2019.01.05 - Park City, UT (dzień 5)
Ten wyjazd totalnie nie jest w moim stylu. Niestety nie dostałam wolnego bo mój szef już miał zaplanowany wyjazd. Na szczęście w dzisiejszych czasach istnieje coś takiego jak praca z domu i nie zawahałam się tego użyć. Tak wiec plusy i minusy…. jestem w górkach a urlop mi nie ucieka…..tylko jak może uciekać urlop który jest unlimited….hmmm….
Tak wiec pogodziłam się już z faktem, że w górki pójdę tylko w sobotę i niedziele. Pocieszeniem za to jest fakt, ze 2h różnicy czasu pozwala mi dołączyć na apres ski. Akurat mój koniec 8h zmiany przypada na Darka koniec 8h jazdy na nartach - grunt to się dobrze dograć w małżeństwie.
Niestety znalezienie dobrego apres ski graniczy z cudem. Stan Utah słynie z dużej populacji Mormonów. Oni jako bardzo wierzący ludzie ograniczają wszelkiego rodzaju używki. Niektóre przepisy maja bardzo chore. Np. w barze lane piwo może mieć tylko 4% alkoholu. Pomimo, że widzisz, że dostępne są znane marki jak Heineken, Blue Moon to nie możesz się pomylić bo one są rozwodnione i specjalnie wyprodukowane na potrzeby tego stanu.
Ja tam nie twierdzę, że piwo musi być mocne. Tak naprawdę wolę piwa w okolicy 5%, ale problem jest w smaku. Żeby piwo spełniło wymagania procentowe to musi być rozcieńczone a co za tym idzie traci smak. Kolejna rzecz która jest bardzo myląca to zakupy w sklepie. Idziesz do supermarketu, kupujesz chleb, jajka i nagle widzisz cale lodówki z piwem. Pierwszy odruch - spoko kupujemy. Jak się zapomnisz ze jesteś w Utah to masz przekichane. W sklepach jest pełno piwa. Ale niestety wszystko jest z obniżonym alkoholem. Chyba każdy z nas popełnił błąd i kupił kiedyś skrzynkę piwa nie patrząc na procenty i zapominając, że ten stan jest smieszny. Jeśli piwo jest takie złe to po co w ogóle sprzedają je w supermarketach. Mogliby sprzedawać tylko w sklepach monopolowych i nikt by się nie mylił. A tu jakieś podstępy nam robią.
Kolejny smieszny przepis to ze w barze nie możesz zamówić alkoholu jak nie zamawiasz jedzenia. Teraz się to trochę zmienia i coraz bardziej luzują ten przepis ale to tez było dość chore. Podobno możesz mieć miejscówkę tylko z alkoholem nikt niepełnoletni tam nie możne wejść. Biorąc pod uwagę, że Park City jest bardzo rodzinnym resortem to barów tu nie ma za dużo.
Nie do końca obczailiśmy przepisy dotyczące muzyki na żywo ale coś dziwnego tam się też dzieje. Wczoraj poszliśmy do baru Legends, fajna miejscówka i obiecywali muzykę na żywo przez 2h. Nie dość, że gostek zaczął grać 30 min później, to skończył 30 min wcześniej a jeszcze w między czasie zrobił sobie przerwę na 20 min. Jak już udało mu się grać to grał i śpiewał tak cicho ze myśleliśmy, że to jakieś radio gra w tle.
Dziś się nie poddając daliśmy szansę kolejnej miejscówce. Tym razem w Canyons Village. Do Canyons można dojechać na nartach albo autobusem. Oczywiście można tak jak my połączyć środki transportu i w jedna stronę na nartkach a jak już zamkną wyciągi to autobusem. Na nogach jednak byłby kawałek.
Umbrella bar - tu już było tak normalnie. Dostali bardzo dużego plusa za ognisko (no dobra brakowało ognia) ale za to miałeś piwko, muzykę, siedziało się na zewnątrz a wokół ogniska były ogrzewacze więc nawet nie czuło się ze jest środek zimy.
Pieski też były…aż tyle fajnych rzeczy było to jakoś im wybaczyliśmy ten drobny szczegół jakim jest ogień w ognisku. Trzeba przyznać, że to była miejscówka. Prawie jak w Europie… pamiętajcie "prawie robi dużą różnicę". Niestety koło szóstej chłopaki się zebrały więc i my wskoczyliśmy do Cabrioleta (nazwa gondoli która jedzie nad miasteczkiem) i zjechaliśmy na dół łapać autobus. Sobota ma swoje prawa… tak więc po małym odpoczynku ruszyliśmy do miasta - brzmi nieźle nie?
I nawet nie było złe. Dzień wcześniej nastraszyliśmy kumpla, że tu jest masakra, że te ich przepisy jakoś nie sprzyjają tworzeniu fajnych knajpek. I wszystko to drogie sklepy butikowe albo jeszcze droższe restauracje. Trzeba jednak walczyć do końca. I takim sposobem wylądowaliśmy w No Name Saloon. No i kolejny raz zdziwko…
Takiej atmosfery to się na pewno nie spodziewaliśmy. Mieliśmy miejscówkę w loży szyderców na maksa. Wygodne siedzonka z uchwytami na piwo, a wszystko zaraz przy kominku. Dużo lokalnych tu przychodziło… nawet takich w wieku 70 lat... każdy wspominał jak było na nartach więc i Darek się rozmarzył i zaczął opowiadać gdzie to szaleli… a szaleli dużo.
Wczoraj wieczorem dotarł do mnie kolega i od dzisiaj jeździliśmy razem. Ja już przez trzy dni tu jeździłem i w miarę poznałem ten resort, więc dzisiaj pobawiłem się w przewodnika i pokazałem mu ciekawsze rejony.
Pierwsze parę zjazdów było w Park City i około 11 rano udaliśmy się do gondoli, która nas przerzuciła do Canyons. Chcieliśmy się dostać na szczyt Ninety-Nine 90. Po drodze oczywiście zjeżdżając fajnymi trasami albo oglądać widoki z wyciągów.
A było co oglądać. W Canyons zbudowali osiedle domów luksusowych. Nazywa się The Colony i ciągnie się aż pod szczyty.
Każdy dom to villa z wieloma sypialniami, potężnym pokojem gościnnym i innymi wypasami. Oczywiście wszystkie domy są zaraz przy trasach narciarskich.
My takich domów „nie potrzebujemy” więc pojechaliśmy dalej i dalej... aż w końcu dotarliśmy na szczyt gdzie można było odpocząć.
Tutaj nam trochę zeszło, ale Ilonka już kusiła muzyką na żywo więc szybko do niej dołączyliśmy."
Jak chłopaki doszły do opowiadania jakiego dobrego hamburgera jedli na lunch to aż, trochę zgłodniałam więc ruszyliśmy odkrywać miasto dalej. Nie wiem czy to dobry węch Damiana czy po prostu szczęście, ale znów trafiliśmy do fajnego miejsca. Podreptaliśmy do The Spur Bar & Grill. Nie powiem, że mieliśmy wiele wyboru jak chcieliśmy coś zjeść bo już większość miejsc zamykali ale trafiliśmy super.
No i ja też doczekałam się swojego hamburgery z wagu beef….tu jest to bardzo popularne….w sumie to ciekawe czemu. Ale nie bedziemy tracic czasu na rozkminianie tylko na delektowanie sie….bo hamburgery naprawde sa dobre i maja cos w sobie.
Wiecie, że czasem warto iść do toalety…. pomyślicie no wiadomo ale czemu o tym piszą na blogu. Bo właśnie dzięki temu, że poszliśmy do jednej, to odkryliśmy w barze drugą salę… a tam się już działo. Chyba całe Park City przyszło na imprezę. Pierwsza sala to dość spokojna, cicho, muzyka z radio i ogólnie nie za tłoczno. Druga sala natomiast to muzyka na żywo, laski w miniówkach, banie z nart i ogólnie impreza na całego. My tam trochę nie pasowaliśmy ale nie wiele nam to przeszkadzało, żeby posłuchać dobrej muzyki. Bo zespół grał klasycznie.
Zmęczenie po całym dniu przygód nas dopadło więc zdecydowaliśmy wracać... wyszliśmy na zewnątrz a tu magia….stał się cud i zaczęło padać. Śnieg sypał równiutko pokrywając każdy milimetr ziemi…zasnęliśmy więc z uśmiechami na twarzach marząc o świeżym puszku jutro w górach...to będzie kolejny cudowny dzień!