2020.01.25 Squaw Valley, CA (dzień 1)
"Dziubdziuk, dziubdziuk, patrz… tu każdy ma narty! Co tu się dzieje?"
"Dziubdziuk, dziubdziuk, pośpiesz się bo w okienku gdzie nadaje się narty nie ma już miejsca."
Ilość narciarzy w kolejce do odprawy Delty przerosła nasze oczekiwania. Dobrze, że my też mieliśmy narty, bo Darek by chyba mnie zwolnił jakby musiał lecieć na Florydę kiedy w koło tylu narciarzy.
"Dziubdziuk, dziubdziuk, czy już nikt nie jeździ na nartach na wschodnim wybrzeżu?"
No chyba nie…..resorty na wschodnim wybrzeżu niestety nigdy nie mogły konkurować z resortami w Sierra Nevada, Alpach czy innych wysokich górach. Niestety ostatnio pogoda wariuje i albo jest -15C albo na drugi dzień +15C. Niestety te wahania powodują, że robi się lodowisko. Deszcz, przymrozek i lód gotowy. Dlatego i my postanowiliśmy uciec od deszczowego Nowego Jorku do śnieżnej Kalifornii.
"Ladies and gentlemen the flight number DL123 to Jackson Hole is ready to board…."
[Panie i Panowie, samolot linii lotniczych Delta o numerze DL123 do Jackson Hole jest gotowy do przyjęcia Państwa na pokład..."]
"Dziubdziuk, dziubdziuk….to nasz samolot." - Darek gotowy był do wejścia na pokład.
Niestety to nie nasz samolot. Tym razem lecimy do San Francisco a stamtąd jedziemy ok. 4h do Squaw Valley. Samolot do Jackson Hole jednak zabrzmiał kusząco. Jest to bowiem bardzo fajny resort narciarski, który nie ma (a raczej nie miał) połączenia non-stop z NY. Hmmmm… dało nam to do myślenia.
Lot minął spokojnie. Prawda jest taka, że dużo bardziej wolimy lecieć niż spędzić 6-7h jadąc do jakiegoś resortu w New England. Pomyślicie, że w głowach się poprzewracało ale nie do końca. Mając TSA pre, dostęp do lounge na lotnisku i upgrade do lepszych siedzeń z większym miejscem na nogi latanie to nawet przyjemność. Można się wyspać, film oglądnąć albo książkę poczytać. Dużo lepiej niż jechać tą samą drogą gdzie zna się każdy zakręt.
W Kalifornii też musimy trochę jechać samochodem ale droga jest nowa i ciekawsza.
San Francisco - good to be back (dobrze być tu znowu). Niestety dziś nie mamy czas ani planów uderzyć na miasto ale i tak podstawowe elementy wizyty w SF zostały zaliczone. Mgła i In-n-out. Oczywiście Golden Gate też jest typowy dla SF. My jednak nie przejechaliśmy słynnym mostem tylko odbiliśmy w bok na Sacramento. Nie jest to Golden Gate ale most też nie głupi. Natomiast mgła przywitała nas od razu. SF bez mgły to jak Kalifornia bez In-n-out.
In-n-out jak już parę razy pisaliśmy to słynna sieć hamburgerów. Nie weszli oni na wschodnie wybrzeże więc jemy je tylko jak jesteśmy w Kalifornii albo Nevadzie. Tak więc jak zobaczyliśmy palmy, zjedliśmy in-n-out i ściągnęliśmy bluzy dresowe (t-shirt wystarczył na tą pogodę) to poczuliśmy się jak w ciepłej, słonecznej Kalifornii. Tylko nasze zimowe buty świadczyły, że chyba jedziemy w głąb stanu w poszukiwaniu śniegu.
Jakieś dwie godziny, może dwie i pół i wyjechanie na jakieś 6000 ft (1800 m) doprowadziło nas do pierwszego śniegu. Górki zaczęły się wynurzać za każdym zakrętem a droga stawała się ciekawsza z każdym kilometrem.
Do resortu Squaw Valley dojechaliśmy niestety jak już się ściemniało i zamykali wyciągi. Musimy przyznać, że nasz kolega lepiej obczaił samoloty. Do Squaw Valley można dojechać w godzinę z lotniska Reno. Co prawda trzeba się przesiąść ale z przesiadkami (jeśli żaden samolot się nie opóźni) to do 7h można już być w resorcie. Przy wylocie o 6 rano i trzy godzinnej zmianie czasu można w resorcie już być w południe i załapać się na parę zjazdów. No nic… trzeba będzie nadrobić jutro i wsiąść na pierwsze krzesełko.
Squaw Valley może nie jest największym resortem w USA (6 miejsce) ale jest zdecydowanie większe niż jakikolwiek resort na wschodnim wybrzeżu. Ale o ogromie Squaw Valley świadczyła ilość samochodów wyjeżdżających z resortu. Normalnie wyciągi są czynne do 4 pm. Więc jak myśmy wjeżdżali koło 5 pm to akurat wszyscy opuszczali resort. Koreczek niezły - chyba lepiej przeczekać przy piwku czy kawie i wyjechać o 6 - 7 bo na to samo wychodzi.
Dojechaliśmy - i pierwsze słowa jakie usłyszeliśmy od naszego kolegi to: “Ale tu fajnie, ale to duże, ale tu mięciutko, ale tu jest dużo barów….”
No tak wszystko się zgadza. Pięknie tu, wysokie górki, dużo terenów do jeżdżenia, mięciutki śnieg no i infrastruktura. Na narty było za późno ale... po długiej podróży albo po ciężkim dniu na nartach nie ma nic lepszego niż zimne lokalne piwko…
Nadal Stany to nie Europa i miasteczka tu są dość małe w porównaniu do Zermatt czy Meribel, Trzech Dolin itp. Ale Resorty jak Squaw, Vail, Park City, ogarniają to i wiedzą, że kasę robi się nie tylko na bilecie na narty ale też na całej otoczce. Około ósmej zaczęło padać - w miasteczku deszczem ale w górach wiedzieliśmy, że sypie piękny śnieg. Tak więc szkoda było marnować siły i czas w barach - lepiej się wyspać i jutro z samego rana uderzyć na stok. Tak więc jak grzeczne dzieci po kolacji do domku i do łóżeczka. Jutro będzie piękny, “biały” dzień!