2022.08.05-07 Phoenicia, NY (Catskills Mountains)

Biwaki….jako dziecko jeździłam na nie może raz, dwa razy w roku. Jak przeprowadziłam się do Stanów to jeździłam raz, dwa razy w miesiącu. Odkąd sprzedaliśmy samochód, jeździmy raz do roku. Odkąd nasi przyjaciele, zagorzali miłośnicy biwaków się wyprowadzili, średnia pewnie spadnie jeszcze bardziej.

Ogólnie biwaki są fajne, już nawet to spanie pod namiotem jakoś przeżyje (na krótko), choć wiadomo, dobre łóżko z materacem na starość jest fajne. Na komary też znaleźliśmy już sposób (Thermacell). Natomiast znoszenie wszystkiego z 3 piętra i pakowanie tych wszystkich tobołków nie należy do przyjemności, rozkładanie namiotu w deszczu, albo siedzenie na słońcu w samo południe…to są małe wady biwakowania pod namiotem.

Dlatego coraz częściej ostatnio wybieraliśmy opcję wynajęcia domku w którym można palić ognisko. Pensylwania, upstate NY to rejony gdzie w małych miejscowościach, po lasach można znaleźć dość fajne miejscówki. Co nas więc skłoniło na kolejny wyjazd pod namioty? Nowe pokolenie… Dla dzieci to nadal jest frajda. Szukanie potworów z latarkami po lesie, jedzenie marshmallows (w stanach ognisko bez marshmallows to nie ognisko), czy gonienie cały dzień po trawie to nadal najlepsze zabawy. Dzieciom nawet deszcze nie przeszkadza bo przecież zasada jest prosta, im bardziej brudno tym lepiej!

Z Darkiem wczuliśmy się w rolę wujka i cioci i zorganizowaliśmy wyjazd pod namioty do pobliskich gór Catskills, koło miasteczka Phoenicia. A dokładnie do parku stanowego Woodland.

Kamping Woodland jest spoko. Czasem za bardzo trzymają porządek i nie pozwalają dokładać do ogniska po 10 wieczór. Jest to też miejsce które czasem odwiedza misiu więc trzeba wszystko chować do auta a śmieci w miarę szybko wyrzucać. Wg. nas przez to, że tak bardzo pilnują jest to dobra miejscówka dla dzieci bo nie będzie bydła i imprez po nocy.

Na jedną noc średnio chciało nam się jechać ale udało nam się załatwić piątek wolny. Rano jak zwykle przygotowania, Darek na chwilę poszedł do pracy i o 4 po popołudniu udało nam się wyjechać z miasta. Znaczy się wyjazd trwał ponad godzinę bo oczywiście w piątek po pracy każdy gdzieś wyjeżdża albo wraca z miasta do swoich domków. My czasem zapominamy jak bardzo zakorkowany jest NY bo używając metra tego się w ogóle nie odczuwa.

Nie robiliśmy, żadnych przerw i na kamping zajechaliśmy trochę po godzinie 19. Chcieliśmy zajechać jak najszybciej, żeby jeszcze za dnia się rozbić i ogarnąć parę rzeczy jak np. kupić drzewo na ognisko. I tu pojawił się problem… nie ma drzewa. Zazwyczaj drzewo na ognisko kupuje się u opiekuna (rangera) pola namiotowego. Można też kupić w domkach po drodze (jeśli ludzie sprzedają) albo na stacjach benzynowych. My mieliśmy zapakowane auto po dach więc po drodze nic nie mogliśmy kupić. Skoro na kempingu też się nie da kupić to Darek zostawił mnie z zadaniem rozłożenia namiotu a sam pojechał szukać drzewa. Udało mu się dopiero w miasteczku na stacji i zajęło mu to z godzinę. W między czasie ja przygotowałam nam domek i wzięłam się za przygotowywanie kolacji.

Ale nam się chciało jagnięciny… w domu rzadko robimy bo na patelni to nie to samo. Już prawie zapomnieliśmy jakie to dobre. Wcinaliśmy aż uszy nam się trzęsły. Misiowi pewnie też ale na szczęście nie przyszedł nas odwiedzić choć pewnie mu pachniało.

Tydzień wczesnego wstawania, dzień pełen wrażeń i ciągłego ruchu szybko nas zmorzyły. Po kolacji posiedzieliśmy troszkę przy ognisku ale nie za długo, posprzątaliśmy i wskoczyliśmy do namiotu. Uff.. ale było ciepło. Nawet o północy nie trzeba było śpiworów ani koców. Dopiero koło 4 rano troszkę się ochłodziło i się przebudziliśmy, żeby się przykryć, ale rano jak tylko słońce wyszło znów w namiocie zrobiło się tak ciepło, że się nie dało pospać.

Z Woodland jest parę szlaków i można sobie fajnie wyjść w górki. Pomysł super ale może nie jak jest ponad 30C. Tak więc pomimo, że hiku chciało nam się bardzo to chodzić z plecakiem po upale 30C jakoś nas nie zachęcało. Postanowiliśmy więc zrobić speed hike (szybki marsz). Po śniadanku, wzięliśmy tylko dużą butelkę wody i ruszyliśmy przed siebie do góry. Szlak wychodzi prosto z kampingu i już na start pnie się dość mocno do góry.

Szliśmy w miarę szybko do góry i pot się z nas lał strumieniami pomimo, że był cień. ponad godzinka takiego wysiłku jest wskazana dla nas mieszczuchów. Powietrze prawie stało, wilgotność była dość duża no i oczywiście temperatura. Tak więc jak wypiliśmy całą butlę wody to postanowiliśmy schodzić. Akurat było południe więc słoneczko coraz bardziej przyświecało.

Zejście jak to zejście było szybsze i dużo łatwiejsze. A na dole w przenośnej lodówce mieliśmy chłodne napoje więc można było trochę się ochłodzić. Szkoda tylko, że na naszym polu nie było cienia. Nawet nie było gdzie rozłożyć stołeczka, żeby w cieniu się ochłodzić. Dlatego podjęliśmy decyzję rozpieszczonych mieszczuchów i pojechaliśmy do miasteczka do klimatyzowanego browaru.

Na kempingu nie ma zasięgu więc wycieczka do miasta była nie tylko w celu ochłodzenia się ale też sprawdzenia telefonów i statusu reszty ekipy która miała dojechać w sobotę. Browar Woodstock jest chyba w miarę nowy. To znaczy, jest nowy dla nas ale my ostatni raz w Phoenicia byliśmy jakieś pięć lat temu więc ciężko powiedzieć kiedy dokładnie powstał. Otwieranie browarów w małych miejscowościach, na obrzeżach miast jest bardzo popularne i w sumie dobrym pomysłem. Ziemia na obrzeżach jest tańsza a browar potrzebuje miejsca. Do tego taki browar daje miejsce pracy wielu ludziom, powód turystom, żeby odwiedzić ten zakątek świata no i wszystko się kręci.

Zimne piwko w klimatyzowanym pomieszczeniu było rajem. Niestety reszta załogi już prawie dojeżdżała do kempingu więc długo nie mogliśmy posiedzieć. Trzeba wracać na pole namiotowe, pomóc im się rozłożyć no i przyszykować kolację. Na szczęście zbliża się wieczór więc w lesie będzie nie tak źle i może nawet czasem powieje delikatny wiaterek.

Wieczór minął na zabawach z dziećmi, które były w siódmym niebie bo tyle się działo a rodzice nie krzyczeli, że muszą iść spać. Świeże powietrze, ruch i emocje zrobiły jednak swoje i dzieci szybko padły a dorośli mogli pogadać i odpocząć przy ognisku. Można tak godzinami patrzeć w ognisko i zapomnieć o wszystkich problemach tego świata. Po prostu żyć chwilą i cieszyć się czasem z przyjaciółmi i rodziną.

W niedzielę niestety trzeba było się zbierać. Niestety musieliśmy spakować się przed 10 rano ale udało nam się znaleźć fajną miejscówkę na łące na terenie kempingu. Tam się przenieśliśmy i wzięliśmy się za robienie śniadania… a może powinnam napisać brunchu. Bo w sumie po tym całym pakowaniu, przygotowaniach itp to śniadanie zjedliśmy dopiero koło południa. Na świeżym powietrzu wszystko smakuje lepiej a zwłaszcza kawa. Niby rozpuszczalna ale jak człowiek tak sobie siądzie w wygodnym krześle, na świeżym powietrzu i popatrzy na las z kubkiem kawy w ręce to szybko zrozumie, że właśnie te małe chwile w życiu liczą się najbardziej.

Z kempingu przegoniła nas burza. Dobrze, że deszcz wytrzymał do niedzieli. Poza przelotnymi opadami w piątek to pogoda dopisała i na szczęście nie lało. Zaczęło dopiero jak już prawie wszystko spakowaliśmy po śniadaniu do auta. Tak więc skoro deszcz mówi, że pora wracać to pora wracać. W domu czeka nas jeszcze trochę roboty z wynoszeniem wszystkiego na górę, i rozpakowywaniu. Łatwiej jednak podróżuje się samolotem kiedy można maksymalnie spakować jedną walizkę. Potem jest zdecydowanie mniej do rozpakowywania… Ciekawe kiedy będzie następny kemping. Nie sądzę, że w tym roku… w tym roku po prawie 3 miesiącach nie latania znów czeka nas maraton samolotów… jesień wygląda intensywnie i Europejsko…

Previous
Previous

2022.08.26 Amsterdam, NL (dzień 0)

Next
Next

2022.07.10 Manchester, VT (dzień 2)