2021.08.22 Anchorage, AK (dzień 1)
Alaska… chyba każdy słyszał o słynnym zakupie Alaski przez Amerykanów. Nasz były prezydent chciał kupić Grenlandię ale mu sie nie udało. Pewnie jakby kupił to właśnie stamtąd bym pisała. Prezydent Andrew Johnson w 1867 roku miał jednak więcej szczęścia i sfinalizował zakup Alaski od cara Aleksandra II. Kosztowało go to “tylko” $7.2M. To wcale nie jest tak dużo. Jakby to przeliczyć na czasy dzisiejsze, uwzględniając inflację to byłoby to tylko $133M.
Rosjanie chcieli sprzedać Alaskę amerykanom, bo w tamtejszych czasach Kanada była pod panowaniem angielskim. Anglia słynęła z dużej floty i była potęga więc stwarzała zagrożenie dla cesarstwa rosyjskiego. Aby rozdzielić siły na północnym Pacyfiku, Alaska została sprzedana Amerykanom…i takim oto sposobem Stany graniczą z Rosją.
Stolicą Alaski jest Juneau, natomiast Anchorage jest największym miastem. W Anchorage mieszka 284tys ludzi, jest to trochę więcej niż 1/3 populacji całej Alaski. Dla porownania Polska zajmuje 20% powierzchni stanu Alaska a w Polsce mieszma 37M wiecej ludzi. Nic dziwnego, że misie, łosie i inne zwierzątka lubią ten stan. Mają taką przestrzeń jak nigdzie.
My zwiedzanie Alaski rozpoczynamy od Anchorage. Wczoraj wylądowaliśmy ale poza szybką kolacja, nie zwiedzaliśmy nic. Dziś pospaliśmy i dopiero koło 10 wyszliśmy na poszukiwania śniadania. Wg. Google mieliśmy 35 min spacerkiem, przez park, przez miasteczko, słoneczko nawet świeciło i zapowiadał się piekny dzień… Nikt tylko nie wspominał, że trzeba będzie uważać na biegaczy, prawie tak jak na rowery w Amsterdamie.
Okazało się, że dziś w mieście jest maraton. Jedno z większych wydarzeń w mieście. Nie dziwne, że mieliśmy problemy z hotelami. Nie wiedzieliśmy tylko, że będą też problemy z restauracjami.
Doszliśmy do wybranej retauracji i już po ilości ludzi na zewnątrz wiedzieliśmy, że będą problemy ze stolikiem. No i były… 1.5h czekania. Wpisaliśmy się na listę i ruszyliśmy szukać czegoś innego albo przynajmniej jakiejś piekarni, żeby przegryźć croissant, zanim się jajkami zapchamy. Nope…wszystko zamknięte. Miasto wywarło na nas nie najlepsze wrażenie. Zero cukerni, kawiarni, sklepów z kawą. Wszystkie biznesy pozamykane i nawet nie ma sklepów spożywczych, żeby kupić jakąś drożdżówkę. Włócząc się tak po miasteczku trafiliśmy w końcu do Crepery… naleśnikarni. Mieli kawę, były naleśniki (bardzo dobre), i udało nam się zdobyć stolik. Czego chcieć więcej. Jak przystało na Alaskę poleciały naleśniki z łososiem!
Jak kończyliśmy nasze naleśniki to dostałam sms, że nasz stolik jest gotowy…rzeczywiście zajęło im to 90 min. No nic, stracili klienta. My pojedzeni już nie planowaliśmy tam wracać, my ruszyliśmy zwiedzać dalej. Następny przystanek… muzeum!
W Anchorge nie ma wiele do zwiedzania. Jak to potem nam powiedziała kelnerka w restauracji, Anchorage to wioska. Niestety muszę jej przyznać rację. Muzeum wydało nam się jednak dobrą opcją na wyedukowanie się trochę.
Najbardziej podobała mi sie wystawa o wszystkich plemionach jakie zamieszkują te tereny. Najsłynniejsze jest plemię Dena'ina zamieszkujące Anchorage i niedalekie tereny. Wystawa jednak skupia się na codziennymi, życiu ludzi, ich ubraniach, narzędziach i broni.
Z ciekawostek to powyższy kożuch zrobiony jest z ponad 90 wiewiórek. Biedne zwierzątka. Z drugiej strony niesamowite jak dawniej wszystko miało swoje zastosowanie, a zwierzęta były najważniejszym “surowcem” do przetrwania. Dawały bowiem jedzenie, ubranie a często to ich siła zaprzęgowa pomagała w pracy i polowaniach. Stroje najczęściej szyte były ze skory i futra. Natomiast, szyto też przeciwdeszczowe odzieniem ze skrzeli fok, wielorybów itp.
Poza wystawą o codziennym życiu nie wiele było ciekawych wystaw. Od czau do czasu pojawił sie jakiś wypchany misiu, jakiś ładny obraz itp.
Była też część dla dzieci, gdzie można było bawić się interaktywnymi zabawkami. Dla mnie najbardziej interaktywny i fascynujący był złówik. Niestety, uparł się on, że chce się dostać na drugą stronę akwarium, bo widział tam swoje odbicie i cały czas drapał pazurami w szybę, a pazury miał mocne bo było słychać każde skrzypnięcie.
Chodziliśmy tak już non-stop przez ponad 4h. Stwierdziliśmy, że może czas usiąść gdzieś na piwku, odwiedzić jakiś browar których tu jest troszkę…niestety, znów zonk. 2h czekania na stolik. No nic, wpisaliśmy się na listę oczekujących i poszliśmy dalej łazić po mieście. W tym momencie, znaliśmy już miasto jak własną kieszeń. Nadal bardzo dużo miejsc było zamkniętych. Otwarte tylko na potęgę były sklepy z pamiątkami. Zdecydowanie mają złe proporcje sklepów z pamiątkami do zwykłych sklepów, kawiarni czy barów. Limitowanie barów jeszcze rozumiem bo Alaska ma problemy z alkoholizmem. Ale, żeby nawet wody, kawy nie można było kupić czy jakiegoś ciacha to już dziwne.
Telefon zawibrował wcześniej niż się spodziewaliśmy! Yupii…mamy stolik! Ruszyliśmy szybko w kierunku Glacier Brewhouse. Było już po 3 pm a my tylko o jednym małym naleśniku i kawie. Usiedliśmy więc przy kominku, i wreszcie przy piwku mogliśmy odpocząć. Na start poleciał zostaw przystawek… a potem się zobaczy.
Fajnie się jednak siedziało, pani kelnerka (z Serbii) ciągle nas zagadywała jakimiś ciekawymi historiami, jedzonko było pyszne a piwo jeszcze lepsze. Perspektywa chodzenia po deszczu (bo na Alasce, często pada) jakoś nas nie przekonała i postanowiliśmy posiedzieć tu dłużej i zjeść już wczesny obiad.
Koleżanka kelnerka opowiadała nam jak ciężko było na Alasce w zeszłym roku. W mieście gdzie 80% ludzi pracuje w usługach i turystyce, zamknięcie stanu na turystów, zamkniecie restauracji i hoteli, było straszne. Niestety, dużo ludzi tam jest też na wymianach studenckich czy innych wizach pracowniczych. Nasza kelnerka była jedną z tych osób. Mogła albo wrócić do Serbii i pożegnać się z życiem w Stanach, albo przebiedować. Mówi, że czasem jadała tylko chleb z cukrem a lepszy posiłek tylko raz dziennie. Jej nie należało się ani bezrobocie, ani czeki stymulujące. Rodzice w Serbii mało zarabiaja (ok $300 na miesiąc) więc pomóc jej też za bardzo nie mieli jak. Próbowała zarobić odśnieżając śnieg, sprzątając domy itp. pp tej historii zrozumiałam czemu tak dużo biznesów jest zamkniętych nawet teraz jak turystyka się podniosła. Brakuje ludzi do pracy. I to nie tylko przez większe bezrobocie ale też przez brak imigrantow, studentów na wymianach wizowych, ludzi z work & travel itp.
Alaska słynie głównie z ryb. Łosoś był w naleśnikach więc teraz przyszedł czas na halibuta. To właśnie łosoś i halibut są najbardziej popularnymi rybami. Wzielismy dwa bo mieli dwie wersje… w końcu trzeba wszystkiego spróbować. Darek wziął smażonego w panierce z pesto - ciekawy! Ja tradycyjnie smażony z ryżem. Oba były pyszne!
Zaczęło dopadać nas zmęczenie. Jednak 4h różnicy czasu robią swoje. Zanim jednak dojdziemy do apartamentu to mieliśmy dwa zadania. Po pierwsze przejść w lekkim deszczu 30 min (do zrobienia), po drugie kupić wodę na wieczór. Z tą wodą to masakra. Tu można przejść kilometry i nie spotkać małego sklepu spożywczego. W końcu tracąc nadzieję, że znajdziemy sklep wstąpiliśmy do hotelu Four Points i na recepcji kupilismy wodę. Pewnie przepłaciliśmy ale co tam… najważniejsze że zrobiliśmy niemożliwe. Tym oto sposobem zakonczylismy pierwszy dzien na Alasce. Jutro ruszamy zwiedzać Juneau i pochodzić troszkę po górkach. Przygoda czeka!