2023.05.23 Puerto Ayora, Galapagos, EC (dzień 6)
Speedboat - znów? Nie ma takiej opcji. Albo jak to się mówi ta opcja jest nie aktywna. Nie mieliśmy w sobie tyle odwagi żeby wsiąść na łódkę znowu. Dlatego zdecydowaliśmy się wracać na wyspę Santa Cruz samolocikiem. Tak małym samolotem jeszcze nigdy nie lecieliśmy, ale ogólnie latać się nie boimy więc wybraliśmy nie znane vs. męczarnię jaką przeżyliśmy.
Linie lotnicze nazywają się Emetebe. Ani Google, ani Bing, ani ChatGPT nie mają pojęcia co to oznacza. W sumie to mnie zaciekawiło więc jak ktoś ma jakiś pomysł co to oznacza to proszę o komentarze. Mi tam kojarzy się z jakimś dziecięcym (mało poważnym) słowem. Coś jak ble, ble... Miejmy nadzieję, że jednak jest to poważniejsza firma niż jakaś dziecięca zabawka i dolecimy bezpiecznie. Ogólnie mają dobre opinie więc zakładamy, że stare powiedzenie “nie oceniaj książki po okładce” i tu się sprawdzi.
Wyspa Isabela jest największą wyspą w archipelagu i ma 100km długości. Jednak część zagospodarowana, gdzie toczy się ludzkie życie jest ograniczona tylko do miasteczka Puerto Villamil, jak to Darek stwierdził, taki Radziszów tylko z lotniskiem i turystami. Mi tam to przypominało Coffee Bay z Afryki. Ogólnie to miasteczko bardzo backpakerskie. Bardzo dużo młodych ludzi z plecakami, trochę surferów, kawiarni więcej niż sklepów z pamiątkami no i jaszczurów więcej niż ludzi. Z ciekawostek to na Galapagos żyje więcej uchatek (sea lions) niż ludzi.
Ale lotnisko ma… No z tym lotniskiem to troszkę przesadziłam. W sumie to ma wszystkie punkty (pas startowy, terminal itp.) jak każde inne lotnisko ale jednak ciężko stwierdzić czy to dworzec autobusowy czy lotnisko.
Jazda zajęła nam 5 min.... choć myślę, że było to jednak 10 min. Tutaj na wyspie wg. lokalnych każda odległość to tylko 5 min. Jak się spytamy kogokolwiek jak coś jest daleko to zawsze jest odpowiedź 5 minut. Pewnie dlatego nasz taksówkarz się spóźnił. No bo jak może być zawsze 5 min jak iguana albo foka zablokuje ci drogę. W końcu skoro ich tam jest większość to mają swoje prawa.
Najważniejsze, że dotarliśmy na lotnisko i nie musieliśmy chodzić z tymi ciężkimi plecakami. Budynek lotniska jak budynek.... trochę tylko opuszczony był. Znaleźliśmy punkt odpraw, ale zamknięty.... jak jest tylko 10 pasażerów to pewnie nie trzeba być dużo wcześniej. Poczekaliśmy, w końcu ktoś przyszedł, podniósł metalową roletę i "odprawił" nas. To znaczy sprawdził paszporty i dał karty pokładowe. Tak, dostaliśmy karty i nawet numery siedzeń.
Zważyli nam też bagaże. My kupiliśmy od razu bilet z większym bagażem bo po doświadczeniach z helikopterami byliśmy nastawieni na ważenie wszystkiego włącznie z nami. Oni natomiast skupili się tylko na głównym bagażu. Nie ważyli nawet plecaka z moim sprzętem fotograficznym bo to by spokojnie dodało kilka kilogramów.
Oczywiście bagaże sami przenosimy z punktu do punktu. Jeden gostek zważył bagaż a potem mu kumpel doniósł siatkę rzeczy i dopakował do bagażu. Tak to się oszukuje.
Po kolejnych 20 min przyszedł inny pan, krzyknął coś po hiszpańsku, wszyscy poszli do stolika więc i my podeszliśmy. Okazało się, że to security. Security było śmieszne. Pan się spytał czy coś naturalnego niosę, powiedziałam że skał i zwierząt nie mam chyba że jakaś jaszczurka sama weszła do plecaka. Potwierdził tylko "tylko ubrania?", "tak tylko." I zostałam puszczona.
W końcu przyleciały samoloty. Nawet dwa były. Nie jestem pewna czy dwie trasy czy poprostu nas rozdzielili ale w naszym samolocie było tylko 6 ludzi (pilot, my w trójkę i jeszcze jedna para). Ja dostałam w prezencie siedzenie przy pilocie. Dziękuję!
Zapakowaliśmy się szybko do samolotu, pan powiedział gdzie są tratwy ratunkowe a gdzie drzwi ewakuacyjne i ruszyliśmy na pas startowy. Parę minut później byliśmy już w powietrzu.
Mieliśmy piękną pogodę. Prawie zero chmur. Mogliśmy z góry podziwiać wyspy, ocean i tylko cieszyliśmy się, że nie jesteśmy tam na dole i nie płyniemy łódką. Uśmiechy nie schodziły nam z buzi. Całkiem inne wrażenia niż trzy dni wcześniej.
Archipelag Galapagos ma 13 głównych wysp ale tylko cztery są zamieszkałe, Isabela, Santa Cruz, Fernandina i San Cristobal. Reszta to park narodowy. Ludzie na szczęście użytkują tylko 3% lądu a reszta nadal jest w rękach zwierzątek. Jest też dużo mniejszych wysepek które są pozostałościami wulkanów które tworzyły i tworzą ten archipelag.
Lot minął szybciutko. 35 minut i lądowaliśmy znów na Baltra. To lotnisko chyba dość dobrze poznamy. Tym razem jednak lądowaliśmy jak VIP bo nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach tylko z bagażami prosto z samolotu zostaliśmy odprowadzeni na autobus.
No i deja vu. Dokładnie ta sama trasa co trzy dni temu… z jedną bardzo ważną różnicą. Dziś zostajemy na wyspie Santa Cruz. Ale dostanie się do miasteczka Puerto Ayora gdzie spędzimy jedną noc zanim wsiądziemy na łódkę wygląda tak samo. Czyli… ten sam autobus bez klimatyzacji, ten sam prom gdzie chodzą i zbierają po $1 no i ten sam kierowca nadal z napisem Maslanka.
Przed południem byliśmy już w Puerto Ayora. Nasz pokój nie był jeszcze gotowy ale nie spodziewaliśmy się inaczej. Zostawiliśmy plecaki, odświeżyliśmy się troszkę i ruszyliśmy na miasto zwiedzać, chłodzić się i zabijać czas.
Puerto Ayora jest podobno największym miastem. Nie będziemy na San Cristobal ale w porównaniu z Puerto Villamil jest zdecydowanie większe. Jest też zdecydowanie bardziej turystyczne. Knajpki, sklepy z pamiątkami czy browary ciągną się wzdłuż wybrzeża. Jest różnica. Dla mnie być w Puerto Ayora to trochę jak być tylko w NY i powiedzieć, że się zwiedziło stany. Fakt, przeplata się tu świat zwierząt i ludzi ale jednak turystyka przejęła to miasteczko na maksa i nie ma już tego klimatu co w Puerto Villamil. Cieszę się, że mamy porównanie bo naprawdę warto wystawić nos trochę dalej niż poza najbardziej znane miasteczko.
Wyszliśmy z hotelu, skierowaliśmy się nad wodę i szukaliśmy jakiejś miejscówki na piwko i lunch. Wpadł nam w oko bar/restauracja The Rock. Jest to miejsce inspirowane pierwszym barem jaki powstał na tych wyspach. Pierwszy bar powstał jak Amerykanie stworzyli tu bazę wojskową w roku 1941. Unikatową rzeczą jeśli chodzi o ten bar jest fakt, że powstał on ze skał i drzewa które znajdują na wyspie. Żadne inne budulce nie zostały użyte. Chwali się, chwali…
W Rock fajnie się siedziało, Darek pilnował stolika a my poszłyśmy wspomóc lokalne sklepy z pamiątkami. Tu już jest gdzie wydawać pieniądze. Jak to Darek stwierdził, Puerto Ayora to takie nasze Krupówki tylko mają ocean zamiast gór.
Temperatury jednak skłoniły nas do powrotu na chłodne piwko/wodę. Pamiętajcie, że jest prawie lato, my jesteśmy na równiku i jest samo południe. Totalnie nie klimaty dla zimorodków takich jak my. Jeśli chodzi jednak o klimatyzację to czasem jest… nie jest wszędzie ale lepsze sklepy czy restauracje ją mają. W tych bez klimy długo nie wytrzyma się więc biedaki też dużo nie zarobią. Pijąc lokalne piwko w The Rock doszliśmy do wniosku, że zdecydowanie mają tu więcej browarów niż się spodziewaliśmy i że w sumie jeden taki browar można by odwiedzić.
Znaleźliśmy browar Santa Cruz, które jest po drodze do centrum badań Darwina gdzie powoli się kierowaliśmy. Browar bardziej przypominał bar ale miał bardzo fajny balkonik. Zajęliśmy miejsca, zamówiliśmy "flight" czyli każdego piwa jakie mają małą szklaneczkę i zaczęliśmy degustację jak i obserwację życia miasteczka.
Małe miasteczka mają to do siebie, że każdy każdego zna...nawet my przyjezdni co chwila rozpoznawaliśmy kogoś, a to był gostek który w immigration w kolejce za długo stał, a to pani która ledwo łódkę (speed boat) przeżyła itp. Ciekawe kto będzie jutro na łódce. Czy też ludzi których gdzieś spotkaliśmy w trakcie tej podróży czy nowy nabytek.
Siedzieliśmy tak, obserwowaliśmy ptaki których tu jest masa (i takie ogromne), ludzi i inne wynalazki. Wygrał jednak pick-up z załadunkiem tuńczyka. Tak się przewozi ryby. A nie w jakiś lodówkach, chłodniach itp. Co tam ciepło, zarazki itp. Ciekawe czy to my jesteśmy przewrażliwieni czy oni za bardzo olewający sanepid. Podejrzewam, że prawda jest gdzie po środku jak zawsze.
W końcu postanowiliśmy się trochę wyedukować i poszliśmy do Centrum Badawczego Darwina. Centrum Darwina zajmuje się projektami mającymi na celu zachować i chronić ekosystem. Podobno mają 25 takich projektów. To właśnie na te projekty idzie $100 które jest zbierane od turystów przy wjeździe. Jednym z takich projektów jest obserwowanie jak turystyka wpływa na zachowanie i populację złowi. Ogólnie wszystkie projekty mają na celu doprowadzenie do koegzystencji między ludźmi a zwierzętami. Bo wszystko jest możliwe jeśli tylko się chce.
W centrum Darwina można też zobaczyć żółwie. Jest trasa na którą można wejść z przewodnikiem. Kosztuje to $10. My olaliśmy przewodnika bo mamy w planach jechać do większego rezerwatu złowi jak będziemy na statku. Nie chodziło o to $10 tylko o to, że w słońcu musielibyśmy czekać jakieś 20 min na kolejną wycieczkę a potem iść tempem najwolniejszego. Do centrum badań poszliśmy inną drogą a żółwie potem podglądaliśmy przez murek.
Przesympatyczne są te żółwie. Zwłaszcza jak tak pozwoli przestępują z nogi na nogę i poruszają się do przodu. Takie troszkę nieporadne poczwarki. Stosunkowo mała główka, potężna skorupa i nie wymiarowe nogi zdecydowanie dodają im uroku.
Centrum Darwina ma też dostęp do plaży, gdzie można pochodzić po wulkanicznych kamieniach, oglądać kraby albo popływać. Po Darwinie postanowiliśmy wrócić do hotelu. Nasze pokoje powinny być już gotowe więc można będzie się odświeżyć i zdrzemnąć. Tyle się już wydarzyło, a jakbyśmy brali łódkę z powrotem jak pierwotnie planowaliśmy to byśmy dopiero byli w połowie drogi.
Powrót do hotelu to jednak nie jest prosta droga. Przy takiej ilości zwierząt jaka tu jest po pierwsze nie można za bardzo szybko chodzić bo trzeba patrzeć pod nogi, żeby nie stanąć na jakąś jaszczurkę a po drugie nigdy nie wiadomo co takie zwierzę wymodzi. Tak więc w drodze powrotnej też nie zabrakło atrakcji w postaci uchatek wylegujących się na ławkach.
Ciekawe też było jak rybak obrabiał rybę a koło niego już czekała uchatka żeby dostać jakieś resztki a z drugiej strony pelikany. Piękne, że są jeszcze miejsca na świecie gdzie potrafimy współistnieć.
Puerto Ayora jest zdecydowanie większym miastem. Widać to po ilości ludzi ale też po ilosci i jakości restauracji. A ile w Puerto Villamil restauracje były bardziej w stylu grilla na ulicy o tyle tutaj można już znaleźć lepszej jakości. Do tego stopnia lepszej jakości, że zdecydowaliśmy się zamówić butelkę wina do kolacji. Bo my ogólnie rozpieszczeni przez Darka jesteśmy i byle gdzie wina nie zamawiamy. Niestety często w barach, samolotach czy mniejszych lokalnych restauracjach nie mają dobrego wina i lepiej zamówić piwo (bezpieczniejsza opcja).
Na kolację poszliśmy do restauracji Almar. Bardzo fajna restauracja położona nad samą wodą. Oczywiście w menu królowały ryby. Do wyboru był tuńczyk, ryba solandra (Wahoo) i ryba scorpion (polska nazwa skorpenowate - ale wolę wersję angielską).
My z Darkiem wybraliśmy rybę skorpiona. Po pierwsze spodobała nam się nazwa a po drugie pani kelnerka bardzo zachwalała. Ryba ta podobno ma bardzo ostre i trujące kolce. Na zdjęciu w internecie wyglada interesująco. Na talerzu też całkiem sobie.
Bardzo przyjemna restauracja i super się siedziało. Położona jest nad wodą, więc tylko troszkę żałowaliśmy, że nie widzimy życia wodnego. Musi tu być pełno zwierząt i piękne widoki za dnia.
Po kolacji wróciliśmy do hotelu i dość szybko się rozeszliśmy do pokoi. Wczesne wstawanie ma to do siebie, że nie ma siły na długie Polaków rozmowy po zmierzchu ale to nic....rozrabianie i loża szyderców była wcześniej na balkonie w browarze więc i ten punkt dnia został zaliczony. Teraz pora na nadrobienie snu bo to nasza ostatnia noc na lądzie i to w nie byle jakim łóżku. Tak dużego łóżka to ja jeszcze nigdzie nie widziałam. Spokojnie tam się zmieszczą cztery osoby. To się nazywa królewskie łoże. Pogubić się tam można.