Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.01.07-08 - Park City, UT (dzień 7 & 8)
Ostatni dzień cały jeździliśmy w Park City. Przez ostatnie dni dużo czasu spędzaliśmy w Canyons, więc najwyższa pora pozwiedzać swój resort. Nawet jak byśmy chcieli dostać się do Canyons, to sprawa była utrudniona. W wyższych partiach gór był silny wiatr, więc gondola łącząca Park City z Canyons była zamknięta. Nie pokrzyżowało nam to planów, bo i tak nie chcieliśmy tam jechać.
Śnieg dalej sypał. Czasami mocniej, czasami słabiej. Tyle go nasypało, że chyba każdy lokalny wygrzebał swoje puchowe narty i ruszył w góry. Było to na maksa widać, zwłaszcza w wyższych partiach gór.
My do lokalnych nie należymy, ale już tu tydzień jeździmy i wiemy gdzie są fajne rejony. Dalej to już wystarczy jechać za miejscowymi i oni już cię wyprowadzą w ciekawe tereny.
Dzisiaj większość czasu spędziliśmy w rejonach szczytu Jupiter. Było tu tyle śniegu i tyle terenów do zwiedzania, że aż dnia brakło. W sumie to spadło 60 centymetrów. Bajka, nie?
Teraz dopiero można było wyróżnić dobrego narciarza od bardzo dobrego. Widać było ludzi, którym ten śnieg nie sprawiał żadnego problemu. Latali po nim jak ci, których czasami ogląda się na internecie. My do nich jeszcze nie należymy, ale dawaliśmy radę. Nie było najgorzej. Trzeba przecież trenować żeby zostać mistrzem.
Tereny narciarskie w rejonie góry Jupiter są tak ogromne, że każdy zjazd mieliśmy inny. Każdy z niespodziankami.
To jakieś urwisko, to jakiś gęsty las, to jakaś płaska polana po której się super ciężko szło. Ogólnie wesoło i ciekawie. Każdy napotkany narciarz był szczęśliwy i mówił, że dzisiaj ma najlepszy dzień w tym sezonie.
Narciarz spala dużo kalorii, a narciarz jeżdżący po puchu dwa razy więcej. Po południu byliśmy już tak głodni, że musieliśmy wyjechać z raju i zjechać troszkę niżej na posiłek.
Po południu wyszła duża mgła i powrót w wyższe partie gór mijał się z celem. Było za niebezpiecznie, można pobłądzić. Zostaliśmy w niższych partiach gdzie w sumie też było fajnie. Może nie tak jak na górze, ale nogi już potrzebowały odpoczynku.
Góry pożegnały nas ciekawymi chmurami przeplatającymi się przez ten rejon.
Dzień zakończyliśmy w naszym mieszkaniu. Dzisiaj już nikt nie miał siły na włóczenie się po miasteczku. Oczywiście nie próżnowaliśmy tylko zdobywaliśmy świat w grze planszowej Ryzyko.
Do tego stopnia nas ta gra wciągnęła, że nawet na lotnisku podczas posiłku musiała polecieć jedna rozgrywka.
Niestety znowu wakacje dobiegły końca. Kolejny resort narciarski odkryty i poznany. Co o nim myślimy? Myślimy pozytywnie. Sam Park City jest trochę mały jak na tygodniowe wakacje narciarskie. Dobrze, że się połączył z Canyons tworząc największy resort w Stanach. Tereny narciarskie są zróżnicowane. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Mieliśmy też szczęście do pogody i spadło wiele śniegu. Miasteczko też jest ok. Nie jest to może Vail czy Whistler, ale jest o wiele lepsze od Snowbird czy Killington.
Z lotniska w Salt Lake City w ciągu 30-40 minut możesz być na stoku, super, nie?
Dopiero jest początek sezonu, kto wie co on przyniesie. Miejmy nadzieję, że dużo wyjazdów z dużą ilością śniegu.
2019.01.06 - Park City, UT (dzień 6)
W Utah przez pierwsze trzy dni miałem piękną, słoneczną pogodę. Każdy powie, ale masz szczęście z tą pogodą. Nie do końca się z tym zgodzę. Oczywiście każdy lubi jak jest ciepło, bezwietrznie i słonecznie. Ale każdy narciarz potrzebuje śniegu, dużo śniegu. Im więcej tym lepiej.
Wczoraj, czwarty dzień był cały pochmurny, ale bez opadów. Wszyscy na wyciągach rozmawiali o następnych dniach. W nocy ma przyjść potężna śnieżyca. Mają być rekordowe opady śniegu w tym sezonie.
Po nartach poszliśmy do baru i siedząc przy piwku obserwowaliśmy co się dzieje na zewnątrz. Gdzieś o 10 wieczorem zaczęło sypać. Były to jednak, małe prawie niezauważalne opady śniegu.
Idąc do domu praktycznie nic nie sypało. Zastanawialiśmy się gdzie ta śnieżyca. Dopiero następnego dnia rano jak się obudziliśmy to wszystko się wyjaśniło. Śnieg przyszedł w nocy i ma jeszcze sypać do następnego dnia.
Długo się nie zastanawiając wzięliśmy narty i ruszyliśmy w góry.
Pierwszą część dnia chcieliśmy jeździć w puchu w Canyons. Był to świetny wybór, śniegu tam było znacznie więcej.
Śnieg sypał cały czas i coraz to więcej. Wyjechaliśmy w wyższe rejony resortu i jeszcze było go więcej. Z nieba leciały duże białe śnieżki i bezszelestnie osiadały na coraz to rosnącej warstwie tego białego skarbu.
Oboje nie mamy wiele doświadczenia z jeżdżeniem w takim puchu. Niestety u nas, na wschodnim wybrzeżu takie dni się nie zdarzają. Ale jak na niedoświadczonych narciarzy w takich warunkach to i tak nam nieźle szło. Wjeżdżaliśmy wszędzie gdzie się dało.
Ludzi było trochę. Na szczęście wszystkie wyciągi i trasy były otwarte, więc ani nie było kolejek do wyciągów, ani tłumów na stokach.
Większość ludzi wyszukiwała lasów i polanek żeby zanurzać się w puchu. Czasami przez parę minut nie widzieliśmy, ani nie słyszeliśmy nikogo. Świetne uczucie.
Niestety ani nasze narty, anie nasze nogi, ani nasza kondycja nie pozwalała spędzać nam całego dnia w raju. Czasami wyjeżdżaliśmy na trasy żeby odpocząć.
Nie do końca był to odpoczynek, bo tam też sypało i z każdą godziną śniegu przybywało. Oczywiście żaden ratrak nie ubijał puchu, więc na trasach robiły się ogromne muldy. Czyli został nam odpoczynek tylko na wyciągach.
Tak nam się dobrze jeździło, że oczywiście „zapomnieliśmy” o lunchu, a także o powrocie do Park City. Dosłownie prawie przez zamknięciem gondoli udało nam się tam wrócić. A tu niespodzianka, tutaj też ostro sypało i dalej sypie.
Zjechaliśmy jeszcze dwa razy i na „szczęście” wybiła 16 i zamknęli wyciągi. W końcu spokojnie mogliśmy zjechać do miasteczka gdzie Ilonka już trzymała dla nas stolik w destylarni High West.
High West jest to ciekawa destylarnia, która ma unikatowe Whisky. Często miesza różnego rodzaju trunki tworząc coś pysznego. Mam ich wiele rodzajów u mnie w sklepie. Niektóre są bardzo limitowane i ciężko jest je dostać. Tutaj listę mieli bogatą, więc oczywiście musieliśmy ich trochę popróbować.
Trochę nas zeszło to testowanie, ale nie za długo, bo jutro jest kolejny dzień. Trudny i ciężki dzień, bo dalej w górach śnieg ostro sypie.
2019.01.05 - Park City, UT (dzień 5)
Ten wyjazd totalnie nie jest w moim stylu. Niestety nie dostałam wolnego bo mój szef już miał zaplanowany wyjazd. Na szczęście w dzisiejszych czasach istnieje coś takiego jak praca z domu i nie zawahałam się tego użyć. Tak wiec plusy i minusy…. jestem w górkach a urlop mi nie ucieka…..tylko jak może uciekać urlop który jest unlimited….hmmm….
Tak wiec pogodziłam się już z faktem, że w górki pójdę tylko w sobotę i niedziele. Pocieszeniem za to jest fakt, ze 2h różnicy czasu pozwala mi dołączyć na apres ski. Akurat mój koniec 8h zmiany przypada na Darka koniec 8h jazdy na nartach - grunt to się dobrze dograć w małżeństwie.
Niestety znalezienie dobrego apres ski graniczy z cudem. Stan Utah słynie z dużej populacji Mormonów. Oni jako bardzo wierzący ludzie ograniczają wszelkiego rodzaju używki. Niektóre przepisy maja bardzo chore. Np. w barze lane piwo może mieć tylko 4% alkoholu. Pomimo, że widzisz, że dostępne są znane marki jak Heineken, Blue Moon to nie możesz się pomylić bo one są rozwodnione i specjalnie wyprodukowane na potrzeby tego stanu.
Ja tam nie twierdzę, że piwo musi być mocne. Tak naprawdę wolę piwa w okolicy 5%, ale problem jest w smaku. Żeby piwo spełniło wymagania procentowe to musi być rozcieńczone a co za tym idzie traci smak. Kolejna rzecz która jest bardzo myląca to zakupy w sklepie. Idziesz do supermarketu, kupujesz chleb, jajka i nagle widzisz cale lodówki z piwem. Pierwszy odruch - spoko kupujemy. Jak się zapomnisz ze jesteś w Utah to masz przekichane. W sklepach jest pełno piwa. Ale niestety wszystko jest z obniżonym alkoholem. Chyba każdy z nas popełnił błąd i kupił kiedyś skrzynkę piwa nie patrząc na procenty i zapominając, że ten stan jest smieszny. Jeśli piwo jest takie złe to po co w ogóle sprzedają je w supermarketach. Mogliby sprzedawać tylko w sklepach monopolowych i nikt by się nie mylił. A tu jakieś podstępy nam robią.
Kolejny smieszny przepis to ze w barze nie możesz zamówić alkoholu jak nie zamawiasz jedzenia. Teraz się to trochę zmienia i coraz bardziej luzują ten przepis ale to tez było dość chore. Podobno możesz mieć miejscówkę tylko z alkoholem nikt niepełnoletni tam nie możne wejść. Biorąc pod uwagę, że Park City jest bardzo rodzinnym resortem to barów tu nie ma za dużo.
Nie do końca obczailiśmy przepisy dotyczące muzyki na żywo ale coś dziwnego tam się też dzieje. Wczoraj poszliśmy do baru Legends, fajna miejscówka i obiecywali muzykę na żywo przez 2h. Nie dość, że gostek zaczął grać 30 min później, to skończył 30 min wcześniej a jeszcze w między czasie zrobił sobie przerwę na 20 min. Jak już udało mu się grać to grał i śpiewał tak cicho ze myśleliśmy, że to jakieś radio gra w tle.
Dziś się nie poddając daliśmy szansę kolejnej miejscówce. Tym razem w Canyons Village. Do Canyons można dojechać na nartach albo autobusem. Oczywiście można tak jak my połączyć środki transportu i w jedna stronę na nartkach a jak już zamkną wyciągi to autobusem. Na nogach jednak byłby kawałek.
Umbrella bar - tu już było tak normalnie. Dostali bardzo dużego plusa za ognisko (no dobra brakowało ognia) ale za to miałeś piwko, muzykę, siedziało się na zewnątrz a wokół ogniska były ogrzewacze więc nawet nie czuło się ze jest środek zimy.
Pieski też były…aż tyle fajnych rzeczy było to jakoś im wybaczyliśmy ten drobny szczegół jakim jest ogień w ognisku. Trzeba przyznać, że to była miejscówka. Prawie jak w Europie… pamiętajcie "prawie robi dużą różnicę". Niestety koło szóstej chłopaki się zebrały więc i my wskoczyliśmy do Cabrioleta (nazwa gondoli która jedzie nad miasteczkiem) i zjechaliśmy na dół łapać autobus. Sobota ma swoje prawa… tak więc po małym odpoczynku ruszyliśmy do miasta - brzmi nieźle nie?
I nawet nie było złe. Dzień wcześniej nastraszyliśmy kumpla, że tu jest masakra, że te ich przepisy jakoś nie sprzyjają tworzeniu fajnych knajpek. I wszystko to drogie sklepy butikowe albo jeszcze droższe restauracje. Trzeba jednak walczyć do końca. I takim sposobem wylądowaliśmy w No Name Saloon. No i kolejny raz zdziwko…
Takiej atmosfery to się na pewno nie spodziewaliśmy. Mieliśmy miejscówkę w loży szyderców na maksa. Wygodne siedzonka z uchwytami na piwo, a wszystko zaraz przy kominku. Dużo lokalnych tu przychodziło… nawet takich w wieku 70 lat... każdy wspominał jak było na nartach więc i Darek się rozmarzył i zaczął opowiadać gdzie to szaleli… a szaleli dużo.
Wczoraj wieczorem dotarł do mnie kolega i od dzisiaj jeździliśmy razem. Ja już przez trzy dni tu jeździłem i w miarę poznałem ten resort, więc dzisiaj pobawiłem się w przewodnika i pokazałem mu ciekawsze rejony.
Pierwsze parę zjazdów było w Park City i około 11 rano udaliśmy się do gondoli, która nas przerzuciła do Canyons. Chcieliśmy się dostać na szczyt Ninety-Nine 90. Po drodze oczywiście zjeżdżając fajnymi trasami albo oglądać widoki z wyciągów.
A było co oglądać. W Canyons zbudowali osiedle domów luksusowych. Nazywa się The Colony i ciągnie się aż pod szczyty.
Każdy dom to villa z wieloma sypialniami, potężnym pokojem gościnnym i innymi wypasami. Oczywiście wszystkie domy są zaraz przy trasach narciarskich.
My takich domów „nie potrzebujemy” więc pojechaliśmy dalej i dalej... aż w końcu dotarliśmy na szczyt gdzie można było odpocząć.
Tutaj nam trochę zeszło, ale Ilonka już kusiła muzyką na żywo więc szybko do niej dołączyliśmy."
Jak chłopaki doszły do opowiadania jakiego dobrego hamburgera jedli na lunch to aż, trochę zgłodniałam więc ruszyliśmy odkrywać miasto dalej. Nie wiem czy to dobry węch Damiana czy po prostu szczęście, ale znów trafiliśmy do fajnego miejsca. Podreptaliśmy do The Spur Bar & Grill. Nie powiem, że mieliśmy wiele wyboru jak chcieliśmy coś zjeść bo już większość miejsc zamykali ale trafiliśmy super.
No i ja też doczekałam się swojego hamburgery z wagu beef….tu jest to bardzo popularne….w sumie to ciekawe czemu. Ale nie bedziemy tracic czasu na rozkminianie tylko na delektowanie sie….bo hamburgery naprawde sa dobre i maja cos w sobie.
Wiecie, że czasem warto iść do toalety…. pomyślicie no wiadomo ale czemu o tym piszą na blogu. Bo właśnie dzięki temu, że poszliśmy do jednej, to odkryliśmy w barze drugą salę… a tam się już działo. Chyba całe Park City przyszło na imprezę. Pierwsza sala to dość spokojna, cicho, muzyka z radio i ogólnie nie za tłoczno. Druga sala natomiast to muzyka na żywo, laski w miniówkach, banie z nart i ogólnie impreza na całego. My tam trochę nie pasowaliśmy ale nie wiele nam to przeszkadzało, żeby posłuchać dobrej muzyki. Bo zespół grał klasycznie.
Zmęczenie po całym dniu przygód nas dopadło więc zdecydowaliśmy wracać... wyszliśmy na zewnątrz a tu magia….stał się cud i zaczęło padać. Śnieg sypał równiutko pokrywając każdy milimetr ziemi…zasnęliśmy więc z uśmiechami na twarzach marząc o świeżym puszku jutro w górach...to będzie kolejny cudowny dzień!
2019.01.03-04 - Park City & Canyons (dzień 3 & 4)
Kolejny dzień na nartach. Wczoraj cały dzień spędziłem w Park City, więc dzisiaj najwyższa pora odwiedzić Canyons, które jest znacznie większe.
Szybko dwoma wyciągami dojechałem do gondoli Quicksilver, która przerzuca narciarzy między resortami. Gondolę tą otwarli dopiero dwa lata temu. Wcześniej narciarz jak się chciał przemieszczać między resortami to musiał autobusami się tułać. Na szczęście te czasy już minęły i w ciągu 10 minut znalazłem się w innym resorcie.
Canyons resort jest bardzo szeroki, potrzebujesz dobry plan jak chcesz dojechać do końca i wrócić do Park City. Gondolę między resortami zamykają o 15:30. Oczywiście ja nie chciałem tylko zaliczyć resortu, chciałem też go poznać i pojechać w ciekawe miejsca. Jak nie zdążę to zawsze są autobusy. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że Canyons jest lepszy niż Park City. Też mówili, że Canyons uratował Park City, dokładając mu znacznie więcej terenów narciarskich.
Z gondoli zjechałem do pierwszego wyciągu, potem drugiego, trzeciego..... i tak zacząłem poznawać resort. Wydawało mi się, że jest znacznie mniej ludzi niż w Park City. Może dlatego, że jest to bardziej rozłożyste i ludzie się rozjeżdżają po wszystkich zakamarkach.
W końcu dojechałem do słynnego wyciągu Ninety-Nine 90. Nazwa pewnie pochodzi od szczytu na jaki on wyjeżdża. Szczyt ma wysokość 9,990 stóp i jest on najwyższy w Canyons. Pogoda była idealna, więc widoki też były cudowne.
Ze szczytu jest tylko jeden rodzaj tras, wszystkie podwójne diamenty, więc nie było za wielkiego zastanawiania się którą trasą mam jechać.
Zjechałem na dół i tak fajnie było, że znowu wsiadłem na ten sam wyciąg i wyjechałem na górę. Wtedy zobaczyłem, że wyżej są ślady ludzi i można wyjść na sam szczyt i zjechać na drugą stronę.
Niewiele się zastanawiając, odpiąłem narty, rozpiąłem buty, ściągnąłem kurtkę i ruszyłem do góry. Od razu było ciepło. Spacer w słońcu, w południe, stromo do góry po śniegu na 3,000 metrów wymagał trochę wysiłku. Po 12-15 minut zdobyłem szczyt.
Warto było. Bezwietrzna, słoneczna pogoda i te cudowne widoki. Postałem chwile, odpocząłem i zacząłem się zastanawiać jak tu zjechać. Mogłem wrócić do resortu, albo jechać dalej w ciekawsze tereny.
Świetna pogoda, niskie zagrożenie lawinowe i dobra widoczność nakłoniły mnie żebym wyjechał z resortu i pobawił się na otwartych terenach.
Dobrze, że tu pojechałem, było jak w bajce. Może nie było za wiele puchu, ale i tak było miękko i bez lodu. Gdzieś pod koniec usiadłem sobie w śniegu, otworzyłem piwko i podziwiałem widoki przez parę minut.
Chciało by się pojechać jeszcze raz, ale niestety czasu nie było. Przede mną jeszcze wiele zjazdów o wybiła już godzina 13.
Znowu musiałem wziąć parę wyciągów żeby dojechać do samego końca Canyons.
No może prawie do końca. Na samym końcu jest fajna ściana, która niestety też wymagała „spacerku” do góry. Wyglądała zachęcająco, a zwłaszcza zjazd z niej.
Niestety była już późna godzina i bałem się, że nie zdążę na gondole do Park City. Wrócę tu za parę dni.
Nawet nie było czasu nigdzie żadnego lunchu zjeść, tylko szybko trzeba było wracać do domu. Parę wyciągów i parę zjazdów i już byłem przy gondoli która mnie przerzuciła do mojej wioski.
Było już prawie koło 16, ale jeszcze załapałem się na ostatnio krzesełko na samą górę.
Teraz już spokojnie, pomału, po prawie pustych trasach zjechałem na dół gdzie już Ilonka czekała i znalazła fajną knajpkę na odpoczynek. W Utah jest nadal ciężko z après ski. Dalej mormońskie przepisy są mocne i ciężko jest cokolwiek zmienić. Ale o tym już Ilonka opisze w następnych wpisach.
Ja byłem tylko o śniadaniu a była już 17. Pierwsze co zrobiłem to rzuciłem się na mięso. Lunch i kolacja w jednym. Oszczędność czasu i kasy. W sumie nie było to byle jakie mięsko. Załapałem się na Wagyu Beef. Było pyszne. W sumie to byłem tak głodny, że nawet byle jaki kurczak by mi smakował. Ach ta dieta narciarska. Najlepsza ze wszystich diet....!!!
PIĄTEK, 4 STYCZEŃ.
Po wczorajszych wojażach po resortach dzisiaj postanowiłem sobie, że tylko będę jeździł w Park City. Spokojnie, delikatnie, bo nogi dalej bolały.
Po paru zjazdach nogi wróciły do normy i znowu zacząłem wyszukiwać ciekawszych terenów.
Wyciąg Jupiter idzie na najwyższą górę w Park City, którą jeszcze do końca nie poznałem. Trzeba się z nią lepiej zaprzyjaźnić.
W tym rejonie spędziłem dzisiaj większą część dnia. Czasami przez pomyłkę wjeżdżałem na zmuldzone trasy,
a czasami na stromsze odcinki.
Pogoda cały dzień była słoneczna, dobra widoczność, więc można było się bawić.
Nie sypało już parę dni i zaczynają pojawiać się czarne plamy. Jutro i w niedzielę ma spaść dużo śniegu. Miejmy nadzieję, że też będę miał okazje pobawić się w tym słynnym, lekkim, suchym puchu w Utah.
Dzisiaj wieczorem dolatuje mój kolega z NY, więc od jutra już będę miał partnera do wyszukiwania ciekawych tras.
2019.01.02 Park City (dzień 2)
Do Park City przyjechaliśmy na tydzień. Pierwszą noc "niestety" spaliśmy w Marriott hotel. Piszę niestety, bo hotel nie znajduje się przy trasach narciarskich i musiałem ich autobusem 10 minut dojeżdżać do centrum. Wiem, 10 minut to nic, ale dzień wcześniej musiałem zrobić na niego rezerwacje i podać dokładną godzinę który autobus chcę wziąć. Są limitowane miejsca i jak nie masz rezerwacji to nie pojedziesz. Ja nie wiem co będę robił dzisiaj wieczorem, a tym bardziej jutro rano. Jestem na wakacjach i chyba nie muszę aż tak tego ustalać, prawda?
Pozostałe 6 nocy śpimy w kwaterze przy samym resorcie i nie ma nic piękniejszego niż wyjście prawie przed domek, zapięcie nart i już się jest na wyciągu.
Dwa lata temu Park City połączył się z Canyons tworząc największy resort w Stanach. Dzisiaj postanowiłem tylko jeździć w Park City, zwłaszcza, że mam nowe narty i za bardzo nie wiem jak będą się sprawować.
Park City, jak większość dużych resortów na zachodzie Stanów ma różne trudności tras narciarskich. Na początek z nowymi nartami nie wybierałem się w „ciekawe” rejony, raczej starałem się w dolnych partiach zobaczyć co one potrafią.
Wyjechałem pierwszym wyciągiem i zacząłem pomału niebieską w dół zjeżdżać. Nowe, ostre nartki idealnie wcinały się w zmrożony śnieg, ale nic nie było takiego WOW. Dwie płyty tytanowe w każdej narcie powinny to jeszcze lepiej robić. Wiem, dużo o tym wcześniej czytałem, muszę się nauczyć na nich jeździć zanim je w pełni wykorzystam.
Pierwszą połowę dnia jeździłem na w miarę łatwych trasach ucząc się nowych nart. Dobrze, że byłem sam, bo pewnie by mnie każdy dobry narciarz okrzyczał za prędkości i wybór stoków.
Na lunch zjechałem do starej części miasteczka i na Main Street w Starym Mieście przy piwku i kanapce w końcu sobie odpocząłem.
Po lunchu nabrałem odwagi i ruszyłem dalej w góry. Wyciągiem Jupiter wyjechałem na ponad 10,000 stóp (3,000 metrów). Tutaj najłatwiejsza trasa to podwójny, czarny diament.
Powiem wam szczerze, że za bardzo nie wiedziałem jak zjechać. Oczywiście nie chciałem się ześlizgiwać, a nachylenie stoku było dobrze strome. Twarde narty nie chciały się między wielkimi muldami wyginać. Ogólnie to ja nie lubię muld, ale jakoś sobie na nich radzę. Dzisiaj miałem pewne trudności z pokonaniem tych ścian. Wiem, moje narty nie są na muldy. One są przystosowane do dużych prędkości na ubitych trasach.
Zjechałem gdzieś, wziąłem jakiś inny wyciąg i pojechałem do lasu. Lubię laski. Oczywiście tam też są muldy, ale o wiele mniejsze. I zawsze jest dreszczyk emocji jak się przejeżdża blisko drzew.
Oczywiście jeździłem do końca i około 16:15 zjechałem na sam dół.
Dzisiaj za bardzo nie było czasu na apès ski. Musieliśmy zrobić tygodniowe zakupy w supermarkecie i potem jeszcze odwiedzić główną ulicę w mieście.
Zakupy się udały, lodówka pełna, więc czas na odwiedziny głównej ulicy w mieście i na kolację.
I tu trochę się zawiedliśmy. Niestety Park City nie ma tak fajnego centrum jak Vail, Whistler czy Zermatt. Na start są samochody. Ja uważam, że centrum miasteczek powinno być wyłączone z ruchu kołowego, tylko piesi. Wtedy jest taki fajny klimacik. Ulice pełne ludzi, oświetlone choinki, stragany, muzyka na żywo, gorące wino.......
Tutaj tego nie było. Dużo ludzi przeciskających się na wąskich chodnikach i uważających jak wchodzisz na drogę żeby cię samochód nie przejechał. Nie spodobało nam się to, więc weszliśmy do restauracji na kolacje.
Udało nam się trafić na dobre jedzenie. Nie było z tym łatwo. Albo knajpy nic nie miały fajnego, albo były super drogie. Jesteśmy z Nowego Jorku, więc przyzwyczajaliśmy się do wysokich cen, ale tutaj czasami to już przeginali na maksa.
Nam się udało i wylądowaliśmy w Alpine Distilling. Jest to miejsce gdzie testujesz wiele rodzajów whiskey, ale też mają restauracje.
Tatar z tuńczyka i świnka były przepyszne.
Park City ma wiele autobusów które jeżdżą dość często i wszystkie są za darmo. Ale nie ma nic lepszego niż spacer po górskim miasteczku po obfitej kolacji. Także w 20 minut po wąskich, słabo odśnieżonych, nieoświetlonych chodnikach (niestety nie mamy zdjęć, było za ciemno) wróciliśmy do naszego mieszkanka. Może kiedyś Park City zmieni swój plan rozwoju i bardziej się nastawi na pieszych niż na samochody i komunikację publiczną.
2019.01.01 Park City (dzień 1)
Pierwszy styczeń i już pierwszy wpis na naszym blogu. Tak, to można Nowy Rok zaczynać.
Poprzedni rok można uznać za intensywny. Udało nam się zamieścić aż 61 artykułów z różnych wyjazdów. Brakło nam tylko jednego do pobicia rekordu z 2016. W sumie to w 2018 byliśmy więcej dni poza domem, ale już nie opisywaliśmy każdej lokalnej wycieczki. Nie chcieliśmy się powtarzać, chyba, że coś ciekawego, innego się wydarzyło.
Sylwestra niestety mieliśmy ciężkiego. W pracy było urwanie głowy, dopiero dosłownie parę minut przed północą udało nam się skończyć i wyskoczyć do lokalnego baru na noworocznego drinka. Jak to zwykle bywa, impreza się przeciągła i jak dotarliśmy do domu to się okazało, że już niewiele czasu zostało na spanie. Trzeba na lotnisko się zbierać.
Chyba dzisiaj, w Nowy Rok, nikomu nic się nie chciało robić i wszędzie obsługa była na spowolnionych obrotach. Nawet w barze długo się czekało na piwko. Chcieliśmy spać w samolocie, więc do śniadania nie było kawy tylko delikatna, meksykańska koronka.
A gdzie w ogóle lecimy? A na nartki do Utah postanowiliśmy sobie na tydzień wyskoczyć. Wiem, że to dopiero początek sezonu i jeszcze nie ma idealnych warunków, ale niestety przez następne parę miesięcy nie damy rady na dłużej nigdzie pojechać. Utah ma wiele plusów, jednym z nich jest ilość śniegu na początku zimy. Wysoko w górach jest szybko zimno i już od późnej jesieni deszcz zamienia się w śnieg. Także pod koniec roku jest go już nawet trochę. Jedziemy do Park City. Jak dzisiaj rano sprawdzałem to mieli wszystkie 41 wyciągów otwartych i 267 z 341 tras narciarskich. Nie jest źle jak na początek stycznia.
Całą podróż przespaliśmy i po prawie pięciu godzinach wylądowaliśmy w mroźnym Salt Lake City. Zdziwiliśmy się tak niską temperaturą, -10C. Ostatnio jak byliśmy tutaj w kwietniu to krótkie spodenki i koszulki się przydały, a nie jak dzisiaj kurtki narciarskie.
W Park City Uber testuje swój nowy serwis, UberSKI. Wystarczy, że masz jakieś duży samochód i bagażnik na narty a już możesz pracować dla Ubera.
Szybko w 40 minut dojechaliśmy do resortu Park City. Tak to rozumiem, nie potrzebujesz samochodu, kłopoty i koszty posiadania samochodu w resorcie narciarskim odpadają.
Dlaczego Park City? Jest parę powodów. Znajduje się w Utah, więc ma dużo śniegu na początku sezonu, dawno tu nie byliśmy i jest na moim sezonowym bilecie.
Park City połączył się z Canyons i powstał największy resort narciarski w Stanach. O 1.5 raza większy niż Vail w CO. Czyli jest gdzie jeździć przez tydzień.
Byliśmy zmęczeni, więc zrobiliśmy sobie tylko krótki spacer po miasteczku, zjedliśmy kolację w hotelu i padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas duży i intensywny dzień.
2018.04.22-24 Snowbird, UT
Końcem kwietnia, czy w maju narciarz niestety nie ma wiele opcji. Dużo resortów jest już zamkniętych. Główną przyczyną nie jest brak śniegu, ale względy ekonomiczne (brakuje narciarzy). W wyższych partiach gór grubość pokrywy śnieżnej jest nadal ponad metrowa, ale ludzi brak.
Do końca nie można zrozumieć dlaczego ludzie w listopadzie lub w grudniu tak bardzo chcą jechać na narty, a w maju czy nawet w czerwcu już deski dawno schowali za szafę. Początek sezonu wcale nie jest fajny. Mało śniegu, niewiele terenów otwartych, zimno, wiatr, dużo ludzi i ciemno o 4 po południu.
Koniec sezonu to zupełnie inna bajka. O wiele więcej śniegu, ciepło, słonce świeci aż do 8 wieczorem, puste stoki, brak kolejek, o wiele niższe ceny, dużo terenów otwartych....
Rano wszystko jest zmrożone i masz uczucie jakbyś jeździł w środku zimy. Gdzieś tak od południa mocne słońce podtapia śnieg i wtedy zaczyna się prawdziwe wiosenne narciarstwo. Narty wcinają się w miękki śnieg pozwalając uprawiać przepiękny, długi karwing. Ludzie wyrozbierani do koszulek (albo nawet i bez), gogle zamienione na okulary przeciwsłoneczne, przy wyciągach gra muzyka, opalone, uśmiechnięte twarze (a nie w maskach), na wyciągach zimno piwo schładza rozpalone ciała.... Mam wymieniać dalej?!?
Oczywiście ja na nartach jeżdżę i w listopadzie i w maju, więc mam porównanie. Najbardziej lubię puch w środku zimy, a poza puchem, którego pod koniec sezonu brakuje moim ulubionym okresem narciarskim jest wiosna.
Niestety wiosna ma też minusy. Mowa tu oczywiście o śniegu. Na ubitych trasach nie ma tego problemu, wszystko jest równe jak stół i nie trzeba wiele wysiłku żeby sobie fajnie zjechać. Natomiast żaden dobry narciarz nie chce się ograniczać tylko do ubitych tras. Większość ciekawych, świetnych terenów jest poza trasami.
Tutaj na wiosnę jest zupełnie inaczej. Nie ma już leciutkiego puchu. Śnieg jest głęboki, ciężki, zakręcanie w nim stwarza pewne trudności i wymaga dużego wysiłku. Przy ostrym słońcu i wysokiej temperaturze narciarz jest spocony po paru zakrętach. Dlatego plecak wypełniony po brzegi zimnym piwkiem jest tak samo potrzebny jak dobre umiejętności narciarskie.
Podczas takich zjazdów odpoczynek jest wskazany. Nie ma to jak usiąść na śniegu i w ciszy podziwiać cudowne widoki. Czasami tylko słychać kolejnego narciarza, który stara się jak najlepiej i najciekawiej przejechać kolejny odcinek. Błędy i wywrotki w tak miękkim śniegu nie są bolesne, więc każdy wyszukuje coraz to ciekawsze trasy.
Dzięki pomocy lokalnych my też często odkrywaliśmy ciekawe tereny i próbowaliśmy z nich zjeżdżać. Czasami łatwiej, czasami gorzej, ale zawsze z zadowoleniem, że kolejne tereny z przepięknymi widokami zostały odkryte.
Przyjechaliśmy tutaj na trzy pełne narciarskie dni. Jak się ma szczęście do pogody i warunków (my mieliśmy), to przez te 3 dni można się wyjeździć jak przez tydzień na wschodnim wybrzeżu. Mieszkaliśmy zaraz koło tras, ludzi prawie nie było, więc jazda była non-stop, z przerwami na ochłodzenie oczywiście.
Mieszkaliśmy w Snowbird. Zimą ten resort jest połączony trasami narciarskimi z kolejnym świetnym resortem, z Alta. Mimo, że Alta jest wyżej i ma więcej śniegu była niestety zamknięta. Miała ten sam problem, co większość resortów, brak chętnych do uprawiania białego szaleństwa. Szkoda, bo tam też są cudowne tereny.
Snowbird też jest wysoko położony. Dolne stacje są na 8,100 stóp (2,468m), a wyjeżdża się na 11,000 stóp (3,350m). Czasami wysokość negatywnie odbijała się na naszym tempie zjazdów i musieliśmy częściej stawać i wyrównywać oddech. W trzecim dniu było już ok.
Myśmy całymi dniami szusowali po stokach, a Ilonka...
"Ja niestety w Snowbird byłam tylko dwa dni. W poniedziałek rano musiałam już niestety lecieć na konferencję do Chicago. Tak więc niedzielę wykorzystałam w 100% na gonienie po górkach. Niestety tak jak Darek pisał, na tej wysokości brak tlenu jest odczuwalny. Snowbird też nie pozwala na up hill traffic - coś mam pecha w tym roku i nigdzie mi nie pozwalając chodzić. Nie narzekałam za bardzo bo po dole połaziłam, na górę wyjechałam a i tak jak na pierwszy dzień to wysokość trochę odczuwałam."
Zawsze po nartach siadaliśmy sobie na dole i w słoneczku wspominaliśmy kolejny, cudowny dzień. Nie byliśmy jedyni co tak odpoczywali, więc z innymi narciarzami przy piwku nawiązywaliśmy kontakty i planowaliśmy kolejne dni.
Oczywiście siedzieliśmy niedaleko polskiej flagi. W 2002 roku była tu olimpiada i nasz wspaniały Małysz wyskakał tutaj parę medali.
Fajnie się złożyło, bo miesiąc temu byliśmy w Whistler (Kanada) gdzie w 2010 też była olimpiada. Podróżujemy szlakami olimpijskimi. Kto za rok jedzie do Korei Południowej na narty sprawdzić gdzie nasz rodak Kamil wyskakał złoto?
Nie będę się rozpisywał gdzie i jakimi trasami jeździliśmy. Jechaliśmy tam gdzie nas narty niosły, a wieczorami odpoczywaliśmy na balkonie a później włóczyliśmy się po malutkim miasteczku.
Szkoda, że nie mieszkamy w Salt Lake City i nie mamy w tak piękne góry godzinki samochodem. Wtedy na pewno w sezonie miał bym ponad 30 dni narciarskich, a nie jakieś 20+. Z NY muszę jechać minimum 4-5 godzin samochodem żeby jeździć na nartach w miarę fajnych terenach, ale tym górkom dalej daleko do Snowbird.
Trzy dni zleciało i niestety wróciliśmy do NY. Ilonka wyjechała z gór wcześniej bo miała jakąś konferencje w Chicago.
Być może był to nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. A może jednak nie. Killington obiecuje, że będzie czynny do końca maja albo nawet do czerwca. Pożyjemy, zobaczymy....
Jak coś to zdamy relacje.
2018.04.21 Salt Lake City & Snowbird, UT
Wiosna w tym roku w Stanach jakoś nie chce przyjść. Nawet teraz, pod koniec kwietnia zdarzają się śnieżyce na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Większość ludzi to denerwuje i smuci, a nas narciarzy cieszy. Ogólnie to lubimy śnieg w górach więc nie narzekamy tylko jedziemy / lecimy w jego kierunku.
Darek nie mógł odpuścić i zamarzył o spring skiing (wiosennych nartach) na zachodnim wybrzeżu. Dobrze, że mamy dużo mil i kredytów w liniach lotniczych to nadal mogliśmy pokombinować i za cenę wschodniego wybrzeża przelecieć się do Salt Lake City a dokładniej do Snowbird w stanie Utah. Utah reklamuje się jako stan z najlepszym śniegiem w USA. Darek potwierdza. Suche powietrze z pustyń, duże góry i częste opady na północy stanu powodują, że Utah ma jedne z najlepszych resortów narciarskich. Niestety część resortów ustaliła datę zamknięcia sezonu na koniec marca więc wyboru nie mieliśmy za dużego – ale Snowbird też jest w czołówce więc w cale nie narzekaliśmy.
Zima zrobiła psikusa wszystkim w tym roku. Z początkiem zimy opady były bardzo słabe i nikt nie wróżył długiej zimy. Matka natura jednak lubi pomieszać i w kwietniu Snowbird dostał potężne ilości śniegu. Sezonowa ilość opadów doszła do 375” (prawie 10 metrów). Tak więc Snowbird miło nas zaskoczyło i jak Darek sprawdzał stan tras to nadal połowa (czyli ponad 100) była otwarta. Takiej szansy nie można było zmarnować i nawet większa grupa się uskładała. W sumie poleciało nas 4 osoby.
Ja wyleciałam już w piątek wieczorem. Nigdy nie byłam w Salt Lake City (SLC) więc miałam w planie pozwiedzać rano trochę miasto zanim Darek z kumplami doleci. Wylot miałam dość późno w nocy więc mogłam podziwiać NY z lotu ptaka. Nie napiszę nic nowego jak stwierdzę że NY z góry jest niesamowity. Patrzysz na tą ilość świateł. Na to życie toczące się w dole i uświadamiasz sobie jaki jesteś malutki hipek. Miałam nie tylko miejsce zaraz przy oknie ale też widoczność była super. Mogłam nawet zlokalizować Time Square na Manhattanie wyróżniający się kolorowymi światłami. Chyba żadne inne miasto nie jest aż tak rozległe i nie ma tyle świecących punkcików widocznych z góry.
Wylądowałam w SLC już po północy więc szybko pojechałam do hotelu blisko lotniska i do spania. Między NY a SLC jest dwie godziny różnicy więc już było koło 3 rano nowojorskiego czasu. Ja szłam spać a Darek pomału się przebudzał. Jego samolot był wcześnie rano i koło 5:00 musiał wstać. Dobrze, że miał tylko podręczny to mógł dłużej pospać i nie tracić czasu na lotnisku.
Ja się zmobilizowałam i wstałam tak szybko jak budzik zadzwonił. Wiedziałam, że mam czas do ok. 11 rano kiedy to chłopaki wylądują i mnie gdzieś zgarną. Oni za bardzo nie lubią zwiedzać amerykańskich miast więc to co zobaczę do 11 jest moje. Na szczęście SLC jest stosunkowo małym miasteczkiem, które w 2-3h można obejść. Jak tylko wyszłam z hotelu, żeby złapać taksówkę to pozytywnie zaskoczyła mnie temperatura. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Taki idealny na road trip. Ja wskoczyłam do taksówki i pojechałam do Eva’s bakery. Koleżanka poleciła mi tą piekarnię. Rzeczywiście warto. Mają oni salę z kelnerami gdzie można zjeść prawdziwe śniadanie, jakieś jaja czy co tam kto woli. Albo można wziąć croissant na drogę, kawę w łapkę i ruszyć w miasto. Croissant'y były chyba największe jakie do tej pory widziałam. Niestety nie zrobiłam zdjęcia bo była taka kolejka, że ciężko było się przepchać. Zdecydowanie polecam Eva’s bakery. Kupiłam ekstra croissant bo wiedziałam, że chłopaki chętnie coś przekąszą po długim locie. Tak więc z torbą croissant’ów i aparatem ruszyłam w miasto.
Miasto dopiero budziło się do życia. Część ludzi biegała, część miała numerki jak po jakimś maratonie, część dopiero leniwie budziła się do życia. Miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie, zwłaszcza czystość. Ulice i chodniki ładnie zadbane, piękna pogoda i niewielka ilość ludzi na ulicach. Po Nowym Jorku to nawet można powiedzieć, że opustoszałe ulice. Było tak miło, że nawet się zlitowałam i jednemu bezdomnemu dałam croissant. To był mój błąd. Człowiek chce być miły a potem są tylko problemy. Dużych problemów nie było ale jak tylko dałam jednemu gościowi jedzenie to zauważyłam, że jakaś babka zaczęła za mną iść, troszkę nawet przyspieszając. Wyglądała na bezdomną też, więc mój instynkt mieszczucha podpowiedział mi, żebym przyspieszyła. I tak wchodząc do jednego budynku i wychodząc innymi drzwiami, w końcu ją zgubiłam. Miałam nie daleko do Temple Square więc szybko tam doszłam i już byłam bezpieczna.
Tutaj było dużo więcej ludzi i jakoś tak milej. Temple square to ogrody wokół pięknej katedry. Szkoda, że nie mogłam wejść do środka. Kościół wyglądał na zamknięty i pomimo, że dużo ludzi wchodziło do okolicznych budynków tzw. „plebani” to sam budynek katedry był zamknięty.
W Utah jest bardzo dużo mormonów. Wieżą oni w Biblię i Jezusa ale wieżą też w Książkę Mormona. Nie uznają picia alkoholu, kawy, palenia papierosów i ogólnie prowadzą dość zdrowy tryb życia. Są bardzo zrzeszeni i aktywnie uczestniczą w życiu kościoła. Mormoni często są kojarzeni z poligamią ale jest to historyczna praktyka i w dzisiejszych czasach nie uznawana przez ich kościół.
Niech sobie wieżą w co chcą tak długo jak nie ranią innych ludzi – to jest moja zasada. I muszę przyznać, że mormoni są bardzo mili. Jak tylko Pan przy katedrze, zobaczył, że pstrykam zdjęcia, że mam fajny aparat to mi poradził abym weszła do budynku obok i wyjechała na 10 piętro. Trochę się zdziwiłam ale on mówi, że spoko, żebym poszła i wyjechała. Tak też zrobiłam. Szłam dopóki ktoś mnie nie zatrzepi gdzie jadę. Na samej górze była Pani, spytała się w czym może mi pomóc. A ja na to, że słyszałam, że stąd jest piękny widok na katedrę. Pani powiedziała, że tak i żebym sobie pochodziła, popstrykała zdjęcia. Super – przemili ludzie.
Tak też zrobiłam i w końcu mogłam ująć cała katedrę na zdjęciu. Piękna, nie? Po katedrze przyszedł czas na Capitol Hill. Jest to główny budynek urzędowy stanu Utah. Kolejny piękny budynek otoczony pięknymi ogrodami.
Jak się wyjdzie na samą górę po schodach to można ładnie podziwiać miasto położone na tle pięknych gór. Jak tak skakałam po schodach to Darek napisał, że wylądowali. Oni te góry widzieli pięknie z lotu ptaka.
Chłopaki musieli jeszcze wypożyczyć auto i odebrać mój bagaż z hotelu tak więc wiedziałam, że mam jeszcze trochę czasu. Jednak tu było tak przyjemnie, że wcale nie chciało mi się ruszać. Kurtka i bluza poszły już do plecaka a ja nareszcie po tej całej zimie mogłam w krótkim rękawku relaksować się na ławeczce.
Capitol sam w sobie został obfotografowany na dziesiątą stronę. Drugą atrakcją był Pan co puszczał bańki mydlane. Miał te duże kije ze sznurkiem więc bańki jakie puszczał były ogromne. Dzieci miały radochę goniąc za nimi a ja miałam radochę pstrykać zdjęcia i po prostu je obserwować.
Koło 10 rano coraz więcej ludzi zaczęło przychodzić do „parku” widać, że miasto się budziło do życia. Część ludzi pewnie przyszła po kościele bo byli ładnie ubrani, część w sportowych ubraniach ćwiczyła na schodach budynku. Każdy robi to co lubi.
W końcu chłopaki do mnie dojechali. Zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie, croissant – te które bezdomni nie zjedli. Ciacha pomimo, że ogromne nie zaspokoiły głodomorów więc pojechaliśmy do garażu – knajpa naprawdę nazywa się GARAGE (on Beck). Jest trochę na obrzeżach miasta i z początku reakcja w samochodzie byłą – co??? Tam mamy jeść??? Przecież to jakaś rudera...
Rudera, ruderą ale motocykli przed nią było multum. A jak jest dużo motorów to i jedzenie musi być dobre. I tak też się stało. Jak weszliśmy do środka to się pozytywnie zaskoczyliśmy. Był fajny bar, duże patio ze stolikami na zewnątrz, przemiła obsługa i pyszne jedzenie. Czego chcieć więcej.
Podobno specjalnością tego miejsca są ziemniaki zwane: Fried Mormon Funeral Potatoes (Smażone Mormońskie Pogrzebowe ziemniaki). Tak naprawdę są to utarte ziemniaki, zmieszane z przyprawami, boczkiem, serem, cebulką i ubite w kulkę, obtoczoną płatkami kukurydzianymi i usmażone w oleju. Wzięliśmy talerz na przystawkę, żeby każdy spróbował. Ciekawa wersja polskich placków ziemniaczanych. Dodatkową atrakcją były metalowe talerze an których to podali. Prawie jak w wojsku.
Wypiliśmy po piwku, zjedliśmy po sałatce czy hamburgerze i ruszyliśmy w drogę. Nauczeni już, że w resortach zawsze jest drogo zaopatrzyliśmy się w jedzenie i piwo. W Utah przez dłuższy czas były dość duże restrykcje na alkohol. Ze względu na główną religię w tym stanie alkohol nie był często spożywany i ciężko było znaleźć prawdziwy bar. Na szczęście, turystyka wygrała i ludzie szybko zrozumieli, że turyści potrzebują bary. Utah ma piękne parki narodowe. Piękne resorty narciarskie, więc to normalne, że dużo turystów tu przyjeżdża. Aktualnie rejon SLC jest całkowicie znormalizowany i ma te same przepisy co pozostałe stany. Natomiast inne części Utah jeszcze gdzie nie gdzie mają oboszczenie, że alkohol można zamówić tylko do jedzenia. Sklepy alkoholowe kontrolowane są przez stan (tak jak w New Hempshire) i nie można kupić alkoholu w zwykłym Wal-Mart (można tylko do 3.8%). Tak więc wycieczka do sklepu monopolowego też musiała być.
Zaopatrzeni we wszystko ruszyliśmy w góry. Z miasta do resortu jest tylko 40 min. Szczęściarze. Tyle to ja do pracy codziennie jadę. Nie dziwota więc, że jak myśmy jechali do resortu to dużo ludzi już wracała do miasta. Pewnie jutro też tu przyjadą. Oni natomiast nie muszą płacić za hotele. Zajechaliśmy bez problemu, zameldowaliśmy się w The Lodge i podziwialiśmy górki. Widok z okna mamy pierwsza klasa i można podziwiać stoki narciarskie. Za dużo narciarzy nie widać ale za to śniegu w górach jest jeszcze dużo.
Było już koło 5 po południu więc stoki zamykali, muzyka na żywo się skończyła ale my i tak siedzieliśmy na tarasie i piliśmy piwko podziwiając góry. No i smarując się kremami. Tutaj słońce na maksa smaży więc nawet się nie zorientujesz kiedy się spalisz. Jesteśmy na wysokości 8100 ft (2469 m). To już jest dość wysoko i powietrze jest lżejsze przez co słońce bardziej pali.
Jak tylko słońce zaszło za góry zrobiło się chłodno. Zachód słońca to też czas na kolację więc poszliśmy do budynku obok do włoskiej knajpki. Niestety wiele miejsc już zamykają na sezon więc wybór menu był ograniczony ale nawet udało nam się coś wybrać i zjeść coś dobrego. Mieli też stół do bilarda. Wow – lata nie grałam. Nigdy jakoś nie miałam cierpliwości do tej gry ale nawet dość ją lubię. Tak więc dziubdziuki (Darek i ja) przeciwko Grzesiowi i Damianowi – graliśmy o to kto stawia kolejkę. My pierwszą postawiliśmy bo przegraliśmy, ale szybko się odegraliśmy i teraz Damian z Grzesiem nam wiszą po kolejce. Coś czuję, że dziś znów będzie rewanż. W końcu Maślanki wygrały 2:1.
Długi dzień pełen przygód więc pora iść spać – jutro w górki!
2015.01.05 Arches National Park, UT (dzień 11)
Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w Moab i ostatni dzień hików. Ponieważ wcześniej nie udało nam się zobaczyćwszystkiego w parku, dziś wróciliśmy znów podziwiać Arch'e i odkrywać kolejne zakamarki tego przepięknego terenu. Normalnie Arches można zwiedzić w jeden dzień ale jak chce się troszkę pospacerować, pozwiedzać tereny niedostępne dla samochodów to zdecydowanie dwa dni to minimum.
Dzień rozpoczęliśmy od dobrze nam już znanego Delicate Arch. Łuk ten widzieliśmy przy świetle księżyca ale nadal chcieliśmy zobaczyć go również przy pięknym słoneczku. Słońce nam dopisało i szybko pokonaliśmy trasę na górę aby zobaczyć to cudo z bliska przy świetle dziennym.
Trasa jak już wiedzieliśmy nie jest trudna. W dzień zdecydowanie łatwiej jest znajdować szlak. Tak więc po ok. 1,5h dotarliśmy pod łuk. Na górze szlak nie jest oznaczony ale można łatwo podejść pod sam łuk. Ludzi co prawda jest dość dużo i każdy chce sobie zrobić zdjecie pod nasłynniejszym łukiem. Na szczęście my byliśmy tam w Poniedziałek i to jeszcze poza sezonem. Nie chcę wiedzieć co się tam dzieje w sezonie.
Z góry wypatrzyliśmy “ogród”. Na dole pod łukiem między skałami znajdują się różnego rodzaju rosliny, krzaki i małe drzewka. Wygląda to jakby powstałtam mały ogród. Oczywiście znaleźliśmy boczną drogę, która tam prowadzi. Trzeba zejść z Archa tak jakby się wracało i po paru minutach odbić w lewo. Po 2-3 krokach widać już kopczyki z kamieni, które wskazują drogę do “tajemniczego ogrodu”.
Porobiliśmy zdjęcia, poskakaliśmy po skałkach, podziwialiśmy widoki....ale czas było wracać do auta bo przed nami jeszcze kilka punktów do zaliczenia. Następny przystanek to Salt Valley Overlook. Skoro cały park jest położony na złożach solnych i to właśnie one odpowiedzialne są za formacje skalne jakie tu występują to nie dziwne, że w parku można znaleźć "dolinę soli".
Tu jednak nie spędziliśmy wiele czasu bo przed nami czekał chyba jeden z lepszych punktów widokowych, Fiery Furnace (ognisty piec) Viewpoint. Jest to bardzo ciekawa formacja skalna przypominająca troszkę Bryce Canyon czy Needles. W przeciwieństwie do swojej nazwy miejsce to wcale nie należy do gorących. Formacja ta swoją nazwę wzięła od koloru jakie skały przybierają późnym popołudniem przy zachodzie słońca. W rzeczywistości rejon ten to labirynt chłodnych, zacienionych kanionów które otaczają mury z piaskowca.
Można tam zrobić hike i wejść między te małe kanioniki. Taki też mieliśmy plan, przespacerować się troszkę między nimi. Niestety jak zajechaliśmy na parking spotkała nas niemiła niespodzianka. Hike można zrobić tylko jak się ma permit. Niestety my o tym nie doczytaliśmy i musieliśmy zrezygnować ze spacerku. No nic, kolejny powód, żeby tu wrócić. Woleliśmy nie ryzykować złamaniem tego zakazu. Po pierwsze grzywna może być nawet $500 (ups...koszty wakacji by poszły w górę) i do 6 miesięcy więzienia (ups....wakacje by się wydłużyły). Ale bardziej baliśmy się, że nie jesteśmy przygotowani i naprawdę możemy się pogubić w tym labiryncie małych kanionów.
W zamian wybraliśmy trzy inne (mniejsze) spacerki do kolejnych łuków. Pierwszy na liście był Sand Dune Arch. Do tego łuku prowadzi bardzo łatwy i krótki szlak, natomiast dość ciekawy. Polecają go dla rodzin z dziećmi ale my też mieliśmy frajdę przechodząc wąskimi wąwozami czy szukając się między wielkimi skałami, które stały po środku.
Kolejny łuk to Skyline Arch. Kiedyś łuk ten był mniejszy ale w 1940 roku odpadła dość duża ilość skał, dwukrotnie zwiększając jego prześwit. Po przejściu 0.6 km można dojść do podnóża łuku i zobaczyć stos kamieni które kiedyś go wypełniały. Niesamowite, że tak dużo kamieni spadło z góry. Niektóre sąbardzo małe a inne mega duże. Na pewno nie chciałabym być pod łukiem jak się zaczyna “kruszyć”. Aktualnie Łuk ma rozpiętość 21.6 m (71 ft.) i wysokość 10.2 m (33.5 ft.).
Ostatnim punktem naszej przygody z Arches był hike przechodzący przez Tapestry i Broken Arch. Można zrobić loop więc fajnie bo nie trzeba wracać tąsamą trasą. Najlepszą częścią tego szlaku jest fakt, że wychodzi on prosto z kempingu Devil's Garden. Pomimo, że kemping jest otwarty to nie spodziewaliśmy się spotkać wielu ludzi ale mile się zaskoczyliśmy bo już parę pozytywnych wariatów rozkładało swoje namioty.
Z tych dwóch łuków bardziej podobał nam się Broken Arch.
Dodatkowo łukowi temu uroku dodaje położenie. Ze wzniesienia na którym on powstał widać piękną panoramę gór La Sal. Na trasie byliśmy sami więc mieliśmy radochę i pstrykaliśmy zdjęcia jak oszalali. Ciekawe kiedy uda nam się znaleźć czas, żeby zrobić jakiś fajny album na picasa.
Na tym kończymy naszą przygodę z kanionami i udajemy się do miasteczka Salina, gdzie mamy ostatni nocleg przed powrotem do NY.
A tu niespodzianka. Jednak nie mogę skończyć bloga na Arches NP. W drodze powrotnej wzieliśmy autostradę nr. 70. Wiedzieliśmy, że wiedzie ona przez góry i przez Manti-La Sal National Forest, ale nie sądziliśmy, że po pierwsze góry będą tak piękne a po drugie, że spotka nas szczęście i zobaczymy najpiękniejszy zachód słońca jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Czuliśmy się jakby piekło było w niebie. Niesamowicie czerwone niebo, aż paliło się. Będąc na wysokości 2250 m (7886 ft) podziwialiśmy jak z każdą sekundą zmieniają się kolory a niebo przybiera barwy o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
I znów muszę coś dopisać do dzisiejszego dnia. Po zameldowaniu się w hotelu, postanowilismy coś przekąsic. W całym miasteczku Salina jest 8 restauracji. Wybralismy bezpieczną opcję jaką wydawał nam się Burger King. I rzeczywiście była bezpieczna. Pod stację benzynową na której znajdował się Burger King podjechały 3 radjowozy policyjne. State Trooper, Higway Patrol i local police. Ponoć jakaś kobieta była zauważona, że coś kradnie. Nie wiemy jak się zakończyło dochodzenie, bo właśnie podali nam ciepłe hamburgery i udaliśmy się do motelu. Widać, że w małych miasteczkach w Utah policja się nudzi. Mamy nadzieję, że już dzisiaj nic nam się nie przytrafi i spokojnie będziemy mogli iść spać.
2015.01.04 Needles w Canyonlands NP, UT (dzień 10)
Canyonlands ciąg dalszy. Wczoraj była jego północna część, Island in the Sky, a dzisiaj południowo wschodnia, Needles. Needles w przeciwięstwie do Island in the Sky ma więcej szlaków na hiki niż dróg. Ma jedną asfaltową, parę ciekawych off road, ale wiekszość to są szlaki. Needles jest zupełnie inne niż Island in the Sky. Tutaj znajdujesz się w środku akcji,jesteś otoczony z każdej strony wysokimi skałami w kształcie igieł (needles), gdzie w Island in the Sky z reguły jesteś na szczycie kanionu i patrzysz w dół. No chyba, że masz fajny samochód i odwagę na zjazd w dół. Ja bym porównał Island in the Sky do grand Canyon, a Needles do Bryce Canyon czy Arches.
Needles ma też kolejną wielką zaletę, jest z dala od wszystkiego. Z Moab, które jest najbliższym miasteczkiem jechaliśmy ponad 130 kilometrów (80 mil). Nie licząć malutkiego Monticello, które i tak jest oddalone o 90 kilometrów (55 mil) od parku. Dla chcących spędzić więcej dni w parku a nie dojeżdżać codziennie jest parę kampingów. Zaleta polega na tym, że nie ma tam ludzi, jest cisza i spokój. Jechaliśmy 1.5 godziny. Oczywiście ostatnie 5 kilometrów (3 mile), było po fajnym off-road, ale już na szczęście bez przepaści.
Naszym planem było dotarcie do Druid Arch, 18 kilometrów RT (11 mil). Hike ten jest jednym z ciekawszych, jednodniowych hików w tym parku. Rozpocząć go można z paru miejsc. Najbardziej popularne jest z parkingu Elephant Hill, z którego myśmy startowali. Był piękny, zimowy poranek. Słoneczko świeciło na niebieskim, bezchmurnym niebie, temperatura była -5C (22F), delikatna warstwa zmrożonego śniegu leżała na ziemi. Idealny, zimowy hike.
Na początku trasa szła w kierunku południowym, ostro do góry, raczki się bardzo przydawały. Po 10 minutach wyszliśmy na pustynny płaskowyż, który był przecinany ciekawymi formacjami z czerwonych skał. Po około 2,5 km (1.5 mili), trasa skręca na zachód i weszliśmy w pierwsze, niesamowite formacje skalne. Wspaniałe needles. Oczywiście nasze tempo tutaj spadło prawie do zera, no bo jak można przejść koło takich skał i nie zrobić dziesiątek zdjęć, albo wielu minut filmu.
Następnie trasa idzie ostro w dół, przechodzi bardzo wąskim “korytarzem” pomiędzy dwoma wielkimi skałami i schodzi do wyschniętego Elephant Canyon. Tutaj jest kolejne rozgałęzienie, my skręcamy w lewo i idziemy na południe. Tym kanionem idzie się juz prawie do samego końca. W zimie się łatwo idzie bo nie ma wody i można iść korytem wyschniętej rzeki po piasku ze śniegiem oraz małych skałach. Natomiast w innych porach roku jak są opady to niestety trzeba się wspinać po skałach.
Idzie się trochę ciężko, zapadając się głęboko w śnieg z piaskiem Dodatkowo nasze temp było zmniejszane przez podziwianie wspaniałych Needles (Igieł), które wznoszą się kilkaset metrów nad kanion. Pomimo tego nasza średnia była 2.56 km/h (1.6 mil/h). Kanionem idzie się około 1,5h i dochodzi się do pierwszyh trudniejszych odcinków. Kanion stawał się coraz to węższy i mimo zimowej pory roku, na dole znajdowała się duża ilość zamarzniętej wody. Jednak grubość lodu nie była wystarczająca aby utrzymać nasz ciężar więc dalszy hike dnem kanionu był nie możliwy. Były także paru metrowe bloki skalne, które w lecie są wodospadami.
Dalszy hike musiał niestety odbywać się po skalistych zboczach kanionu. Ostatnie 0.6 km (0.4 mili) zaczęły się utrudnienia. Na dzień dobry musieliśmy się wspinać po oblodzonej rynnie skalnej, która była dosyć stroma (ok. 5m/15ft wysokości). Powrót był już łatwiejszy bo można zawsze zjechać na tyłku jak na saneczkach. Następną niespodzianką była pionowa drabinka i poręcz która ułatwiała utrzymanie się na oblodzonych skałach. Ale najciekawszy fragment to jest ostatnie 200m (500ft) gdzie musieliśmy włączyć napęd na 4 koła (ręce) i wspiąć się po skałach i głazach ostro do góry.
Wreszcie naszym oczom ukazał się długo oczekiwany Druid Arch. Łuk ten swoim wyglądem przypomina formacje Stonhage, którą podobno zbudowali Druidzi. I stąd się wzięła nazwa tego łuku.
W zimie dzień jest krótszy więc po krótkiej przerwie musieliśmy niestety wracać. Szlak powrotny idzie tą samą trasą ale nadal robiliśmy częste przystanki na zdjęcia...bo przecież przy zachodzącym słońcu to wszystko wygląda inaczej.
Do auta udało nam się zajść jeszcze za widoku więc pojechaliśmy na sam koniec drogi numer 211 podziwiać zachód słońca. Niebo przybrało przepiękne kolory, granatu, pomarańczu i czerwieni.
Przed nami było 130 km (80 mil) drogi powrotnej i pomimo, że nie było innych samochodów to droga była “zatłoczona” przez lokalnych mieszkanców preri. Spotkaliśmy zajączki, które przebiegały nam pod kołami (na szczęście nic nie przejechaliśmy), sarny stały na środku i patrzyły się na nas z miną “co ty tutaj robisz”, a sowy używały naszych świateł do łapania myszek i latały nam przed przednią szybą, nie mówiąc już o niewidzialnych krowach czyli czarnych krowach spacerujących po nocy, które są prawie nie widoczne.
Podsumowanie dzisiejszego dnia 17 km (10.8 mil) i różnica wzniesień 400 m (1300 ft).
2015.01.03 Canyonlands, Island in the Sky, UT (dzień 9)
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w Canyonlands, który jest największym parkiem w Utah. Dokładnie to byliśmy w jego północnej części zwanej Island in the Sky. Jest to najwyżej położona część parku, średnia wysokość to 1850 metrów (6100 ft). Jest też najbardziej dostępna ze wszystkich trzech części tego parku. Znajduje się blisko Moab i Parku Arches. Ma także dobrze rozbudowaną ilość dróg asfaltowych jak i tych off road. Ze względu na położenie i dostępność jest najbardziej odwiedzaną częścią.
My postanowiliśmy, że będziemy tą część w większości zwiedzać samochodem i może zrobimy parę małych spacerów do ciekawszych punktów widokowych. Do parku można wjechać na dwa sposoby. Droga asfaltową 313, albo off-road. Pierwsza opcja wydawała nam się nudna, więc wybraliśmy druga, ciekawszą wersję. Nie mamy jakiś super samochodów na tego typu zabawy, więc też nie będziemy się pchać w jakieś super trudne i techniczne trasy. Nie mamy też byle jakich samochodów, Jeep Cherokee też chyba po górkach potrafi jeździć, nie?
Jadąc z Moab na północ mijamy rzekę Colorado i za milę skręcamy w lewo w drogę 279. Początkowo droga asfaltowa idzie malowniczo kanionem rzeki Colorado. Po drodze można oglądać malowidła Indian na skałach jak i wspaniały kanion. Zdziwiło nas, że rzeka jest oblodzona i płyną nią kry lodowe, myśleliśmy, że jest na tyle ciepło w kanionach, że na rzece Colorado nigdy się nie zrobi lód. Widać jak podróże kształcą.
Po 15 milach dojechaliśmy do jakiejś fabryki, a także do dużych zbiorników potażu.
W tym momencie asfalt się skończył, zaczęła się ciekawsza część dogi. Na początku droga wiodła delikatnie do góry i nie było większych problemów z jej pokonywaniem. Było trochę śniegu, kamieni jak i małych progów skalnych, ale na szczęście nasz Jeepek miał wystarczający prześwit pod podwoziem i sobie z tym spokojnie radził. Droga wiedzie malowniczym kanionem, robiliśmy więc wiele przystanków aby podziwiać te piękne widoki, robić zdjęcia i nagrywać ciekawe odcinki drogi.
Jednak widzieliśmy gdzie mamy wyjechać, brzeg kanionu był prawie 600 metrów (2000 ft) nad nami, więc pewnie za chwilę się zacznie ostra jazda do góry. Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do White Rim Rd. Jest to przepiękna droga, ma długość ponad 160 kilometrów (100 mil) i cały czas idzie dnem kanionu. Niestety jest bardzo trudna, więc nasze samochody raczej by tam nie dały rady. Jedzie się nią 2-3 dni i śpi się po drodze na kempingach. Jak widzieliśmy jakimi terenami ona idzie to już robię w głowie wstępne plany na powrót tutaj i wypożyczenie jakiejś lepszej zabawki, jak np. Jeep Wrangler Rubicon i zapuszczenie się głęboko w te cudowne kaniony.
Na tym skrzyżowaniu niestety rozczarowanie. Dalsza część drogi jest zamknięta. Jak się później okazało, było za dużo śniegu na drodze i pewnie była niebezpieczna. Szkoda, bo teraz się musimy wracać jakąś godzinę na dół.
Po zjechaniu na dół znaleźliśmy kolejną ciekawą drogę, Long Canyon Rd. Też wyjeżdża na szczyt kanionu, czyli 600 metrów (2000 ft) do góry. Ma tylko 12 km (7 mil) długości. Część osób z naszej grupy chciało nią jechać, a część już miała dobrze ciśnienie podniesione po pierwszej drodze i wolała jechać na około asfaltem. Zrobiliśmy głosowanie i wygrała trudna off-road droga.
Na początku było super. Mało śniegu, przepiękne czerwone skały oświetlone coraz to mocniejszym słońcem. Droga wiodła delikatnie pod górę, czasami przejeżdżając wyschnięte koryta górskich strumyków jak i wielkie garby usypane z ziemi. Na ostrych zakrętach czy technicznych odcinkach skalnych trzeba było szczególnie uważać, żeby nie wpaść kołami w dziury.
Im wyżej się wyjeżdżało, tym widoki były coraz to piękniejsze. Long Canyon jest bardzo pięknym, wąskim kanionem, a uroku jeszcze dodaje właśnie ta kręta, droga zawiła jak wąż.
Niestety warunki na drodze stawały się też ciekawsze. Śniegu zaczęło przybywać, wertepy stawały się coraz to większe, serpentyny coraz to częstsze, no i oczywiście kąt nachylenia drogi robił się większy. Na wysokości około 1600 metrów (5200 ft), zrobiliśmy sobie mały przystanek. Temperatura na zewnątrz była około -4C (25F), ale wiatraki chłodzące silnik chodziły już na wysokich obrotach i kierowcy jechali prawie w podkoszulkach, widać, że adrenalina rozgrzewała. Na tym przystanku też podjęliśmy decyzje, co robić dalej. No jak już tak wysoko wyjechaliśmy to szkoda teraz wracać, i też zjeżdżać na dół stromą drogą po śniegu, gdzie z jednej strony są skały a z drugiej przepaść, jest bardzo niebezpiecznie. Jedziemy dalej.......
Gdzieś na wysokości 1700 metrów (5500 ft) droga stała się nieprzejezdna. Potężne, oblodzone skały, dużo śniegu z piaskiem i coraz to większe nachylenie skutecznie zablokowało nasze Jeepy.
Podjęliśmy parę prób przejazdu tego odcinka, ale niestety wszystkie się nie powiodły.
Drugi samochód stał 100 metrów (300 ft) niżej dla bezpieczeństwa i czekał. Próbowałem jeszcze parę razy to przejechać, ale się nie udało. W tym samym czasie Grześ z drugiego samochodu poszedł dalej do przodu na nogach w celu obczajenia drogi. Wrócił i powiedział: „nie ma sensu tego odcinka pokonywać, dalej jest jeszcze gorzej i bardzo wąsko...”
OK, zawracamy, ale jak? Tyłem się nie da, musimy zawrócić. Zawracanie trwało chwilę, ale przy pomocy bocznych kamer (czytaj, wielu par oczów) udało się na tej wąskiej, górskiej drodze zawrócić.
Zjazd na dół był „troszkę” trudniejszy niż wyjazd na górę. Do tego stopnia, że wszyscy poza kierowcami i Ilonką wysiedli z samochodów. Jak się rozbijemy to ktoś musi wezwać pomoc. Oczywiście byli uzbrojeni w worki z piaskiem, który wcześniej nazbierali i w razie niekontrolowanego poślizgu mieli szybko sypać pod koła. Jechało się z prędkością wolniejszą niż człowiek idzie. Na szczęście nic się nie stało i zamiast sypać piasek ekipa robiła zdjęcia i nagrywała film. Po około 45 minutach udało nam się zjechać na sam dół, zaparkować bezpiecznie w wyschniętym korycie rzeki i opłukać nasze gardła zimnym piweczkiem. Ufffff........ wreszcie na dole.....!!!
Widać, że nie było to aż takie straszne, bo na dole już planowaliśmy powrót w te rejony. Oczywiście innymi samochodami. Jeep jest na to dobry, ale nie ten model. Cherokee jak i większość tego typu samochodów terenowych poradzi sobie z dziurami w drogach wielkich miast, ale nie na prawdziwym off-road. Wrangler, to już inna bajka. Stały napęd na cztery koła, blokada mechanizmów różnicowych z przodu i z tyłu, duże opony do jazdy po bezdrożach, extra zbiornik na paliwo i wiele innych „udogodnień” do pokonywania ciężkich, ciekawych tras. Można mu też odpinać wszystkie drzwi, ściągać dach i składać przednią szybę. Idealny na parę dni w kaniony pod namioty. Mam numery telefonów do wypożyczalni takich zabawek w Moab. Ktoś potrzebuje?
Dobra, wystarczy o Jeepkach....... Niestety nie zostało nam już wiele opcji jak tylko wjechać do parku nudną drogą asfaltową. 13 mil na północny-zachód od Moab jest droga 313, która prowadzi do Island in the Sky. Po kilkunastu milach drogi się rozdzielają. Jadąc dalej prosto droga zmienia nazwę w Grand View Point Rd i prowadzi prosto do parku, natomiast 313 skręca w lewo i prowadzi do innego parku, Dead Horse Point State Park. Droga kończy się parkingiem, który znajduje się 600 metrów (2000 ft) nad kanionem przez który płynie rzeka Colorado. Przepiękne widoki w trzy strony. Legenda głosi, że to miejsce dostało swoją nazwę od Indian, którzy kiedyś zaganiali tam dzikie konie na sam koniec przez wąską 30 metrowe zwężenie drogi, następnie zagradzali to gałęziami i konie nie miały już powrotu. Następnie wybierali sobie konie dla siebie, a resztę puszczali wolno. Pewnego razu zapomnieli pościągać ogrodzenia, albo konie nie znalazły wyjścia i wszystkie zdechły z pragnienia patrząc na rzekę Colorado, która była 600 metrów (2000 ft) w dole.
Po krótkim spacerku po krawędzi kanionu wsiedliśmy w samochody i w końcu dojechaliśmy do Canyonlands. Dojazd tutaj trwał ponad siedem godzin. Tak, to jest jak się chce jechać na skróty ciekawymi drogami. Była już 3 po południu, więc nie zostało nam wiele czasu, postanowiliśmy tylko odwiedzić parę punktów widokowych. Pierwszy oczywiście musiał być Shafer Canyon Overlook, gdzie można było z góry oglądać całą naszą drogę, którą mieliśmy jechać jak by nie była zamknięta.
Wyglądała ostro, dobrze, że była zamknięta..... Następnie podjechalismy do Green River Overlook, gdzie z góry można oglądać Green River. Drugą rzekę co do wielkości, która przepływa przez Canyonlands. Mieliśmy pecha i była dokładnie pod słońce, więc nie mogliśmy stwierdzic czy jest zielona.
Grand View Point Rd kończy się parkingiem z którego można oglądać dwa potężne kaniony. Jeden na rzece Colorado, a drugi na Green. Oba znajdują się 600 metrów (2000 ft) poniżej. Nie są może aż tak głębokie jak Grand Canyon w Arizonie, który jest od dwóch do trzech razy głębszy, w zależności od miejsca. One są bardzo rozłożyste, gdziekolwiek się popatrzysz to widzisz kanion, aż po horyzont.
Jednak najlepszy zachód słońca nie znajduje się na końcu drogi. Trzeba się wrócić parę mil do Mesa Arch. 15 minut łatwego spacerku z parkingu. Łuk znajduję się na krawędzi kanionu, dzięki czemu przez niego widać malownicze czerwone skały kanionu na rzece Colorado w promieniach zachodzącego słońca. Można było sobie usiąść, patrzeć jak słońce coraz to słabiej oświetla czerwone skały kanionu i w końcu odetchnąć.
2015.01.02 Arches Park Narodowy, UT (dzień 8)
Jeden z piękniejszych parków narodowych w Stanach. Swoją nazwę wziął od ilości łuków skalnych (Arche), które się tam znajdują. Łuki skalne można znaleźć w wielu miejscach ale w tym parku jest ich najwięcej w stosunku do powierzchni ziemi. W parku można znaleźć ponad 2tys łuków. Część z nich widoczna jest z drogi która prowadzi przez park, do niektórych trzeba się troszkę przespacerować a do innych czasem jest trudno dojść lub wymaga bardziej zaawansowanego hiku.
Park leży na złożach soli które są odpowiedzialne za formacje skalne jakie występują tam. Złoża soli na tym terenie (Colorado Plateau) powstały 300 mln. lat temu kiedy to morze pokrywało ten obszar aż w końcu wyparowało zostawiając po sobie sól. Mechanizm powstawania łuków skalnych jest bardzo złożony. W wyniku procesów erozji i wietrzenia powstają szczeliny w skałach tworząc mury skalne. Następnie wiatr, mróz, lód i woda powodują odpadanie części piaskowca i tworzą się dziury, łuki, okna i inne formacje skalne. Aby formacja skalna dostała nazwę Łuk (Arch) musi mieć co najmniej 90 cm (3 ft.) długości i oczywiście wyglądem przypominać łuk.
Park zwiedzać można na trzy sposoby, jeżdżąc samochodem, spacerując po wyznaczonych trasach albo robić backpacking, spać na kempingach i odkrywać park na własną rękę. My połączyliśmy samochód z nogami i zwiedziliśmy miejsca ogólnie dostępne dla ludzi.
Przez park prowadzi droga na której jest parę punktów widokowych i zjazdów w bok. Jak to bywa w parkach narodowych wszystko jest dobrze oznakowane więc nie ma problemu ze znalezieniem drogi.
Pierwszy nasz punkt to panorama na góry La Sal. Jest to pasmo górskie ciągnące się na granicy Utah i Colorado. Najwyższy szczyt Mount Peale sięga 3877 m (12,721 ft.).
Następnie pojawiła się formacja skalna zwana Courthouse (Sąd). Zaraz na przeciwko “Sądu” jest miejsce w którym kiedyś był Arch ale się zawalił. Natomiast już obok tworzy się nowy “Baby Arch”. Niesamowite, że łuki skalne tak jak inne organizmy żywe mają swój cykl. Tworzą się (rodzą), żyją a na koniec są już tak słabe, że ulegają zniszczeniu. Natomiast nadal tworzą się nowe. Pewnie za parę tysięcy lat ten park będzie wyglądał całkiem inaczej ale jedno jest pewne...nadal będzie dużo Arches.
Petrfied Dunes to kolejny nasz przystanek. Wydmy te kiedyś były normalnymi wydmami piaskowymi ale skamieniały i teraz są po prostu zwykłymi skałami. Kiedyś były to zwykłe piaskowe wydmy. Było to około 200 mln. lat temu. Czas i warunki atmosferyczne “zacementowały” piaskowe wydmy I stworzyły skały w kształcie wydm. Ciekawe czy można tam znaleźć jakieś ślady dinozaurów.
Kolejna formacja skalna bardzo nas “zdziwiła”. Byliśmy w szoku jak na czubku kolumny może utrzymać się potężny głaz skalny. Formacja ta nazywa się “Balanced Rock”. Podstawa tej formacji skalnej ma 39 m (128 ft.) a wraz z balansującą skałą na szczycie wzrasta o kolejne 16.75 m. (55 ft.).
Następnie droga odbija w prawo i prowadzi do rejonu zwanego The Windows Section. Podobno jest to najpiękniejsza część parku i rzeczywiście bardzo nam się podobała. Swoją nazwę wzięła od formacji skalnej “North and South Window” (Północne i Południowe Okno).
W rejonie tym znajduje się również Turret Arch. Z parkingu można obejść na około oba Okna i przejść do Turret Arch a następnie wrócić troszkę inną trasą z powrotem na parking.
Troszkę dalej z tego samego parkingu jest szlak na Double Arch. Są to dwa łuki, które mają wspólny koniec. Jest to trzeci co do wielkości Łuk skalny w tym parku. Jego większe sklepienie ma wymiar 44x34 metrów (144x112 ft.) a mniejsze 20x26 m. (67x86 ft.).
Następny przystanek to Delicate Arch. Byliśmy na nim już wczoraj ale w nocy. Dziś chcieliśmy go zobaczyć z punktu widokowego. Mieliśmy plan również iść na górę i powtórzyć hike z wczoraj. Niestety z hiku musieliśmy zrezygnować bo nadal w planie mieliśmy hike w Devil's Garden. Tak więc podjechaliśmy na Delicate Arch Upper View Point. Z dołu jednak Łuk ten nie wygląda tak fajnie jak z góry. Można podejść trochę dalej po skałach pomimo, że trasa się kończy ale nadal Arch jest dość daleko.
Do Delicate Arch można dojść trasą 4.8 km (3 mi), którą to zrobiliśmy dzień wcześniej. Jak już wspominałam dziś musieliśmy wybrać czy chcemy iść na Delicate Arch czy to Devil's Garden. Wybraliśmy diabełka ale i tak podjechaliśmy na parking Wolfe Ranch skąd zaczyna się hike na Delicate Arch i podeszliśmy kawałek, żeby zobaczyć Petroglyphs, rysunki Indian. Idąc na Delicate Arch warto zboczyć troszkę z trasy i zobaczyć te rysunki.
W końcu przyszedł czas na Devil's Garden hike. Jest to ok. 12 km (7 milowy) spacerek, który na początku prowadzi wydeptaną trasą. Ładnie utrzymywana trasa prowadzi do Landscape Arch. Po drodze można jeszcze zejść do Pine Tree Arch i Tunnel Arch. Warto zboczyć z drogi bo trasa nie jest trudna a łuki są dość ciekawe.
Następnie kontynuowaliśmy spacerek do Landscape Arch. Jest to największy łuk w tym parku. Jest on dość cienki i delikatny. Do 1991 roku można było podchodzić pod sam łuk. Niestety w tym właśnie roku łuk pękł i część jego się zawaliła. Jest wiele teorii dlaczego skały popękały. Jedna z teorii mówi, że wcześniej padało przez wiele dni, piaskowiec z którego zbudowany jest łuk nasiąkł i stał się bardzo ciężki a dodatkowo niskie temperatury sprawiały, że woda zamieniała się w lód i pomału rozsadzała skały. Na szczęście nikt nie zginął w tym wypadku ale spadło wówczas 180 ton kamieni.
Od tego momentu trasa zaczyna być trudniejsza. Jak jej sama nazwa mówi, trasa jest prymitywna “Primitive Trail”. Jest to loop i można obejść na około dochodząc do takich miejsc jak Double O Arch, Private Arch, Navajo Arch i Partition Arch.
Pierwsze 6.4 km (ok. 4 mile) trasa prowadzi bardzo widokowym szlakiem. Na początku było ostrzeżenie, że trasa jest dość trudna ale nie do końca rozumieliśmy co mają na myśli, gdyż trasa zaczęła się dość łatwo omijając większe kaniony, skały itp. Potem zaczęła się zabawa. Do przejścia mieliśmy parę murów skalnych. My je nazwaliśmy U-boot'ami bo swoim wyglądem przypominają łodzie podwodne.
Skały nie były śliskie ale gdzieniegdzie zalegał śnieg lub lód co zmniejszało przyczepność. Na szczęście przy pomocy Grzesia który pomógł przejść wszystkim najtrudniejszy odcinek udało nam się wyspiąć na górę.
Mieliśmy nadzieję, że to już koniec i nie będzie więcej niespodzianek. Parę jednak było ale już mniejszych i z pomagając sobie nawzajem pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Takim sposobem doszliśmy do kolejnego łuku – Private Arch. Łuk ten naprawdę jest „private” bo znajduje się na końcu U-boota i otoczony jest małym ogrodem. Byliśmy tam sami i mogliśmy sobie spokojnie porobić zdjęcia.
Jednak czas nas gonił a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Po paru minutach doszliśmy do rozgałęzienia tras. Jedna z tras prowadzi dalej do parkingu natomiast druga zbacza do „Dark Angel”. Oczywiście my zboczyliśmy. Tym razem nie był to łuk skalny a formacja (bardziej kolumna) skalna z piaskowca (wys. 46 m / 150 ft.), która komuś przypominała Czarnego Anioła. No może można się tam doszukać Anioła.
Po krótkiej przerwie na regenerację sił wróciliśmy znów na szlak. Przy rozgałęzieniu szlaków znajduje się Double O Arch, którego górna część jest lepiej widoczna z trasy do Dark Angel. Natomiast, żeby zobaczyć dwa „O” musieliśmy wrócić na trasę. W mniejszym (dolnym) „O” można sobie pochodzić i porobić zdjęcia. Na górne „O” teoretycznie też można wyjść ale jest już trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
Pomału zaczynało się robić późno a myśmy mieli do pokonania jeszcze troszkę kilometrów. Tak więc nie tracąc czasu wróciliśmy na szlak powrotny do samochodu. Ponieważ cała trasa to loop więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. I dobrze, że nie traciliśmy czasu i gorszą część pokonaliśmy na szczęście za dnia.
Po drodze było jeszcze parę niespodzianek jak przechodzenie murów skalnych na które chłopaki wyciągali dziewczyny za ręce, stromych zejść po skałach w dół itp. Dodatkowo miejscami cięzko było znaleźć szlak. To mnie troszkę zaskoczyło bo jest to trasa wyznaczona przez Park Narodowy a znając ostrożność Amerykanów spodziewałam się lepszego oznaczenia trasy.
Równo z zachodem słońca doszliśmy z powrotem pod Landscape Arch. Stąd już znaliśmy drogę i nie obawialiśmy się iść po ciemnku. Była prawie pełnia księżyca więc nie musieliśmy nawet zakładać czołówek. Miejscami tylko nie widzieliśmy lodu. Dziewczyny szły w raczkach więc nie miały problemu ale chłopaki, twardziele szli bez i oczywiście łapali zające po drodze.
Po 5h hiku, 13.20 km (8.20 mile) i 488 m (1600 ft) zmiany wysokości znów wróciliśmy do samochodu. To był fajny hike, miejscami straszny, z przepięknymi widokami i na pewno warty zaliczenia.
2015.01.01 Moab i Arches Park Narodowy, UT (dzień 7)
Jak to bywa po Sylwestrze, dłuższy sen jest zawsze wskazany. Dziś mieliśmy komfort spania do godziny 9 rano. Po szybkim śniadaniu i spakowaniu się, wyruszyliśmy w długą drogę 440 km (275 mil) do miasteczka Moab. Jest to miasteczko we wschodnim Utah, które jednocześnie jest główną bazą wypadową na tak sławne parki jak Arches czy Canyonlands. Taki też mamy plan.
Droga nie należała do najłatwiejszych ze względu na nieprzestające opady śniegu. Dopiero po przekroczeniu granicy z Utah drogi były czarne, lepiej odśnieżone.
Nasza droga wiodła przez malownicze tereny północnej Arizony, gdzie znajduje się parę rezerwatów Indian ze szczepów Navajo i Apache. Po miasteczkach a także domach w jakich Indianie mieszkają widać, że im się nie przelewa we współczesnym świecie. Ale widocznie taki sposób życia im odpowiada i pewnie są szczęśliwsi od wielu ludzi z dużych miast. Po drodze widzieliśmy też wiele koni, prawdopodobnie mustangów. Musimy to sprawdzić z jakimś Indianinem.
Aktualnie jesteśmy 83 km (50 mil) od Moab i nadal czekamy na czyste, gwiaździste niebo bo na wieczór planujemy nocny hike do najładniejszego Archa (łuku) w parku zwanego Delicate Arch. Najlepiej oczywiście oglądać go przy świetle księżyca i gwiazd. Miejmy nadzieję, że chmurki za parę kilometrów znikną z nieba.
Punktualnie o 4 po południu zajechaliśmy pod nasz hotel Holliday Inn w Moab. Ku naszemu zadowoleniu, niebo nad Moab stało się niebieskie i zobaczyliśmy słońce. Nie tracąc wiele czasu, szybko zameldowaliśmy się w hotelu i pojechaliśmy do Arch National Park na nocny hike. Wybraliśmy hike na jedną z najładniejszych Archy w parku, Delicate Arch. Po pół godziny dojechaliśmy na parking skąd zaczynała się trasa. Słońce znikło z nieba, ale w zamian za to pojawił się księżyc, który już jest prawie w pełni i idealnie oświetlał nam drogę. Ma to swoje plusy, jasne światło księżyca tak dobrze oświetla ziemię, że nie potrzebowaliśmy czołówek, natomiast niestety na jasnym niebie nie widać wielu gwiazd, a zwłaszcza słynnej drogi mlecznej.
Szlak jest dość dobrze oznaczony i nawet czasem można spotkać lodowe łuki, które jak kamienne kopczyki wskazuje drogę. Trasa ma długość 2.5km (1.5 mili) w każdą stronę i wznosi się do góry o 145 metrów (480 feet). Było trochę zimno (na dole było -8C (17F)), więc szliśmy na górę dosyć szybko i w ciągu niecałej godzinki naszym oczom ukazał się przepiękny łuk. Delicate Arch ma 20 metrów wysokości (65 feet), jest symbolem tego parku, znajduje się na rejestracji samochodów w Utah, a także olimpijczyk z pochodnią przebiegał pod nią biegnąc do Salt Lake City na Olimpiadę w 2002.
Po drodze spotkaliśmy parę osób, ale pod łukiem byliśmy sami. Łuk jest piękny, delikatny, wspaniale wznosi się ponad dolinę. Niestety pod sam łuk nie podeszliśmy. Dzieliła nas kilkudziesięciu metrowa przepaść. W ciągu dnia pewnie można podejść bliżej, ale w nocy mało co widać, a jeden źle postawiony krok, może stać się ostatnim krokiem. Porobiliśmy parę zdjęć, próbowaliśmy bawić się ustawieniami w aparatach, ale żeby łuk dobrze wyszedł, musi być naświetlany wiele minut i oczywiście musi być wiele prób. Przy temperaturze bliskiej 0F (-kilkanaście C) i dość mocnym wiaterku szybko nam się to znudziło i wróciliśmy na dól. W ciągu najbliższych dni będziemy w tym parku parę razy, więc na pewno odwiedzimy ten słynny łuk i postaramy się go lepiej sfotografować.
Jest pierwszy Styczeń, więc jest początek roku, na ten rok postanowiliśmy sumować nasze hiki. Zobaczymy jak daleko i jak wysoko zajdziemy za rok. Oczywiście mamy nadzieję, że każdy rok będzie lepszy, albo przynajmniej porównywalny do poprzedniego. Nie będziemy uwzględniać spacerów po miastach, plażach, miejskich parkach....... ani też małych górskich wędrówek. Po roku sprawdzimy i się porównamy do innych, którzy często publikują swoje osiągi na internecie, albo w mądrych czasopismach, jak Backpacker.
Byl to nasz pierwszy hike w tym roku: długość 5.3 km (3.3 mile) i różnica wzniesień 215 metrów (700 feet).
2014.12.30 Coyote Buttes South, AZ/UT (dzień 5)
W większości dzisiejszy dzień spędzimy po poruszaniu się po Vermilion Cliffs a dokładniej w jego przepięknej części zwanej Coyote Buttes South. Oczywiście jest to bardzo unikatowa i delikatna formacja skalna więc oczywiście permit (zezwolenie) był wymagany. Tym razem permit można kupić normalnie na internecie wybierając sobie datę, ale lepiej to zrobić wcześniej (ok. 4 miesięcy przed) bo jest limit 20 osób na dzień.
W tym rejonie jest wiele ciekawych miejsc ale są one trudno dostępne. Potrzebny jest samochód 4x4 i wysokie zawieszenie. Jeździ się po głębokim piasku i skałach. Dobrze, że mamy dwa samochody więc w razie zakopania się drugim samochodem możemy dalej pojechać po pomoc. Oczywiście telefony komórkowe tam nie działają.
7:30 rano wyruszyliśmy z pod hotelu. Po 60 km (40 milach) drogą 89 West dojechaliśmy do House Rock Valley Rd. Tutaj już asfalt się kończy i wjechaliśmy na off-road ale wciąż droga była szeroka i ubita. Po kolejnych 13 km (8 milach) minęliśmy słynny Wire Pass parking gdzie dwa dni temu szliśmy na słynne Wave. Jadąc dalej na południe po kolejnych 2,25km (1.4 mili) wjechaliśmy z powrotem do Arizony. Na granicy stanów przy tej drodze jest bardzo ciekawy kemping. W tym miejscu zaczyna się słynna Arizona Trail (dł. 1287 km / 800 mil), która idzie przez całą Arizonę przechodząc między innymi przez Grand Canyon i inne przepiękne rejony. Trasa ta jest dość trudna bo są odcinki ponad 100 km (kilkadziesiąt mil) gdzie nie ma żadnej wody.
Na granicy stanów droga zmienia nazwę na (House Rock Rd.) i nią jechaliśmy jeszcze przez kolejne 11 km (6.7 mili). Dojechaliśmy do jednego z trzech parkingów, Lone Tree Reservoir. Samochody z niskim zawieszeniem i napędem na dwa koła dalej nie powinny kontynuować jazdy ze względu na trudne warunki. Na szczęscie mamy Jeep'ki, nie są to idealne samochody na te bezdroża ale wystarczająco dobre, żeby zapuśić się głębiej w te prerie. Dwóch doświadczonych kierowców z dobrymi pilotami wyposażonymi w GPSy ruszyło przed siebie.
Droga lekko wznosiła się do góry, po skałach i głębokim piasku, czasami było słychać jak charujemy brzuchem samochodu po piasku. Po 4 km (2.4 mile) dojechaliśmy do drugiego parkingu, Paw Hole. Zostawiliśmy tam samochody i już na nogach ruszyliśmy w kierunku północnym. Spacerowaliśmy po okolicy przez ok. 4km (2,5 mili), oglądając ciekawe formacje skalne. Było tam wiele mini Wave, ciekawych kolumn i kopczyków skalnych, fauna i flora też przykuwała naszą uwagę. Zajączki skakaly w kółko, większe kotki się chowały i widzieliśmy tylko ich ślady na piasku a krówki się pasły.
Oczywiście w całym parku nie ma ani jednego szlaku więc można chodzić gdzie się chce i odkrywać coraz to nowe zakamarki, trzeba tylko pamiętać gdzie się zostawiło samochód. Po raz kolejny polecamy GPS dla ludzi żądnych przygód. Wracając do samochodu poczuliśmy się jak w Afryce na jakimś safari bo znaleźliśmy szczątki jakiegoś zwierzątka po którym zostały już tylko ładnie wylizane kości. Beatka, zaczęła składać te puzzle i wyszło jej, że to prawdopodobnie była krowa, która napotkała duże kotki na swoim pastwisku. Oczywiście dzieci miały z tego największą radochę, wzięły po dwa żebra i zaczęły walczyć jak na miecze.
Z Paw Hole do Cottonwood Cove, trzeciego najbardziej oddalonego parkingu prowadzą dwie drogi. Krótsza, dalej na wschód przez góry jest bardzo ciekawa ale wymagane są już naprawdę świetne samochody, przystosowane do jeżdżenia po bardzo ciężkich terenach. My nie posiadając tego typu zabawek wybraliśmy drogę drugą, która prowadzi na około ale teren jest łatwiejszy, nie mylić z łatwym. Nasza 20 kilometrowa (12 mil) trasa dalej wiodła przez skały i głębokie piaski. Po drodze mieliśmy szczęście zobaczyć stado krów pędzonych przez dwóch kowbojów i jedną kowbojkę. Oczywiście jak przystało na Cowboys wszyscy mieli kapelusze, jeansy, skórzane kamizelki i siedzieli na koniach.
Nawet dosyć sprawnie udało im się usunąć bydło z naszej drogi więc mogliśmy dalej kontynuować naszą jazdę. Po drodze minęliśmy również opuszczone ranczo. Widać było, że kiedyś tam mieszkali ludzie ale teraz wszystkie budynki są już ruinami.
Po dobrej godzinie najlepszy nawigator, Ilonka doprowadziła załogę do Cottonwood Cove Parking. Zostawiwszy permity za szybą poszliśmy odkrywać kolejne ciekawe zakątki Południowych Kojotów. Z parkingu idąc ok 1km (0.5 mili) na Północny Zachód, doszliśmy do ciekawych formacji skalnych gdzie między innymi znaleźliśmy skalnego Żółwika, Wieżę Kontrolną, Fotelik i inne cuda natury.
Zadziwiające, że pomimo swojej kruchości skały te przetrwały miliony lat. Co prawda w zmienionej formie ale nadal piękne.
GPS nam pokazał, że Wave jest oddalony od nas 3,5 km (2 mile) więc postanowiliśmy tam podejść i zobaczyć formacje skalne, które nie zdążyliśmy zobaczyć dwa dni temu jak np. Hamburger, Dinosaur Dance Floor, Piramidy itp.
Po pół godziny przemierzania prerii w kierunku północnym doszliśmy do wniosku, że nie zdążymy wrócić do naszych samochodów przy dziennym świetle. Patrząc na ślady kojotów, rysiów i innych dzikich zwierzątek nie mieliśmy ochoty zostawać na noc w tych rejonach więc zdrowy rozsądek wygrał i zawróciliśmy do aut. Zdecydowanie jest to ogromny i przepiękny obszar. My odkryliśmy tylko jego znikomą część. Wiemy jedno musimy tu kiedyś wrócić z większą ilością wolnego czasu i czymś lepszym niż Jeep Cherokee.
Trudniejszą część drogi udało nam się jeszcze pokonać za dnia. Zbliżając się do asfaltu spotkaliśmy mały samochodzik z trzema młodymi dziewczynami, stojących na awaryjnych światłach. Zatrzymaliśmy się w celu sprawdzenia czy nie potrzebują pomocy. Jak się okazało wszystko było OK, a dziewczyny zapytały się nas:
Is there anything there? /Czy tam coś jest?/
What do you mean? /Co masz na myśli?/ - zapytałem.
W odpowiedzi pokazały mi iPhona ze zdjęciami Wave. Patrząc na ich samochód (zwykły sedan), porę dnia (zmierzch), ich ubiór i przygotowanie o mało nie parsknęliśmy śmiechem. Zachowując kamienna twarz odpowiedziałem tylko:You have to hike there for 3h each way. /Aby tam dojść trzeba zrobić 3h hike./
What? Hike? /Co? Hike?/ - odpowiedziały zaskoczone
I na tym skończyło się nasze miłe spotkanie. Miejmy nadziję, że dziewczyny nie wybrały się na spacer nocą po tym pustkowiu bo następnym razem Beatka będzie składała kości człowieka a nie krowy.
Tym groteskowym akcentem zakończyliśmy kolejny wspaniały dzień.
W powrotnej drodze konserwy przegrały, gdyż nie mogliśmy się oprzeć ofercie WalMart w której mieli świeżo upieczony kurczak z rożna za jedyne $2.50. Ale była uczta.