Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.01.06 Zion National Park, UT & Las Vegas, NV (dzień 12)
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nadszedł czas spakowania naszych brudów i powrót do szarej rzeczywistości. Samolot z Vegas mamy dopiero późno wieczorem, więc jeszcze mamy cały dzień czasu i roczny pas na wszystkie parki w Stanach, musimy na maksa wykorzystać.
Po drodze do Vegas mamy przepiękny Zion park. Jest on najmniejszym parkiem ze wszystkich parków w Utah.
Utah ma 5 parków narodowych. Pobija go tylko Alaska i California. Biorąc pod uwagę wielkość Alaski (8 razy większa od Utah), albo wielkość Californi (2x), Utah wygrywa. Na tej wycieczce zaliczyliśmy 4 parki. Został nam tylko Capitol Reef.
Po wyjechaniu rano z hotelu powiedziałem Wow......!!! Cena paliwa na lokalnej stacji wynosiła $1.89 za galon (1.69 PLN za litr). Ostatni raz w Stanach tankowałem samochód po takich cenach chyba kilkanaście lat temu. Tak to można podróżować. Biorąc pod uwagę, że wszystkie drogi, autostrady, mosty, tamy........ są bezpłatne.
Z Saliny jechaliśmy autostradą 70 na zachód, a potem drogą 89 na południe. Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do Zion.
Zaskoczyła nas temperatura, było 15C (60F). Jak na początek stycznia, jest bardzo ciepło. W parku spędziliśmy mało czasu. Nie robiliśmy żadnych hików. Przejechaliśmy tylko przez niego, zatrzymując się co jakiś czas na zrobienie zdjęć. Bardzo nam się Zion podoba, dla Ilonki był to najładniejszy park, do momentu gdy nie zobaczyła Bryce. Mi też się bardzo podoba, nie wiem jaki park jest najładniejszy, każdy z nich jest inny. Dwa lata temu robiliśmy już parę hików w Zion, jak East Rim czy Angel Landing, ale dalej parę czeka, jak Narrows, Subway i wiele innych. Kolejny powód aby znów wrócić w te rejony.
Z Zion do Vegas jedzie się około 2.5 godziny. Nam zeszło trochę dłużej, bo oczywiście musieliśmy umyć naszego Jeepka. Przecież jak by dostali taki brudny samochód to by się załamali i pewnie dopłata by była znaczna.
Dojechaliśmy do Vegas. Jest to bardzo imprezowe miasto, ale po ciszy i spokoju jaki mieliśmy w parkach to miasto po godzinie zaczęło nas męczyć i przytłaczać. Za dużo wszystkiego, a szczególnie ludzi.
Vegas ma najlepszą atrakcję, In'n'out. Najlepsze hamburgery na zachodzie, coś jak Five Guys na wschodzie. Po wspaniałej kolacji, oczywiście animal style, pojechaliśmy wcześniej na lotnisko, żeby w spokoju i przy piwku dokończyć naszego bloga.
Po przejechaniu 4000 km (2400 mil), przejściu wielu kilometrów, odwiedzeniu pięciu parków narodowych, zrobieniu ponad 6000 zdjęć, wielu godzin filmu nasza podróż niestety dobiegła końca w cywilizowanym Las Vegas. Była to niezapomniana podróż, ale czujemy niedosyt i na pewno musimy tam wrócić. Jest to za duży obszar żeby w ciągu dwóch tygodni to wszystko dokładnie zwiedzić. Większość parków jest tak duża, że powinno się na każdy co najmniej tydzień poświęcić.
Za parę minut startujemy i jutro rano obudzimy się miejmy nadzieje wyspani w Nowym Jorku, bo prosto z lotniska udajemy się do pracy.
2014.12.31 Buckskin Gulch Canyon, AZ (dzień 6)
Taki cytat jest przy szlaku Buckskin Gulch Canyon. Początek trasy zaczyna się już z dobrze znanego nam parkingu przy Wire Pass. Sam kanion znajduje się w Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness, gdzie znajdują się też Coyote Buttes South i North. Buckskin Gulch Canyon jest najdłuższym i najgłębszym kanionem szczelinowym w Stanach i prawdopodobnie jest najdłuższym na świecie. Czytaliśmy dużo o tym kanionie i wiedzieliśmy, że szlak może nie być łatwy. Długość kanionu wynosi 21km (13 mil), można go jeszcze połączyć z Paria Canyon i wtedy to już jest parodniowa wyprawa. Nie można z niego nigdzie wyjść, więc namioty się rozbija na dole. Nasze ambicje sięgały dojścia do połowy gdzie znajduje się kemping i można tam spędzić noc. Oczywiście my nie wzięliśmy ze sobą namiotów, więc planowaliśmy tam tylko uzupełnić kalorie i zawrócić.
Jak zwykle wczesna pobudka i prosto na parking Wire Pass. Ostatni dzień roku 2014 nie rozpieszczał nas jednak i przywitał nas dużymi opadami śniegu. My się nie poddaliśmy i stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy. W końcu zawsze warto próbować. W ten sam dzień druga część naszej wycieczki miała uderzyć na Wave. Szkoda, że nie mają takiej pogody jak my mieliśmy 3 dni temu. Pomimo, że oba szlaki startują z tego samego parkingu oni nie zdecydowali się pojechać z nami tylko dojechać do nas godzinę później. Jadąc drogą House Rock Valley Rd w kierunku parkingu spotkaliśmy dwa auta. Ale oba jechały jeszcze dalej w kierunku południowym. Odważni. Tak więc byliśmy pierwsi na parkingu i nie spodziewaliśmy się wiele więcej aut.
Początkowy odcinek trasy był bardzo przyjemny. Szeroka droga, bez większych wzniesień. Śnieżek pruszył ale nawet nie było zimno. Szybko doszliśmy do wejścia do kanionu. Bardzo fajny wąziutki kanionik. W samym kanionie już tak mocno nie padał śnieg chociaż od czasu do czasu wiatr zwiewał śnieg z wyższych partii skał. To uczucie było najlepsze. Czułam się jakbym stała w śnieżnej kuli.
Zapowiadał się bardzo przyjemny spacerek i ne przejmowaliśmy się już sypiącym śniegiem. Niestety po paru metrach napotkała nas pierwsza przeszkoda. W kanionie był spadek na 3 metry. Ponieważ kanion ten jak i większość miejsc w Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness nie ma wyznaczonej trasy to i nie ma drabinek ani innych udogodnień. Teoretycznie była tam skała i jakiś pień drzewa i może by się coś wymyśliło z zejściem ale z wyjściem już mogłoby być gorzej. Dlatego niestety ze smutkiem na ustach podjęliśmy decyzję o powrocie. Nie byliśmy na tyle odważni, zeby w pierwszej kolejności zrzucić na dół plecak z kluczykami od auta a potem, musielibyśmy już coś wymyślić.
Śliskie skały, przybywający śnieg jak i perspektywa krótkiego dnia (słońce zachodzi już o 17 godzinie) zmusiła nas do poddania się. Mieli rację Buckskin Gulch Canyon ma w sobie wiele niespodzianek. Tych pięknych i tych trudnych.
Podobno co się robi w sylwestra robi się cały następny rok. Mam nadzieję, że to nie jest prawda i jednak w 2015 roku będziemy zdobywać szczyty, przechodzić kaniony i zwiększać nasz przebieg (km i wzniesienie).
Po dojściu z powrotem na parking niestety nie zobaczyliśmy auta naszych znajomych. Jakby tam stało to pewnie uderzylibyśmy na Wave pomóc im znaleźć szlak ale wygląda, że przestraszyła ich pogoda. Zdziwiliśmy się troszkę bo widoczność się polepszała. Na parkingu spotkaliśmy kilka ludzi którzy wygrali permity i mimo pogody szli zobaczyć to cudo natury. Najbardziej (pozytywnie) zaskoczyła nas rodzinka z dwójką dzieci gdzie młodsze może miało 5 lat a drugie było nie wiele starsze.
Przygód na House Rock Valley Rd. ciąg dalszy. Jak to się Darek śmiał, o tej drodze można napisać książkę. Za pierwszym razem spotkaliśmy Panią co po ciemku szukała syna który gdzieś poszedł na hike, za drugim razem były „blondynki” które pytały się czy tam jest coś ciekawego. Tym razem zobaczyliśmy samochód w rowie. Nie był to przyjemny widok ale na szczęście nie widać było żadnych uszkodzeń samochodu ani ludzi w okolicy. Pewnie już pojechali po pomoc. Tak więc co przejazd to jakieś przygody.
Zbliżając się do Page zrozumieliśmy dlaczego nasi przyjaciele się wyofali z wizyty w Wave. W Page pogoda była dużo gorsza, widoczność zerowa a na drogach wszystkie samochody ślizgały się jak na lodowisku.
Zapowiada się ciekawy Sylwester....
Pare godzin później przyszedł czas na Sylwestrową imprezkę. Ja uwielbiam spędzać sylwestra w górach, na świerzym powietrzu, pod gwiazdami w niestandardowych miejscach. W góry nie bardzo mieliśmy gdzie iść. Wszystko było dość daleko, więc zdecydowaliśmy się na Podkowę (Horseshoe Bend). Na gwiaździste niebo i pełnię księżyca też nie bardzo mogłam liczyć. Pogoda pokrzyżowała nam troszkę plany. Na szczęście towarzystwo dopisało i szybko wszystkie niedoskonałości przestały mieć znaczenie. Nawet udało nam się znaleźć otwartą restaurację Strombolli's i mogliśmy zakończyć stary rok pysznym włoskim posiłkiem.
Z tą restauracją to było tak....najpierw znaleźliśmy jedną która miała bardzo dobre opinie na Tripadvisor, menu też było bardzo dobre – steak i inne mięsko....wszystko brzmiało apetycznie. Niestety jak do nich zadzwoniłam to się okazało, że są zamknięci na sezon....otwierają dopiero w Marcu. Szkoda bo już mieliśmy ochotę na jakąś lokalną krówkę wypasioną na lokalnej prerii.
Drugim wyborem było Strombolli's Do nich też przedzwoniłam, pytam się do której są dziś otwarci a oni, że w sumie to nie wiedzą. Zamkną jak nie będzie ludzi....no to szybko się zebraliśmy i w pogoni za jedzonkiem pojechaliśmy do „centrum” miasta.
W trosce o kierowców zdecydowaliśmy się zmienić plany i zamiast Horseshoe Bend zdecydowaliśmy się witać Nowy Rok nad tamą Glen Canyon, do której można dojść na nogach. Obchodzenia 5 Sylwestrów nie jest łatwe ale co zrobić jak wszyscy się porozjeżdżali po świecie.
Tak więc pierwsza była Polska....dobrze, że nie mamy rodziny w Azji bo byśmy cały dzień wznosili toasty. Godzinę później przyszedł czas na Anglię (specjalna dedykacja dla Londynu i Cardiff). Potem przerwa, tu mogliśmy zjeść kolację i zacząć imprezkę. 5h później Nowy Jork doczekał się i spadła kula na Time Square. Happy New Year!!!! 2h później i wreszcie my....pochłonięci rozmową i pisaniem życzeń do naszych znajomych w NY zagapiliśmy się, że to już 23 i pasuje opuszczać hotel i iść na spacerek nad tamę. Tak więc z małym opóźnieniem, lecąc przez prerie, śniegi doszliśmy na Scenic Road. Wiedzieliśmy już, że do punktu widokowego nie dojdziemy ale Grześ rzucił genialny pomysł „patrzcie tam jest laweta...będzie fajny stolik.” I takim sposobem na środku pustyni na której padał śnieg, na lawecie która stała jakby nigdy nic przywitaliśmy Nowy Rok. Było Final Countdown, były tańce na lawecie, był szampan, zabawy w śniegu...jednym słowem radość, zabawa i przyjaciele.
A ja znów czułam się jak w śnieżnej kuli. Śnieżek idealnie prószył, spokojnie, powoli a ja patrzyłam się w czarniutkie niebo i wspominałam 2014, który był pełen przygód, śmiechu, miłości, wspaniałych ludzi i wspaniałych podróży.
Ale to nie koniec....przecież kula ziemska się kręci....godzinę później przyszedł czas na kolejnego sylwestra. Specjalne życzenia lecą do Kalifornii!!!!
A teraz mała zagadka. Kogo spotkaliście jako pierwszą osobę w Nowym Roku. Nie mam na myśli znajomych i rodziny z którymi się witało nowy rok....mam na myśli osobę obcą....my spotkaliśmy prawdziwego Indianina ze szczepu Nawajo. Siedzieliśmy sobie w świetlicy i mieliśmy mieć małą imprezkę w 4 osoby a tu nagle przyplątał się Indianin Mike. Widać było, że miał niezła imprezkę bo troszkę mu się plątał język ale i tak usiadł przy nas i poopowiadał troszkę o Indianinach. Fajne anegdotki miał...może kiedyś opowiemy wam osobiście.
No to jeszcze raz Szczęśliwego Nowego Roku!
2014.12.30 Coyote Buttes South, AZ/UT (dzień 5)
W większości dzisiejszy dzień spędzimy po poruszaniu się po Vermilion Cliffs a dokładniej w jego przepięknej części zwanej Coyote Buttes South. Oczywiście jest to bardzo unikatowa i delikatna formacja skalna więc oczywiście permit (zezwolenie) był wymagany. Tym razem permit można kupić normalnie na internecie wybierając sobie datę, ale lepiej to zrobić wcześniej (ok. 4 miesięcy przed) bo jest limit 20 osób na dzień.
W tym rejonie jest wiele ciekawych miejsc ale są one trudno dostępne. Potrzebny jest samochód 4x4 i wysokie zawieszenie. Jeździ się po głębokim piasku i skałach. Dobrze, że mamy dwa samochody więc w razie zakopania się drugim samochodem możemy dalej pojechać po pomoc. Oczywiście telefony komórkowe tam nie działają.
7:30 rano wyruszyliśmy z pod hotelu. Po 60 km (40 milach) drogą 89 West dojechaliśmy do House Rock Valley Rd. Tutaj już asfalt się kończy i wjechaliśmy na off-road ale wciąż droga była szeroka i ubita. Po kolejnych 13 km (8 milach) minęliśmy słynny Wire Pass parking gdzie dwa dni temu szliśmy na słynne Wave. Jadąc dalej na południe po kolejnych 2,25km (1.4 mili) wjechaliśmy z powrotem do Arizony. Na granicy stanów przy tej drodze jest bardzo ciekawy kemping. W tym miejscu zaczyna się słynna Arizona Trail (dł. 1287 km / 800 mil), która idzie przez całą Arizonę przechodząc między innymi przez Grand Canyon i inne przepiękne rejony. Trasa ta jest dość trudna bo są odcinki ponad 100 km (kilkadziesiąt mil) gdzie nie ma żadnej wody.
Na granicy stanów droga zmienia nazwę na (House Rock Rd.) i nią jechaliśmy jeszcze przez kolejne 11 km (6.7 mili). Dojechaliśmy do jednego z trzech parkingów, Lone Tree Reservoir. Samochody z niskim zawieszeniem i napędem na dwa koła dalej nie powinny kontynuować jazdy ze względu na trudne warunki. Na szczęscie mamy Jeep'ki, nie są to idealne samochody na te bezdroża ale wystarczająco dobre, żeby zapuśić się głębiej w te prerie. Dwóch doświadczonych kierowców z dobrymi pilotami wyposażonymi w GPSy ruszyło przed siebie.
Droga lekko wznosiła się do góry, po skałach i głębokim piasku, czasami było słychać jak charujemy brzuchem samochodu po piasku. Po 4 km (2.4 mile) dojechaliśmy do drugiego parkingu, Paw Hole. Zostawiliśmy tam samochody i już na nogach ruszyliśmy w kierunku północnym. Spacerowaliśmy po okolicy przez ok. 4km (2,5 mili), oglądając ciekawe formacje skalne. Było tam wiele mini Wave, ciekawych kolumn i kopczyków skalnych, fauna i flora też przykuwała naszą uwagę. Zajączki skakaly w kółko, większe kotki się chowały i widzieliśmy tylko ich ślady na piasku a krówki się pasły.
Oczywiście w całym parku nie ma ani jednego szlaku więc można chodzić gdzie się chce i odkrywać coraz to nowe zakamarki, trzeba tylko pamiętać gdzie się zostawiło samochód. Po raz kolejny polecamy GPS dla ludzi żądnych przygód. Wracając do samochodu poczuliśmy się jak w Afryce na jakimś safari bo znaleźliśmy szczątki jakiegoś zwierzątka po którym zostały już tylko ładnie wylizane kości. Beatka, zaczęła składać te puzzle i wyszło jej, że to prawdopodobnie była krowa, która napotkała duże kotki na swoim pastwisku. Oczywiście dzieci miały z tego największą radochę, wzięły po dwa żebra i zaczęły walczyć jak na miecze.
Z Paw Hole do Cottonwood Cove, trzeciego najbardziej oddalonego parkingu prowadzą dwie drogi. Krótsza, dalej na wschód przez góry jest bardzo ciekawa ale wymagane są już naprawdę świetne samochody, przystosowane do jeżdżenia po bardzo ciężkich terenach. My nie posiadając tego typu zabawek wybraliśmy drogę drugą, która prowadzi na około ale teren jest łatwiejszy, nie mylić z łatwym. Nasza 20 kilometrowa (12 mil) trasa dalej wiodła przez skały i głębokie piaski. Po drodze mieliśmy szczęście zobaczyć stado krów pędzonych przez dwóch kowbojów i jedną kowbojkę. Oczywiście jak przystało na Cowboys wszyscy mieli kapelusze, jeansy, skórzane kamizelki i siedzieli na koniach.
Nawet dosyć sprawnie udało im się usunąć bydło z naszej drogi więc mogliśmy dalej kontynuować naszą jazdę. Po drodze minęliśmy również opuszczone ranczo. Widać było, że kiedyś tam mieszkali ludzie ale teraz wszystkie budynki są już ruinami.
Po dobrej godzinie najlepszy nawigator, Ilonka doprowadziła załogę do Cottonwood Cove Parking. Zostawiwszy permity za szybą poszliśmy odkrywać kolejne ciekawe zakątki Południowych Kojotów. Z parkingu idąc ok 1km (0.5 mili) na Północny Zachód, doszliśmy do ciekawych formacji skalnych gdzie między innymi znaleźliśmy skalnego Żółwika, Wieżę Kontrolną, Fotelik i inne cuda natury.
Zadziwiające, że pomimo swojej kruchości skały te przetrwały miliony lat. Co prawda w zmienionej formie ale nadal piękne.
GPS nam pokazał, że Wave jest oddalony od nas 3,5 km (2 mile) więc postanowiliśmy tam podejść i zobaczyć formacje skalne, które nie zdążyliśmy zobaczyć dwa dni temu jak np. Hamburger, Dinosaur Dance Floor, Piramidy itp.
Po pół godziny przemierzania prerii w kierunku północnym doszliśmy do wniosku, że nie zdążymy wrócić do naszych samochodów przy dziennym świetle. Patrząc na ślady kojotów, rysiów i innych dzikich zwierzątek nie mieliśmy ochoty zostawać na noc w tych rejonach więc zdrowy rozsądek wygrał i zawróciliśmy do aut. Zdecydowanie jest to ogromny i przepiękny obszar. My odkryliśmy tylko jego znikomą część. Wiemy jedno musimy tu kiedyś wrócić z większą ilością wolnego czasu i czymś lepszym niż Jeep Cherokee.
Trudniejszą część drogi udało nam się jeszcze pokonać za dnia. Zbliżając się do asfaltu spotkaliśmy mały samochodzik z trzema młodymi dziewczynami, stojących na awaryjnych światłach. Zatrzymaliśmy się w celu sprawdzenia czy nie potrzebują pomocy. Jak się okazało wszystko było OK, a dziewczyny zapytały się nas:
Is there anything there? /Czy tam coś jest?/
What do you mean? /Co masz na myśli?/ - zapytałem.
W odpowiedzi pokazały mi iPhona ze zdjęciami Wave. Patrząc na ich samochód (zwykły sedan), porę dnia (zmierzch), ich ubiór i przygotowanie o mało nie parsknęliśmy śmiechem. Zachowując kamienna twarz odpowiedziałem tylko:You have to hike there for 3h each way. /Aby tam dojść trzeba zrobić 3h hike./
What? Hike? /Co? Hike?/ - odpowiedziały zaskoczone
I na tym skończyło się nasze miłe spotkanie. Miejmy nadziję, że dziewczyny nie wybrały się na spacer nocą po tym pustkowiu bo następnym razem Beatka będzie składała kości człowieka a nie krowy.
Tym groteskowym akcentem zakończyliśmy kolejny wspaniały dzień.
W powrotnej drodze konserwy przegrały, gdyż nie mogliśmy się oprzeć ofercie WalMart w której mieli świeżo upieczony kurczak z rożna za jedyne $2.50. Ale była uczta.
2014.12.29 kanion Antylop, tama Glen, jezioro Powell, zakole Horshoe, AZ (dzień 4)
Dzisiejszy dzień należał do lżejszych i spokojniejszych dni. Mieliśmy komfort wyspania się do 7 rano. W hotelu Marriott nie mają wliczonych śniadań, więc mogliśmy w końcu zjeść pyszną makrelę wędzoną w sosie węgierskim. Na dzisiaj mieliśmy zaplanowane dwa kaniony, dolny i górny kanion Antylop, tamę w Glen Canyon, przejażdżka nad jezioro Powell i oglądnąć zachód słońca nad Horseshoe Bend.
Kanion Antylop należy do najpiękniejszych kanionów szczelinowych na świecie. Dzieli się on na dwie części, górny i dolny. Który jest piękniejszy? Trudno stwierdzić, one są po prostu różne. Obydwa powstały 1.6 miliarda lat temu (dla porównania Grand Canyon powstał 1.3 miliarda lat temu). Przewodniki, blogi opisywały, że górny kanion jest ciekawszy, piękniejszy od dolnego. Proponują zwiedzać dolny rano a górny w samo południe, kiedy jest najlepszeświatło. Taki też był nasz plan. Kaniony są położone na terenie rezerwatu Indian Navajo, więc nie można ich zwiedzać indywidualnie. Wymagany jest przewodnik, oczywiście płatny. Po 10 minutach jazdy samochodem na wschód od miasteczka Page zajechaliśmy na parking dolnego kanionu. I w tym momencie piękno i czar kanionu prysnął. Byliśmy 15 minut przed otwarciem i już była kolejka.
Wiadomo, blisko miasteczka, bardzo łatwy dojazd samochodem, więc tłumy ludzi się tam zjeżdżają. Nie trzeba dużo chodzić..... nie tak jak wczoraj w Wave, że prawie nie było nikogo! My niestety nie załapaliśmy się na pierwszą turę. Poszliśmy jako trzecia tura o 9:30. Tak jak wspomniałem wyżej kaniony znajdują się w rezerwacie Indian i niestety oni potrafią zdzierać kasę z turystów. Za wejście na 1,5h do kanionu trzeba było zapłacić $28 i to tylko do dolnej części. Dla porównania Grand Canyon kosztuje $25 za cały samochód ludzi na tydzień czy Buckskin Gulch, który jest za darmo. Jak turysta chce zwiedzićrównież górną część musi uiścić kolejną opłatę $25 (a w południe nawet $40 za osobę). Oczywiście zapłaciliśmy wymagane pieniądze bo chcemy zobaczyćto cudo natury. Punktualnie o 9:30 rano nasz przewodnik wraz z całą grupą (25 osób) wprowadził nas w głąb kanionu. Wow...zdjęcia które widzieliśmy wcześniej nie oddawały tego co zobaczyły nasze oczy. Zeszliśmy 20 metrów w głąb ziemi i nie mogliśmy się nadziwić temu co szybko płynąca woda z piaskiem potrafi zrobić ze skałą. Faliste kształty skał przypominały nam korkociąg. Nie wiemy dokładnie jak długi jest kanion, my szliśmy nim 1.2 km robiąc setki zdjęć. Pomimo dużej grupy nie odczuliśmy presji pośpiechu i mogliśmy przystawać w wielu miejscach i robić sobie zdjęcia bez innych ludzi.
Spędziliśmy tam 1,5h, wspinaliśmy się na ściany kanionu, bawiliśmy się ustawieniami w aparatach, robiliśmy wiele zdjęć. Po 1.5h kanion stawał się coraz to jaśniejszy i widać było, że się podnosimy do góry. W końcu po kolejnych paru minutach zobaczyliśmy słonce i wyszliśmy na zewnątrz. Z góry prawie nie widać, że obok ciebie jest potężna, długa dziura w ziemi. Idąc tam nocą można łatwo wpaść i raczej szanse na przeżycie są niewielkie.
Po wyjściu przewodnik nam jeszcze pokazał ślady dinozaura, który przechodził tamtędy jakiś czas temu.
Opowiedział również parę ciekawostek. Jedną z nich była powódź jaką mieli w lato 2013. Była tak potężna, że kanion był zamknięty na dwa tygodnie, a woda płynęła z potężną prędkością zalewając cały kanion. Wyszliśmy koło 11 rano, bilety na górny kanion mieliśmy na 14 (na 12 były już wykupione), więc pojechaliśmy zobaczyć tamę na rzece Colorado. Najlepszy punkt do oglądania nie jest koło samej tamy, a gdzieś kilometr w dół rzeki Colorado z Scenic View Rd. Robi wrażenie, stoi się na krawędzi nad rzeką, pod tobą prawie 1000 ft w pionie do wody, a w oddali widać tego olbrzyma.
Później pojechaliśmy oglądnąć Powell Lake, które powstało jak zbudowali tamę. Jezioro można oglądać z wielu miejsc, jest bardzo duże, długość brzegu jest ponad 3,000 kilometrów. Myśmy wybrali punkt Lone Rock, który już jest w stanie Utah. Nazwa pochodzi od samotnej skały, która znajduje się na środku jeziora.
To miejsce jest bardzo popularnym miejscem wypoczynkowym okolicznych mieszkańców. Znajduje się tam camping a także baza wypadowa na off-road. Po śladach na pustynnych piaskach widać, że lokalni maja fajne zabawki. Jednak jest zima, więc ostro tam wiało, przenikliwym, zimnym wiatrem. Prawie nikogo nie było, paru lokalnych i jakaś firma miała sesję zdjęciową jakiś kosmetyków. W lato pewnie jest zupełnie inaczej, jak ludzie chcą uciec od gorącego, pustynnego upału i się zanurzyć w zimnej, orzeźwiającej wodzie.
Nadszedł czas na górny kanion. Punktualnie o 14 zapakowali nas do odkrytego pick-upa, kazali się mocno trzymać i ruszyliśmy. Jechaliśmy 10-12 minut po głębokich piaskach wyschniętej rzeki Antelope. Tak jak wspomniałem, był to odkryty pick-up więc ludzie, którzy nie mieli żadnego ubrania od wiatru, po prostu dobrze zmarzli. 10 minut szybko zleciało i dojechaliśmy na północną część górnego kanionu Antelope. I tu dostaliśmy szoku, na miejscu już było takich samochodów jak nasz kilkanaście. Jak w każdym na samochodzie jest 14 osób to pewnie w kanionie który ma 400 metrów jest już 200 osób. Ale nic, myślimy pozytywnie i z uśmiechem na ustach idziemy jak gęsi za przewodnikiem do „wrót” kanionu. Przed wejściem dostaliśmy parę zakazów, czego nie wolno nam robić w kanionie. Nie wolno chodzić po ścianach, nie wolno malować nic na ścianach (naprawdę?), nie wolno używać lampy błyskowej, nie wolno się zatrzymywać jak przewodnik nie pozwoli, nie wolno głośno mówić, nie wolno..........!!!
Weszliśmy...... kanion piękny, głębszy od dolnego, więc dosyć ciemny. Idziemy parę kroków, przewodnik mówi stój, pokaż aparat zrobię ci fajne zdjęcie. Znowu idziemy parę kroków, znowu stój, pokaż aparat...... Bardzo wąski kanion, a co najgorsze jest dwu kierunkowy. Idziesz 400 metrów i wychodzisz z niego, żeby się wrócić do samochodu to musisz się znowu wracać kanionem. Nie tak jak dolny kanion. Wchodzisz z jednej strony a wychodzisz z drugiej, przewodnik idzie i więcej go nie widzisz.
Po pół godziny przepychanki wyszliśmy na zewnątrz ogrzać się w słoneczku. W kanionach szczelinowych zawsze jest chłodniej w środku niż na zewnątrz. Szybkie zdjęcie na zewnątrz i szybko wracamy.... Przewodnik powiedział, żeby się już nie zatrzymywać na zdjęcia tylko szybciutko iść do samochodu. On pójdzie ostatni i będzie nas pilnował. Naprawdę?
Kanion sam w sobie jest piękny, może nawet ładniejszy od dolnego ale ta presja pospiechu i setki ludzi przepychających się między tobą powodują, że nie masz ochoty już dłużej w nim przebywać. On jest głęboki, więc jest mało światła na dole i chcąc zrobić ciekawe zdjęcia musisz się trochę aparatem pobawić, zmieniać wiele parametrów w zależności od oświetlenia. Już nie wspomnę o rozłożeniu statywu. Niestety nie da się tego robić bo co chwilę słyszysz przewodnika, że musimy już iść, albo jakiś inny człowiek w tenisówkach mówi „excuse me”.
Po paru minutach wróciliśmy do naszego pick-upa i w kilkanaście minut przyjechaliśmy na parking gdzie już czekał nasz samochód.
Jednym słowem, piękny kanion, ale za dużo ludzi. Dolny kanion też bardzo piękny, a znacznie lepsze warunki do zwiedzania i robienia zdjęć.
Następny punkt dnia, Horseshoe Bend. Jest to bardzo widokowe miejsce, położone zaledwie parę minut samochodem na południe od Page. Miejsce gdzie rzeka Colorado zakręca o 270 stopni tworząc malowniczy kanion, głęboki na 300 metrów (1000 ft.). Miejsce to swoją nazwę zyskało dzięki kształtowi przypominającemu podkowę (Hoseshoe). Tak jak spodziewaliśmy się to miejsce również jest za blisko miasteczka, więc parking na samochody był jużprawie pełny. Z parkingu do punktu widokowego trzeba przejść około 800 m (0.5 mili) w kierunku zachodnim. Idzie się dosyć łatwo, część po piasku częśćpo skałach i zajmuje to nie więcej niż 20 minut. Cały brzeg klifu to jeden wielki punkt widokowy załadowany ludźmi. Trzeba bardzo uważać bo nie mażadnych barierek i bardzo łatwo spaść w dół.
Bliskość parkingu i w miarę łatwe dojście do klifów sprawiło, że miejsce to wybraliśmy na przywitanie Nowego Roku. Mamy nadzieję, że będzie piękne i gwiaździste niebo.
2014.12.28 Coyote Buttes North, The Wave, AZ (dzień 3)
W końcu nadszedł dzień na tak długo oczekiwany hike do Wave. To właśnie od Wave pojawił się cały pomysł wycieczki i wszystkie przygotowania. Nastawiamy się, że będzie to najładniejsze miejsce na całej wycieczce. Wkrótce się przekonamy. Swoją unikatowością i niedostępnością może nawet pobić Bryce, Grand Canyon czy inne piękne miejsca na ziemi.
Nie tracąc ani minuty światła dziennego wyjechaliśmy z naszego hotelu w Kanab dosyć wcześnie, jeszcze była szarówka. Po drodze widzieliśmy cudowny wschód słońca nad pustyniami południowego Utah. Po około 40 minutach jazdy drogą 89 na wschód dotarliśmy do drogi House Rock Road i nią kontynuowaliśmy naszą podróz w kierunku południowym. Droga oczywiście już nie była asfaltowa, ale nasz Jeep Cherokee bardzo dobrze sobie na niej radził. Darek miał wstępne przygotowanie do tego co ponoć ma być za parę dni w Połudnowej części parku Coyote Buttes. Mamy jechać o wiele gorszymi drogami, gdzie napęd na cztery koła, wysokie zawieszenie i doświadczenie kierowcy są podstawą....
Po 8.3 mili dotarliśmy na parking Wire Pass. Niestety nie byliśmy pierwsi, a wręcz przeciwnie, byliśmy jednym z ostatnich samochodów jakie tam dotarły. Nie dziwimy się, że ludzie rozpoczynają odkrywanie tego rejonu wcześnie rano. Jak się później przekonaliśmy jest tam tyle pięknych miejsc, że aby odkryć wszystko to i tak brakuje jednego dnia. Więc lepiej zacząć wcześniej i spokojnie podziwiać widoki, formacje skalne i wszystko co natura stworzyła. Z tego parkingu są dwie trasy. Jedna prowadzi właśnie do Wave, druga natomiast to szlak Buckskin Gulch – tam wybieramy się za 3 dni. Do żadnego z tych miejsc nie prowadzi oznakowany szlak. Można chodzić gdzie się chce, trzeba tylko zapamiętać jak wrócić do samochodu, zalecany jest oczywiście GPS. Jest to bardzo ważne, bo w nocy temperatury tam spadają bardzo nisko, prawie nie ma żadnych drzew na rozpalenie ogniska, a wygłodniałe zwierzęta pustynne tylko czekają na łatwą ofiarę.
Wraz z permitem (pozwoleniem) dostaliśmy mapkę a raczej zdjęcia formacji skalnych, które powinny nam wskazać drogę do Wave. Opis ten jednak jest słabej jakości. Idąc do Wave można jeszcze obrać azymunt na dużą szczelinę skalną, która jest widoczna na kilometr ale powrót już może być gorszy. Darek dodatkowo znalazł wiele ciekawych miejsc poza samym punktem docelowym, które warto zobaczyć. Zdecydowanie warto czasem zboczyć z drogi aby zobaczyć coś poza Wave. Cały obszar jest piękny i pełen ukrytych niespodzianek i pięknych widoków za każdym rogiem. Będąc jeszcze w NY, Darek poświęcił dużo czasu na czytanie blogów innych ludzi, którzy tam byli. Przy pomocy Google Earth i przeczytanych informacji udało mu się zlokalizować wiele ciekawych miejsc i zapisać ich dokładne współrzędne GPS. Przydały się....
Pierwsze pół mili idzie się na wschód wyschniętym korytem rzeki. Następnie jest ostry zakret w prawo, ostro do góry i już się jest na pustynnym terenie, który jest porośniety pustynną trawą (ostrokrzewy) i gdzie niegdzie leżą płaty śniegu. Tutaj się jeszce łatwo idzie bo wszędzie jest piasek i jest dużo śladów ludzkich, które wytyczaja kierunek drogi. Mimo, że maksymalnie może tam wejść 20 osób dziennie, to nawet dużo śladów było na piasku. Wygląda, że są tu rzadkie opady i ślady się jednak utrzymują dość długo. Po około 1 mili trasa skręca ostro w prawo i prowadzi już sakałami. Skały są suche więc nie ma problemów z przyczepnością. Łupkowa struktura skał dodatkowo ułatwia wspinaczkę tworząc swojego rodzaju schodki. Na skałach pojawia się jednak problem gdzie iść. Jak już wspominałam trasa nie jest oznaczona i na całej 3 milowej trasie do Wave spotkaliśmy tylko dwa słupki wskazujące drogę. Jeden z tych słupków jest zaraz po wspomnianej formacji skalnej i tu należy skręcić ostro w prawo. Potem idzie się w miarę prosto, omijając większe górki i kierując się na wspomnianą szczelinę w skałach. My jednak zboczyliśmy z trasy i poszliśmy oglądać Pool Cove, White Castle, Saddle, Brain Rock.
White Castle jest formacją skalną, która na szczytach ma białe skały. Początkowo skały te nie przypominały mi zamku. Dopiero jak weszłam pomiędzy te skały, do miejsca zwanego Pool Cove skąd ma się wraźenie jakby się było otoczonym murem obronnym z wieżyczkami. Później z góry Wave widać było idealnie, że te skały naprawdę tworzą formację przypominającą zamek.
Dla odważnych parę metrów dalej jest wyjście na Raven, które sobie odpuściliśmy ale wybraliśmy nie wiele ławiejszą trasę na Saddle. Wyjście na górę jest po skałach ale dość stromych więc napęd na 4 ręce jest miejscami wskazany. Ponieważ, wychodzi się dość wysoko to widok jest oszałamiający i widać całą przestrzeń pustynną z różnymi formacjami skalnymi.
Zejście jak to bywa jest trudniejsze niż wyjście i schodziliśmy prawie na tyłku. Po bezpiecznym zejściu parę metrów dalej zobaczyliśmy Brain Rack. Skały przypominające mózg...nie do końca jesteśmy pewni czy ludzki czy dinozaura.
Wreście nadszedł czas na Wave...wróciliśmy z powrotem na najkrótszą trasę i ruszyliśmy przed siebie. Na szczęście Darek wcześniej załadował mapy, które miały narysowany szlak na Wave (duże ułatwienie). Oczywiście po drodze nadal mijaliśmy ciekawe formacje skalne i nazywaliśmy je po swojemu, były Żebra Dinozaura, Rysunki Indian (stworzone przez wiatr i wodę), Satelity, Sfinx czy Neony itp.
Po kolejnym odcinku nasz GPS powiedział nam, że właśnie zmieniliśmy stan i weszliśmy do Arizony. Trasa do Wave nadal prowadziła po skałach i piasku, aż do ostatnich paru metrów gdzie zaczęła ostro iść do góry. Początkowo po piasku a potem po skałach.
Wow...wow...wow...i jeszcze raz wow...
Taka była nasza reakcja jak wreszcie dotarliśmy do Wave. Od razu wiedzieliśmy, że to jest to miejsce. Idealne warstwy skalne tworzące Falę. W tym momencie ziściło się moje marzenie. Rok może dwa lata temu zobaczyłam zdjęcie Wave. Dowiedziałam się wtedy gdzie to jest i, że trzeba starać się o pozwolenie wejścia. Od tego momentu miejsce to siedziało w mojej głowie ale nigdy nie sądziłam, że tak szybko ziści się moje marzenie. Dziękuję Mami, że wygrałaś permit.
Wave jest to obszar gdzie woda i wiatr wyrzeźbiły w skałach formę idealnie przypominającą falę oceanu. Bardzo cieszymy się, że limitują tam wejścia i dziennie może tam iść tylko 20 ludzi. Po pierwsze w spokoju można podziwiać piękno a po drugie Wave nadal jest Wavem. Skały, które to tworzą są bardzo kruche i czasem się łamały pod naszymi butami. Wydaje nam się, że jest to piaskowiec i dlatego formacja ta jest dość krucha.
Na Wave można spędzić godziny. Ja nie miałam ochoty opuszczać tego miejsca w ogóle. Mogłabym tak siedzieć godzinami, pstrykać zdjęcia, podziwiać co natura może zrobić i po prostu być w tym miejscu.
Ale Wave to też skały obok. Po krótkim lunchu na „Fali” poskakaliśmy po skałkach aby zobaczyć widok z góry. Latając tak z aparatem po okolicy znaleźliśmy jeszcze więcej skał przypominających mózg ale też „Neony”. Neony są to skały (kolumny skalne) których prawie każda warstwa skalna ma inny odcień. Rzeczywiście poprzez swoje kolory przypominają Neony. A cały krajobraz przypomina planetę Mars, przynajmniej tą co znamy z filmów.
Podobno za Wavem jest drugi Wave. Oczywiście nie bylibyśmy sobą jakbyśmy nie poszli tego sprawdzić. Znów GPS się nam przydał i wskazał nam drogę. Wave II jest równie ciekawy choć totalnie inny....ogólnie obszar, który zajmuje jest mniejszy ale długość „fali” jest chyba większa.
Inne, ciekawe i zdecydowanie warte zobaczenia miejsce. Wybiła godzina 15 i pomału pasowało się wracać. Darek bardzo chciał jeszcze zobaczyć ślady dinozaurów więc znów zboczył z drogi a ja z mamą zaczęłyśmy się kierować po szlaku z powrotem do samochodu. Darek miał nas dogonić. Bardzo łatwo wracało się po piasku gdzie były ślady ludzkie. Niestety kiedy weszłyśmy na skały to do pewnego momentu wiedziałyśmy jak iść....było to mniej więcej do momentu w którym weszliśmy z powrotem na szlak po naszym małym zboczeniu z drogi w drodze do Wave. Na szczęście mamy Walkie-talkie (następna zabawka ratująca życie) i w miarę szybko dołączyliśmy do Darka który miał GPS. Naprawdę, bez GPSa nie radzę się tam wybierać. Chyba, że chcecie sobie rozkładać sznureczek.
Natomiast co do śladów Dinozaurów to zobaczysz je tylko jeśli będziesz wiedział dokładnie gdzie szukać. Po raz kolejny GPS – dobra robota. Droga do Dinozaurów prowadzi bardzo wąskim kanionem, znajdującym się po lewej stronie wracając od Wave. Po wyjściu z kanionu na wyschnięte koryto rzeki trzeba się troszkę po wspinać po skałkach kilkaset metrów aż do śladów Dinozaurów. Darek je znalazł i stwierdził, że to mogą być ślady dinozaurów, które tu rządziły 160 milionów lat temu. Zejść można już górami które po krótkiej chwili łączą się ze szlakiem Wave.
Powrót zajął nam już zdecydowanie mniej czasu niż droga do Wave. Po pierwsze się ściemniało a my chcieliśmy zdążyć przed zmierzchem, przed wyjściem zwierzątek a po drugie nie robiliśmy już tylu zdjęć, chyba, że zachodów słońca.
Wraz ze zmierzchem nastąpił koniec naszego hiku ale nie naszych przygód. W drodze powrotnej spotkaliśmy Panią, która szukała własnego syna....upppsss.....było już ciemno a ona szukała syna bo umówili się, że go odbierze z parkingu. Niestety myśmy nie spotkali na naszej trasie żadnej samotnej osoby. Mamy nadzieję, że Pani szczęśliwie odnalazła syna. Drugą przygodą było stado jelonków i sarenek, które weszło nam na drogę. Darek żałował, że nie były to wilki ale ja tam wolę jelonki.
I na tym miłym spotkaniu skończył nam się dzień....potem tylko hotel tym razem Marriott Courtyard w Page, spotkanie z reszta załogi i wymienienie się wrażeniami. Grzesiów czeka Wave za 3 dni....wiemy, że wrócą wtedy z wycieczki z jednym słowem na ustach WOW. No bo jak tu się nie zachwycać.
2014.12.26 Grand Canyon, AZ (dzień 1)
O tym, że wybieramy się w kaniony pisaliśmy już niejednokrotnie na naszym blogu. Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany czas. Planowaliśmy i trenowaliśmy na ten wyjazd miesiącami zawalając nie jedną nockę, a weekendy spędzając w górach trenując. Jesteśmy super przygotowani i mamy nadzieję, że po drodze nie będzie żadnych dużych, niespodziewanych przeszkód (z małymi damy sobie rady) i nasz plan zostanie zrealizowany w 110%.
W ciągu najbliższych 13 dni mamy zamiar odwiedzić 6 parków: Grand Canyon, Bryce Canyon, Coyotes Buttes North i South, Arches, Canyonland i Zion. Przejechać parę tysięcy mil samochodem po autostradach i bezdrożach Stanów południowo-zachodnich. Mamy zaplanowane 11 różnego rodzaju hików, od małych paro-milowych spacerków po duże kilkunasto-milowe hiki. Chodzić po wielu kanionach, od szerokich jak Grand Canyon po bardzo wąskie jak Buckskin Gulch czy Antylope, gdzie żeby przejść czasami musisz iść bokiem i ściągać plecak. Te wąskie są ulubione Ilonki. Mamy także zamiar odwiedzić słynne The Wave w Coyote Buttes North gdzie, żeby wejść musisz wygrać loterię, co udało nam się zrobić we wrześniu. Jest to tak unikatowe miejsce, że maksymalnie może tam iść 20 osób dziennie. Szanse na wygranie loterii są bardzo małe, więc możemy się uznać za największych szczęściarzy (ciekawe czy szczęście dopisze nam też w Vegas). Okazja zobaczenia Wave zdarza się bardzo rzadko więc nawet nasi przyjaciele zdecydowali się do nas dołączyć.
Tak więc czas zacząć naszą przygodę, Jest 7:30 rano a my po 4h spania, szybkim śniadanku, spakowaniu się i przygotowaniu sprzętu ruszamy w drogę w kierunku Grand Canyon. Plan na dziś to zejście 3000 ft w dół Kanionu na Platau Point (6.2 mili w każdą stronę), trasą Bright Angel.
Ale jak to się stało, że spaliśmy tylko 4h??? Wczoraj.....pierwszy dzień Bożego Narodzenia, na szczęście planowana śnieżyca która miała być w NY nie doszła do miasta, więc loty odbyły się planowo. Trochę zmęczeni i nie wyspani po Wigilii udaliśmy się na lotnisko LGA. Niestety nie mieliśmy bezpośredniego lotu do Las Vegas, tylko musieliśmy się przesiąść w Dallas w Teksasie (bezpośrednie loty w Święta są dość drogie). Godzinna przesiadka, nic wielkiego, a można zjeść dobrego hamburgera z teksańskich krówek. Pierwszy lot minął dosyć szybko i już po czterech godzinach wylądowaliśmy w Dallas. Mieliśmy siedzenie przy wyjściu awaryjnym, więc było dużo miejsca i można sobie było nogi rozciągnąć. Mieliśmy tylko godzinkę w Dallas, więc nie można było iść do jakieś fajnej hamburgerowni ale znaleźliśmy Fuddruckers, lokalny fast food. Jak na fast food były dobre, chociaż daleko im do In 'n' Out, które jest w Vegas, ale niestety jest zamknięte w Boże Narodzenie. Na lotnisku skontaktowaliśmy się też z naszą drugą grupą wyprawy, która już doleciała do Vegas i właśnie się wybierali jechać do Grand Canyon gdzie w hotelu Holiday Inn Grand Canyon spędziliśmy naszą pierwszą noc.
Z Dallas wystartowaliśmy z pół godzinnym opóźnieniem, bo jakieś głośniki nie działały w samolocie, ale kapitan obiecał, że postara się ten stracony czas jakoś nadrobić w powietrzu. Niestety nie udało mu się to i w Vegas wylądowaliśmy z opóźnieniem 30 minut. Potem przyszedł czas na wypożyczenie samochodu. Cały szkopuł polegał na tym, że musimy mieć samochód z napędem na 4 koła i wysokim zawieszeniem. Niestety, żadna wypożyczalnia i żadna klasa nie gwarantuje samochodu takiego rodzaju. Zaproponowali nam Mazda CX9 (klasa crossover) która co prawda ma napęd na 4 koła ale nie ma podwyższonego zawieszenia i dodatkowych blokad. Nie do końca Darkowi odpowiadała ta opcja. Pan w Adventage był bardzo miły i zaproponował nam Jeep Cherokee...opcja dużo fajniejsza ale wg wypożyczalni jest to klasa niższa niż crossover, Jeep zaliczany jest do klasy SUV to musieliśmy zrobić down-grade. I co ciekawsze...musieliśmy dopłacić prawie $300 do niższej klasy. Tak więc po nieskutecznych próbach negocjacji dopłaciliśmy i wreszcie dostaliśmy kluczyki do Jeepka, który będzie nas woził przez następne dwa tygodnie. Oczywiście moich przygód z kartami kredytowymi był ciąg dalszy i nie obyło się bez rozmowy z bankiem aby pozwolił wypożyczalni samochodów ściągnąć należną sumę. Te komputery i zabezpieczenia, kiedyś nas zgubią. Pomimo, że wcześniej zgłaszaliśmy, że będziemy w Nevadzie, Utah i Arizonie to nadal niektóre transakcje nie chciały przechodzić bo jest okres świąteczny i wzmożona jest ochrona transakcji. No nic, w końcu ruszyliśmy.
Mama Ilonki chciała zobaczyć Las Vegas więc szybko przejechaliśmy to miasto rozpusty, zrobiliśmy standardowe zdjęcie pod znakiem „Welcome to the fabulous Las Vegas i ruszyliśmy w drogę do Grand Canyon Village. 300 mil pokonaliśmy w 4,5h, które bardzo szybko na granicy Newady i Arizony zmieniły się w 5,5h ponieważ Arizona ma inny czas i jak tylko przekroczyliśmy granicę to 20:50 zmieniła się w 21:50. I takim oto sposobem byliśmy w hotelu o 1:30 rano.
Ponieważ na wakacjach się nie śpi, to po 4h spania jedziemy na Grand Canyon zobaczyć wschód słońca. Udało się i zobaczyliśmy jak promienie słoneczne uderzają w północną krawędź Grand Canyon, która jest o 1000 stóp wyższa niż południowa.
Po standardowych zdjęciach z tarasów widokowych na Południowym Brzegu Kanionu (South Rim) punktualnie o 8 rano wyruszyliśmy trasą Bright Angel w dół tego olbrzyma. W kanionach trzeba pamiętać o jednym:
GOING DOWN IS OPTIONAL, GOING UP IS MANDATORY
/Zejście na dół jest opcją. Wyjście do góry jest koniecznością/
W dół schodzi się bardzo fajnie. Zygzakowaty szlak prowadzi w dół bez żadnych niespodzianek. Łatwa i przyjemna trasa na której widoki zapierają dech w piersiach. Pierwsze 1000 stóp w pionie było oblodzone i miało małą warstwę śniegu, Później to już się prawie leciało na dół. Tylko widoki spowalniały zejście. Są tak powalające, że co 5 minut robi się przystanek na zrobienie zdjęcia. Przeciętny hiker pokonuje trasę w dół (do Indian Garden) w 2h, nie wliczając przerw na zdjęcia albo na inne rzeczy. Nam to zajęło 2h 20 minut ale za to nasze aparaty wzbogaciły się o kolejne setki zdjęć.
Indian Garden jest oazą (małym laskiem) w połowie drogi z South Rim do rzeki Colorado. W Indian Garden jest kemping gdzie troszkę ponad rok temu z siostrą spaliśmy jak robiliśmy Rim to Rim to Rim (R2R2R). R2R albo bardziej zaawansowana wersja R2R2R jest bardzo popularną trasą. Ludzie z całego świata przylatują tu w okresie, gdzie nie jest za gorąco, z reguły od Października do Kwietnia aby przejść cały Grand Kanion w szerz, od Południowego do Północnego Rimu i z powrotem. W Grand Canyon jest bardzo duża ilość szlaków i kempingów co sprawia, że ludzie wybierają coraz częściej hiking jako sposób odkrycia tego ogromnego i przepięknego Kanionu (zwanego przeze mnie „Wielką dziurą w ziemi”).
Po krótkiej przerwie w Indian Garden, herbatce i batoniku Cliff ruszyliśmy na Platau Point. Do Plateau Point z Indian Garden prowadzi trasa 3 mile (RT), a na końcu trasy jest punkt widokowy z którego są powalające widoki na Kanion jak i rzekę Colorado. Dojście do Plateau Point jest najłatwiejszym sposobem na zobaczenie rzeki. Z południowej krawędzi jej nie widać. Z Indian Garden szliśmy tam ok. 45 minut. Pomimo, że wiało tam (jak to bywa na płaskowyżach) udało nam się znaleźć miejsce na lunch. Nie ma to jak Wiejski Pasztet z koperkiem, waza i ciepła herbatka z takim widokiem.
O godzinie 12 nadszedł czas na powrót. Jak już wspominałem w dół schodzi się dużo łatwiej niż wychodzi w górę. Do góry do pokonania zostało 3tys ft.
Na dole w Indian Garden temperatura w południe była 60F (15C), jak zaczynaliśmy spacerek to o 8 rano na górze było 17F (-8C), tak więc z wiosny rozpoczynamy naszą drogę w kierunku zimy.
Na szczęście szlak nie jest w ogóle trudny technicznie więc spokojnie miarowym tempem szliśmy w górę. Sukces wyjścia na dużą wysokość tkwi w trzymaniu jednolitego tempa, które każdy sobie musi znaleźć. Idąc na dół spotykaliśmy po drodze dużo ludzi którzy szli na South Rim, mieli duże plecaki i widać było, że robili Rim2Rim2Rim, albo jakieś podobne duże kilkudniowe hiki. Grand Canyon ma potężna ilość tras, setki mil, które są połączone w jeden wielki system. Posiada także wiele kempingów, jednym słowem....... bajka. Natomiast wychodząc w górę, spotkaliśmy dużo ludzi w jeansach, którzy widać, że wybrali się bez przygotowania. Im wyżej tym ciekawsze elementy były. Widzieliśmy nawet panienkę w płaszczyku....brakowało jej tylko butów na obcasie. Na szczęście ci ludzie szli tylko kawałek, bo pewnie jak by zeszli niżej to by mieli duży problem z wyjściem z kanionu.
Na wysokości 6550 ft spotkaliśmy się po raz pierwszy z drugą częścią naszej wycieczki. Szli kawałek w naszym kierunku. Kiedy myśmy wypacali wszystkie toksyny i męczyliśmy się pokonując kolejne metry wysokości nasi przyjaciele zwiedzali Grand Canyon samochodem. Dla ludzi mniej doświadczonych, albo mniej przygotowanych Grand Canyon oferuje bardzo dużo atrakcji na górze. Można jeździć wiele mil samochodem i oglądać kanion z wielu punktów, iść trasą „Rim Trail” i też podziwiać kanion, albo spędzić czas w miasteczku. Szczególnie polecamy trasę, która poprzez skały pokazuje historię Kanionu.
Udało się, i już po 4,5h godzinach (bardzo dobry czas), całą ekipą (7 osób) grzaliśmy się przy kominku w Bright Angel Lodge jeszcze tylko szybkie zakupy w lokalnym sklepie, kolacja w aucie w punkcie widokowym na Grand Canion i w drogę do Kanab, UT, znów Holiday Inn. Po 3,5h jazdy, paru piwkach z Grzesiami, padliśmy spać. Jutro kolejny ciężki dzień. Czeka na nas Bryce Canyon.
Podsumowanie dnia: długość hiku: 13.5 mili, pokonana wysokość: 3000 ft.