną kolację w knajpie która słynie z najlepszego raclette.
Czas zbierać się….nie jest jednak łatwo opuścić stare miasto. Jak się okazało Harry’s to nie jedyny bar w starym mieście. Idąc do hotelu Darek wypatrzył jeszcze jeden bar Z'alt Hischi. I sobie przypomniał, że jest on na jego liście. Ups…..oznacza to, że nie można przejść obojętnie. No więc weszliśmy - chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę w co się pakujemy. Bar wyglądał ciekawie ale był stary jak ten budynek. Poczuć się można jak u babci w kuchni. Zdecydowanie ma swój klimat.
Kolega zamówił herbatę z rumem i tak się potoczyło, że każdy przytaknął, że to dobry pomysł i poleciały trzy herbatki. Tylko, że to bardziej był rum z herbata niż herbata z rumem. Pan zdecydowanie nie żałował rumu a włożona torebka herbaty była tam tylko po to, żeby zabarwić wodę i może dodać delikatny smak.
Herbatka była super ale po pierwsze druga taka by nas zcięła z nóg a po drugie uratował nas brak gotówki, bowiem nadal tam płaci się tylko gotówką. Czasem dobrze nie mieć przy sobie gotówki. Opuściliśmy bar z obietnicą, że jeszcze tu wrócimy. Troszkę jesteśmy ciekawi czy później rozkręca się tu jakaś impreza bo jak my byliśmy to było dość cicho i mało ludzi.
Odstawiliśmy narty do hotelu i po małej przerwie ruszyliśmy znów na miasto do restauracji Schaferstube. Jak już wspominałam to słynie ona ze słynnego raclette. My nadal pamiętając nieziemskie raclette we Francji, mieliśmy nadzieję dostać coś podobnego w Zermatt.
Niestety pomimo, że mają tu podobną maszynkę to przynoszą raclette już ściągnięte na talerz. Było dobre ale nie ma tej otoczki, robienia wszystkiego samemu, nie można sera spalić/przypiec no i najważniejsze nie ma takiej frajdy. Dobrze, że przynajmniej fondue można nadal robić samemu... ciężko by było inaczej.
Ogólnie restauracja bardzo dobra. Mają jagnięcinę pod wieloma postaciami jak i mnóstwo serowych specjałów. Tak więc każdy znalazł coś dla siebie i wcinał, że aż mu się uszy trzęsły.
Darek oczywiście wybrał jagnięcinę. Ja się postanowiłam nie ograniczać i wzięłam raclette bez ograniczeń. Do tego na stole wylądowały hamburgery, foundue i włoskie wino. Mieszanka nieziemska ale w końcu raz się żyje. Trzeba cieszyć się, życiem zanim nas jakiś Coronavirus zje.
Było przepyszne! Po takim obżarstwie zostało nam tylko jedno do zrobienia - zrzucić kalorie poprzez taniec. Dobrze, że zaraz obok restauracji jest knajpa Papperla Pub gdzie mają muzykę na żywo i można tańczyć do nigdy nie zawodnych kawałków z lat 80-tych. Nie wiem jakim cudem znaleźliśmy jeszcze na to siłę, ale z godzinę jeszcze poskakaliśmy w rytm muzyki.
Jutro będą zakwasy - albo nie będą. Nie ma to większego znaczenia. Najważniejsze, że wszyscy się dobrze bawili i mieliśmy kolejny dzień pełen atrakcji i przygód.