Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

2021.06.03 Mesa Verde Park Narodowy, CO (dzień 6)

Kolejny dzień - kolejna przygoda. A może powinnam napisać nauka. Na dzisiaj zaplanowaliśmy odwiedzenie parku narodowego Mesa Verde. Park ten bardzo długo chodził mi po głowie. Od jakiegoś czasu jest to park który najbardziej chcę zobaczyć. Jest on unikatowy - zresztą, który park w stanach nie jest. Tym razem nie chodzi tu o żadne góry czy kaniony a bardziej o domki w skałach.

Rejon dzisiejszego parku narodowego był już zamieszkiwany od 7500 roku przed naszą erą. Dopiero jednak w czasach naszej ery (650 - 1200) indiańscy osadnicy budowali osady pueblo, nazywane dziś mieszkaniami na klifie.

IMG_7453.JPG

Pierwsze co nas zaskoczyło to położenie tego parku. Od Durango pojechaliśmy na zachód i pomimo, że kierowaliśmy się w kierunku Utah to nie spodziewaliśmy się dziś dużych gór. Tym bardziej zaskoczyło nas jak po skręcie z drogi 160 zaczęliśmy się autem wspinać coraz wyżej i wyżej. Park Mesa Verde leży 1,500 ft (460 m) ponad drogą i prowadzi do niego piękna serpentynowa droga. Aż ciężko było uwierzyć, że tam gdzieś za tymi górami są jakieś domki.

IMG_7500.JPG

Trochę zastanawialiśmy się czy odwiedzać ten park na tym wyjeździe. W parku jest wiele domów na klifach, które można zwiedzać z przewodnikiem i chodzić po nich. Niestety jest tam limitowane wejście i nam nie udało się załapać. Dlatego jechałam tam troszkę z małym niesmakiem obawiając się, że nie wiele zobaczę bo wszędzie będzie zakaz wejścia. Na szczęście udało mi się wyczytać, że na Step House można wejść samemu i jest to jedyny dom skalny po którym można chodzić bez przewodnika. Dlatego nie tracąc czasu od razu po wjechaniu do parku skierowaliśmy się na drogę Wetherill Mesa i dojechaliśmy do parkingu niedaleko Step House.

Piękny kanion ale jak to jest, że ludzie tam zamieszkali, jak oni się tam wspinali, schodzili. Przecież nie mieli takiej ładnej drogi jak my. To były nasze pierwsze myśli po wyjściu z auta. Troszkę nie mieściło nam się to w głowach. Chyba nadal nam się nie mieści.

Aparaty w rękę i w drogę. Darek troszkę się przestraszył jak mu powiedziałam, że idziemy na hike 6 mil. Z jednej strony co to jest ale z drugiej w takim słońcu to średnia przyjemność. Czasem jednak trzeba się przejść kawałek do pięknych widoków więc zapakowaliśmy dużo wody do plecaka i ruszyliśmy zwiedzać.

Step House, nie jest daleko od parkingu i był to nasz pierwszy punkt widokowy. Grzecznie po znakach weszliśmy na brzeg kanionu i nim schodziliśmy troszkę w dół. Zejście zajęło nam moze 10 minut ale my mieliśmy ścieżkę, schody i poręcze. Ludzie tysiąc lat temu raczej nie mieli takiego komfortu.

Z drugiej strony, położenie domku w takim miejscu chroniło przed deszczem, ułatwiało obserwację terenu i pewnie też było zabezpieczeniem przed innymi plemionami czy zwierzętami.

Część tych ruin jest odbudowana ale też zacna część pochodzi z XV-XVI wieku. Tutaj można wyjść i przyjżeć się planowi domów. Jest to jednak jeden z mniejszych “domków” i te okazalsze trzeba zwiedzać z przewodnikiem.

Jeśli jednak człowiek nie załapie się na przewodnika to pozostaje mu oglądanie tych większych budowli z tarasów widokowych. Są one pobudowane w znacznych odległościach więc polecamy mieć ze sobą lornetkę albo teleobiektyw. Jednym z takich miejsc jest punkt widokowy na Long House (długi dom). Do którego ze Step House można się przejść fajną dróżką. Zajmie to może 15-30 minut. Wszystko zależy czy po drodze ogląda się wykopaliska archeologiczne.

My wyznając zasadę, że skoro już tu jesteśmy to czemu nie zobaczyć poszliśmy do przykrytych dachem wykopalisk archeologicznych. Może te wykopane dziury nie robią początkowo wrażenia ale jak zacznie się czytać i wyobrażać jak ludzie tu dawniej mieszkali to znów pojawia się tysiąc pytań.

Ludzie z początkiem naszej ery prowadzili dość koczowniczy tryb życia. Kiedy jednak nauczyli się uprawiać ziemię i hodować zwierzęta mieli potrzebę osiedlania się. Aktualny park Mesa Verde bardzo im spasował i osiedlili się na tych terenach. Z początku budowali małe domki, bardziej schronienia niż domki. Z czasem “sypialnie” i pokoje spotkań się powiększały, budowa szła szybciej a ich domki stawały się większe, aż zaczęły być piętrowe, a potem nawet bardziej rozbudowane całe osiedla. To właśnie wtedy powstawały też domy na klifach.

Po około 600 latach zamieszkiwania płaskowyżów Mesa Verde, ludzie zaczęli budować domy na klifach. Nadal uprawiali pastwiska na górze ale dla większej ochrony przenieśli się na niższe partie. W klifach pobudowane są pomieszczenie przeróżnych wielkości przeznaczone do spania, życia, odprawiania rytuałów czy przechowywania jedzenia. Niektóre budowle mają nawet do 150 pomieszczeń.

W późnych latach 1270-tych po ponad wieku uprawiania i zamieszkania tego rejonu ludzie zaczęli migrować na południe na tereny zajęte aktualnie przez stany takie jak Nowy Meksyk czy Arizona. W 1300 roku zakończyło się osadnictwo na tych terenach. Podobno jednym z głównych powodów migracji ludzi były duże temperatury i pożary. Zmuszeni do poszukiwania wody i nowych terenów uprawnych wyruszyli na południe. Trochę zastanawia mnie czemu nie na północ…

Po oglądnięciu z daleka długiego domu (Long House), ruszyliśmy do drugiej części parku. Musieliśmy najpierw serpentynami wrócić do rozgałęzienia Far View Point aby potem pojechać drogą Chapin Mesa. Chcieliśmy chociaż z daleka zobaczyć Cliff Palace (najładniejszego domu na klifie) ale niestety droga do niego jest zamknięta. No nic, trzeba będzie tu wrócić ale tym razem upewnić się, że mamy wycieczkę z przewodnikiem wykupioną.

IMG_7463.JPG

Pomimo, że do Cliff Palace nie dojedziemy to i tak nie żałowaliśmy wycieczki ani trochę. Park jest piękny i ma wiele miejsc widokowych na podziwianie widoków i poczytanie ciekawostek. Jedną z takich ciekawostek jest Montezuma Valley. Podobno 900 lat temu tereny te były zamieszkane przez większą ilość ludzi niż są obecnie. Były to bardzo zaawansowane osady zajmujące się uprawą i hodowlą. A my w dzisiejszych czasach narzekamy na brak przestrzeni.

IMG_7465.JPG

Jadąc w kierunku Chapin Road złapał nas deszcz. To znaczy w sumie nie złapał nas tylko go widzieliśmy z oddali. Był to niesamowity widok. Nie często widać jak w oddali pada deszcz i widać jak chmury opadają. Zafascynowani tym widokiem jechaliśmy w stronę deszczu ciesząc się jak dzieci.

IMG_7471.JPG

W drugiej części parku wydaje się, że jest więcej punktów widokowych a najbardziej nam się spodobał Square Tower House. Tu już ambitnie wybudowali trzy czy cztery piętra. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć jak tylko chce.

Po drodze mijaliśmy jeszcze więcej wykopalisk archeologicznych i budowli na klifach. Na szczęście dużo można zobaczyć z drogi tak, że ani przez chwilę nie żałowaliśmy, że ten park odwiedziliśmy.

IMG_7492.JPG

To już nasz ostatni dzień w Durango. Jutro jedziemy do parku narodowego Great Sand Dunes z najwyższymi wydmami piaskowymi w Ameryce Północnej. Tak więc po powrocie z parku Mesa Verde chcieliśmy jeszcze zwiedzić Durango a szczególnie jego stację kolejową. O słynnym pociągu który jeździ między Silverton a Durango pisaliśmy we wcześniejszym wpisie ale nigdy nie udało nam się go uchwycić. Słyszeliśmy go parę razy, rano z hotelu ale jakoś nie mieliśmy szansy go zobaczyć. Tak więc po odstawieniu auta na parking pod hotelem poszliśmy pod stację.

Jakie było nasze zaskoczenie jak przy wjeździe na stację zobaczyliśmy gapiów z przygotowanymi statywami, kamerami, aparatami i innym sprzętem. W oddali słychać już było buchanie lokomotywy więc i my stanęliśmy i przyglądaliśmy się jak słynna lokomotywa 493 z roku 1928 wjeżdża na stację.

Troszkę więcej o tej lokomotywie… i tu wykorzystam pomoc fachowca (dzięki tatuś!)
”Lokomotywa którą filmowaliście 493 pochodzi z 1928 r. producent Baldwin Locomotive Works poprzednio była używana przez Denver - Rio Grande Western Railroad przywrócona do eksploatacji 24 stycznia 2020 r. opalana jest olejem zamiast węgla.”

Kolejka chyba rzeczywiście jest największą atrakcją w miasteczku bo trochę turystów z niej wysiadło. Sama jednak główna ulica też jest ciekawa i oddaje historyczny klimat miasta. Tym razem na pożegnalną kolację wybrałam restaurację Primus przy 10tej ulicy. Tak daleko nas jeszcze nie było więc tym bardziej się cieszyliśmy, że przy okazji coś zobaczymy.

Primus okazało się niewielką restauracją z przepysznym jedzeniem (naprawdę jednym z tych co będziemy długo wspominać), miłą obsługą i kucharzem, z poczuciem humoru. Tak naprawdę to trafił swój na swego. Mówię tu o Darku i kucharzu. Sposób w jaki gostek prowadzi restaurację przypomina mi jak Darek prowadzi swój biznes. Na luzie, z poczuciem humoru, z odpowiednim wyczuciem, kiedy i jaki żart który klient zrozumie.

Tak więc wyobraźcie sobie taką sytuację. Jesteśmy w połowie naszego posiłku który jest niebo w gębie. Podchodzi do nas gostek, który wcześniej nas witał przy wejściu i pyta się jak nam smakuje. Na co Darek z żartem w głosie mówi…. “ehhhh…. takie sobie” i uśmiecha się od ucha do ucha. Gostek od razu podłapuje żart i odpowiada:

- Pozwól, że zawołam kogoś komu zależy.

Na co poszedł a ja mówię do Darka - Ej, ale on jest głównym szefem.

No to poleciało - tak jak mówię trafił swój na swego. Darek zaczepił gościa znów i się zaczęła gatka. Skąd on ma takie dobre mięso. Jak to jest, że sprowadza Wagu z Japonii i skąd wie, czy to sprzeda. Jak dba o świeżość i w ogóle jak mija życie. Tak więc dowiedzieliśmy się, że gościu spędził lata w restauracjach, miał ich kilka ale wszystko sprzedał. Ponieważ jednak lubi dobrze zjeść to otworzył sobie nie za dużą restaurację w Durango i co się nie sprzeda to ma na kolacje. No właśnie jak chcesz dobrze zjeść ale nie przepłacać to otwórz sobie biznes i kupuj w ilościach hurtowych (tak jak Darek i jego królestwo whiskey). Gostek kupuje mięso tylko od lokalnych farmerów. Przez lata zawiązał wiele kontaktów, i teraz doskonale wie co i gdzie. Rzeczywiście tak dobrej jagnięciny to nie jadłam. Może w Nowej Zelandii i Mendozie ale to by było na tyle. Czyli nie musimy lecieć 12-24h, żeby zjeść dobre mięsko - dobrze wiedzieć. Darek zamówił tatara z bizona i strusia i też mówił, że przepyszne. Z tym strusiem to też nie było łatwo, bo oni uważają, że mięso medium (lekko wypieczone) to już za dużo. Medium rare (prawie surowe) ma najlepszy smak i takie podają. Jak takie nie lubisz to twój problem. Szef kuchni nie będzie marnował mięsa bo masz jakieś „dziwne” nawyki. Darek jadł i mówił, że mieli racje, niebo w gębie!

Było to zdecydowanie pyszne zakończenie naszego pobytu w Durango a nawet w całym Colorado. Jutro śpimy w jakiejś małej miejscowości przy parku więc pewnie będzie McDonald’s albo pizza. Nadzieja jeszcze w Denver ale to zobaczymy jeszcze co i jak. Póki co spacerkiem wróciliśmy do domu i szybko usnęliśmy po całym dniu wrażeń.

Read More
USA - Colorado Darek USA - Colorado Darek

2021.06.02 Durango & Silverton, CO (dzień 5)

Wczoraj po wielu godzinach siedzenia za kółkiem i kierowania tym wielkim, ale nawet stabilnym i mocnym samochodem (VW Atlas) przyszedł czas na spacerki po górkach. Wiadomo, wolałbym mniejszy i bardziej sportowy samochód, ale ilość bagażu i narty by się pewnie nie zmieściły. Ustawiłem silnik, zawieszenie i skrzynie biegów na sport i było OK. Siano po drodze można było wyprzedzać. 

Człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. Więc wiedząc, że wyżej w górach dalej jest zima postanowiliśmy zmienić nasz hike na „nizinny”. Ilonka znalazła w okolicach Durango górkę Animas. Wysokość 8276 stóp (2,522 metrów). 

Samochodem do parkinu zajęło nam może 15 minut. Około 10 rano parking był już pełny. Widać, że szlak jest dość popularny i ludzie lubią poranny start. My też lubimy, ale nie zawsze jest na to czas. Wczoraj w nocy trzeba było zwiedzać miasteczko.

Już na początku przekonaliśmy się, że nie jesteśmy wysoko w górach koło Denver. Jesteśmy znacznie niżej, 6,700 stóp (2,050 metrów) i bardziej na południe. Do granicy ze Stanem New Mexico mamy zaledwie 25km w lini prostej. 

Klimat i roślinność bardziej przypomina południowe, pustynne stany niż górskie Colorado. 

Długie zimowe spodnie zastąpiłem krótkimi, ciepłą bluzę szybkoschnącym podkoszulkiem, a czapkę kapeluszem od słońca. Krem 50 na nie-opalanie i w drogę. 

W tym rejonie jest wiele szlaków.  Jest to tzw. ich lokalny „Central Park”. Ludzie tu przyjeżdżają na krótki spacer z psem, albo na dłuższą wędrówkę po górach. Dla rowerzystów jest też dobra wiadomość, wszystkie trasy są przygotowane też pod nich. Niektóre są ciekawe i musisz być dobry, ale ogólnie jest ok. 

Im wyżej tym lepsze widoki. Wychodziliśmy po nasłonecznionym zboczu do góry. Było gorąco, ale znośnie. Musi być tutaj masakra w lato. Kaktusy i inne południowe krzaki wszędzie rosły. 

Południowy klimat to też południowe gady. Jaszczurki i inne płazy to były na każdym kroku. Poprosiłem Ilonkę, żeby stanęła do zdjęcia. Nagle Ilonka odskakuje i pokazuje na węża. Ale był długi. Zanim udało mi się zrobić zdjęcie to się już chował w ziemi, ale miał spokojnie ponad dwa metry. 

Wniosek, trzeba uważać gdzie się stawia kroki. 

Mimo, że szliśmy lasem, krzakami to i tak często pojawiały się widoki. Im wyżej, tym ciekawsze. Całe Durango było jak na dłoni plus ośnieżone szczyty w oddali. Dobrą porę roku wybraliśmy. Może było już czasami za ciepło, ale jeszcze było znośnie. Pewnie za parę tygodni będzie tu już upał nie do wytrzymania, a parę tygodni wstecz leżał tu śnieg. 

Około 12:30 osiągnęliśmy szczyt. Poza wspaniałymi widokami w każdym kierunku nie było tu za wiele nic ciekawego. Wiał chłodny wiatr, ale dalej było ciepło i za bardzo nie było drzew. Zeszliśmy niżej w las i tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę. 

Potem w ciągu 45 minut prawie zlecieliśmy na sam dół. Po drodze mijaliśmy rowerzystów co pedałowali ostro do góry. Ostro spoceni, ale uśmiechnięci. Tak trzymać... 

Godzina 14, a my już na dole. Co tu robić w tak pięknie rozpoczęte popołudnie? Na pewno trzeba się gdzieś ochłodzić i opłukać gardła z kurzu. Browar wydawał się najlepszą opcją. Ilonka szybko znalazła fajny nad rzeką. 

Animas (tak samo się nazywa jak rzeka) browar przywitał nas zimnym, lokalnym, świeżym piwkiem i trochę za bardzo pikantnymi skrzydełkami z kurczaka. Lubimy klimaty browarów. Zwłaszcza w górach gdzie mają krystalicznie czystą wodę i luźny klimat. 

Posileni i napojeni więc czas w drogę.

Wiem, że wczoraj trochę narzekałem na ilości godzin za kółkiem, ale dzisiaj już jest nowy dzień. Jedziemy do Silverton. Około 50 mil (85km) górską drogą w każdym kierunku. Wczoraj nam się spieszyło, więc za wiele nie oglądaliśmy widoków. Dzisiaj się zatrzymamy w paru punktach i dokładniej to wszystko odwiedzimy. 

Droga numer 550 z Durango do Silverton idzie przez dwie przełęcze i większość jej znajduje się w lasach San Juan. Przełęcze są dosyć wysokie, prawie 11,000 stóp (3,300 metrów). Na dole w Durango jest +25C a wyżej było przyjemne +12C. W końcu można było się ochłodzić, wyłączyć klimę w samochodzie i pochodzić po śniegu. 

Zakręt za zakrętem, serpentyna za serpentyną i w ciągu 1.5h odcinek Durango Silverton został pokonany.

Pierwszy przystanek to oczywiście stacja kolei wąskotorowej 

Od prawie 150 lat kolej ta przewoziła pasażerów i towary między tymi dwoma miasteczkami. Dzisiaj służy bardziej jako atrakcja turystyczna. Kolej idzie wąskim kanionem wzdłuż rzeki Animas.

Na tym wyjeździe nie jechaliśmy nią, ale następnym razem pewnie się wybierzemy. Kto chętny z nami?

Pochodziliśmy wokół starej stacji, popstrykali zdjęcia i poszliśmy na główną ulicę. 

Miasteczko Silverton jest położone na wysokości 9,300 stóp (2,800 metrów) i posiada około 650 mieszkańców. Nie ma za wiele ulic. Jedna główna, asfaltowa co idzie przez środek i parę bocznych pokrytych żwirem. 

Miasteczko powstało pod koniec 19 wieku wraz z gorączką złota a potem srebra. Aktualnie wszystkie kopalnie  w tym rejonie są już zamknięte i jedyny dochód to turystyka. Nie chcąc żeby Silverton upadło musieliśmy ich wspomóc. Ilonka zajęła się kupowaniem pamiątek w sklepikach a ja sprawdzaniem jakości piwa w browarze. 

Obojgu nam to nawet nieźle poszło i w pełni zadowoleni z naszego planu ruszyliśmy dalej. Jedną z największych atrakcji (przynajmniej dla mnie) jest pobliski resort narciarski o tej samej nazwie. 

Dojazd do niego nie był prosty i wymagał około 10km jazdy po szutrach. W zimie tu musi być ciekawie na drodze. Resort też nie należy do łatwych, posiada tylko jeden wyciąg. Reszta to już tylko ratraki i helikoptery. Nie ma wytyczonych tras i żadnego patrolu. Zero naśnieżania i ubijania. Ogólnie teren jest bardzo trudny i wymaga najwyższych umiejętności. Wszystkie „trasy” mają stopień EX (Extreme Terrain). Kiedy to robimy?

Żeby wsiąść na wyciąg to trzeba posiadać łopatę, sondę i detektor. Na szczęście już jest czerwiec i resort jest zamknięty. Może kiedyś w zimie go odwiedzę i na własnej skórze się przekonam jak to wszystko wygląda.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad rzekę. Ponoć z tego miejsca rozpoczynają się ciekawe spływy kajakowe. 

Rzeka Animas jest lodowata i szybka. Płynie bardzo wąskim kanionem przez wiele kilometrów. Pierwsze 38 kilometrów jest bardzo trudne z dużymi spadami, wirami i wąskimi kanałami. Klasa 4 i 5. 5 jest najwyższą klasą jaka znajduje się na rzekach i jest dopuszczalna do spływu. Po 38 kilometrach znajduje się elektrownia wodna i to jest ostatnie miejsce gdzie można wyjść z wody, wsiąść do pociągu i wrócić. Najlepiej się nie spóźnić na ostatni pociąg. Nocowanie tam w zimnym kanionie w przemoczonych piankach na pewno nie należy do przyjemnych i ciekawych. 

Można dalej płynąć rzeką Animas. Tylko to jest samobójcza decyzja. Poniżej elektrowni rzeka ma już klasę 6, czyli niemożliwa albo prawie niemożliwa do przepłynięcia. Posiada wiele wodospadów, jest bardzo wąska i szybka, a także znajdują się pionowe skalne brzegi które uniemożliwiają ucieczkę. Ciekawie, nie?

My zapomnieliśmy zabrać materac do pływania ze sobą, więc postanowiliśmy nie spływać. Posiedzieliśmy na torach z nadzieją, że jakiś pociąg nadjedzie. Niestety była już 18:30 i chyba limit pociągów na dzisiejszy dzień się wyczerpał. 

Około godziny 20 wróciliśmy do Durango i poszliśmy na kolację. Byliśmy ostro głodni. Dzień był długi i wyczerpujący a my tylko o śniadaniu i paru nóżkach z kurczaka. 

Dzisiaj wybór padł na bar i barowe jedzenie. Poszliśmy do Derailed Pour House. Ilonka wyczytała, że ma dobre opinie i nawet ok jedzenie. 

Zgadzało się. Mieli chyba z 7-8 rożnego rodzaju hamburgerów. Do tego sporą ilość lanych piw. Jedzenie było nawet dobre. Wiadomo, jadałem lepsze hamburgery, ale jak na barowe to były ok.

Posiedzieliśmy jeszcze trochę w barze, ale nie za długo. Jutro też czeka nas duży dzień. Jedziemy do kolejnego parku narodowego, do Mesa Verde!

Read More