Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.08.11-12 Auckland, NZ (dzień 12-13)
12 sierpnia był najdłuższym dniem w naszej historii. No może porównywalny do szóstego listopada 2016 roku. Pomyślicie, że przecież każdy dzień zawsze trwa 24h… czy aby na pewno? Nasz dwunasty sierpień trwał 40h. Zanim jednak obudziliśmy się w Auckland 12 sierpnia to musieliśmy się do niego dostać…
Queenstown jest piękne. Jest stolicą południowej półkuli i chyba nie ma fajniejszego miasta w tej części świata. Nie ma też za dużej konkurencji bo większość miast to jednak Europa i Stany ale zdecydowanie Queenstown pobija wiele miast, nawet tych na północnej półkuli. Niestety jest daleko. Dlatego 11 sierpnia (w piątek) zaplanowaliśmy powrót do domu. Tak powrót nam trochę zajmie więc już w piątek rozpoczęliśmy przemieszczanie się na północ.
Dziś lecimy do Auckland, śpimy tam jedną noc a potem długi lot przez Pacyfik i trzeci z zachodniego na wschodnie wybrzeże Stanów. Troszkę się nalatamy. W Queenstown mieliśmy cudowny czas i cudowne góry więc w piątek już nic nie planowaliśmy. Samolot mieliśmy o 2 popołudniu więc akurat, żeby się wyspać, spakować i wio na lotnisko.
Lot minął spokojnie i po ok. 2h byliśmy w Auckland. Uber i prosto do hotelu, JW Marriott. Marriott ma tylko dwa hotele w Nowej Zelandii i to oba w Auckland. Chcieliśmy spać w Marriocie bo mamy late check-out czyli możemy opuścić pokój dopiero o godzinie 16. To jest nam na rękę bo samolot do Stanów mamy dopiero późno wieczór (koło 8 w nocy).
W hotelu przywitali nas kieliszkiem. Pojawiały się słowa miód, herbata ale przy tych ich akcencie dalej się pogubiliśmy co oni właściwie nam oferują. Zgadzaliśmy się jednak na wszytko i Pani polała nam po kieliszeczku i dała kartkę wyjaśniającą co to jest. Widzę, że nie tylko my mamy problemy ze zrozumieniem, chyba więcej ludzi potrzebuje karteczkę.
Na spróbowanie dali nam herbatę na zimno z miodem Manuka. Powiem, że całkiem dobre to było. Na zimno więc orzeźwiało, jednocześnie miód dodał słodkości a herbata balansowała smak. Miód Manuka jest bardzo popularny w Nowej Zelandii. Sam miód pochodzi z drzewa Manuka które występuje tylko w NZ i części Australii. Podobno ma on niesamowite właściwości lecznicze. Pani w recepcji jeszcze dodała, że z tego co wie to w stanach jest trudno dostępny. Hmmm… chyba wiem co przywiozę na pamiątkę z NZ.
Potem jak Darek odpoczywał w pokoju a ja goniłam po sklepach, żeby kupić pamiątki to miód, albo kosmetyki z miodem widziałam wszędzie. A jak już wylatywaliśmy z Auckland to na bramkach częste było sprawdzanie kto ma ile miodu. Chyba rzeczywiście jest trudno dostępny albo drogi w innych krajach.
My jednak zamiast za miodem woleliśmy się uganiać za piłką. Pamiętacie nasz drugi dzień w Auckland? Troszkę czasu minęło i parę meczy zostało rozegranych. Póki co załapaliśmy się na ćwierć finały. Dziś był mecz Portugalia - Holandia i Japonia - Szwecja. Poszliśmy w kierunku portu bo tam jeszcze nas nie było i zaczęliśmy szukać restauracja/baru gdzie można zjeść jakąś kolację a jednocześnie oglądnąć mecz.
Auckland ma potężny port ale jakie wypasione w nim stoją łódki. Niektóre na wynajem ale niektóre to chyba bogatych ludzików. Światło niby się świeci ale okna tak przyciemnione, że nie można podglądnąć kto jest w środku. Ciekawe ile bogatych Rosjan tu uciekło na swoich yachtach.
Bardzo przyjemnie się chodziło. Aż nie chce się wracać do upalnego Nowego Jorku. Tutaj wieczorem lekka kurtka się przydaje. Jest cieplej niż było w Queenstown ale co się dziwić. Auckland jest w końcu położone w podobnej odległości od równika jak Charlotte w Północnej Karolinie.
Nawet mają trochę knajpek, restauracji nad wodą tak, że weszliśmy do pierwszej która nam się spodobała, nie była za głośna i miała telewizory.
Nie było jednak kibicowego nastroju. Mało kto się emocjonował. Parę ludzi oglądała ale bardziej w spokoju, a zagłuszani byliśmy większymi grupami które schodziły się na kolację. My też zjedliśmy tu kolację, ale jak tylko była przerwa to stwierdziliśmy, że przeniesiemy się w miejsce z większą ilością kibiców. Pamiętaliśmy taki jeden bar koło którego często przechodziliśmy na początku naszego pobytu tu. Zawsze tam było głośno jak były mecze więc mieliśmy nadzieję dołączyć do reszty kibiców. I tak też zrobiliśmy.
Tu już każdy kibicował. A najgłośniej Japończycy… no tak, oni tu mają najbliżej. Nikt nie będzie za jakąś odległą Europą kibicować. Przecież dla nich to jakiś koniec świata. Niestety Japonia nie wygrała ale starali się. Wygrała Szwecja i muszę powiedzieć, że bardzo ładnie dziewczyny grały. Dużo lepiej niż amerykanki.
Po meczu wróciliśmy do centrum dowodzenia czyli do naszego hotelu. Chyba trochę ważnych ludzi z FIFA też tu śpi. No całkiem niezłe sobie wybrali miejsce na centrum dowodzenia. Niestety amerykanki już się spakowały więc nie mamy żadnych autografów ani zdjęć. A szkoda bo mogła być nie lada pamiątka.
Sobota - najdłuższy dzień w życiu podróżnika. Ciekawa jestem jak najdłużej można naciągnąć jeden dzień? 48h przychodzi na myśl ale czy zdąży się człowiek tak szybko przenieść i cofnąć w czasie? No chyba, że wynajmiemy jedną łódkę z portu podpłyniemy pod południk 180C i myk, szybkie przekroczenie i cofnięcie w czasie o 24h jest możliwe.
Nas na łódkę jednak nie stać ale na piwo jeszcze tak. Tak więc przetransportowaliśmy się do browaru… I też cofnęliśmy się w czasie aż do 1898 roku. Właśnie wtedy powstał pub i hotel Shakespeare Tawern. Jest to najstarszy bar w Auckland i niestety tak się składa, że najbliższy bar od naszego hotelu.
Tak więc po śniadaniu (w końcu mogliśmy zjeść jajka), ja poszłam na zakupy, Darek do pracy.. bo ktoś musi zarabiać, żeby ktoś mógł wydawać, a potem na piwko. Normlanie nie jadamy jajek częściej niż raz w tygodniu. Tak więc fakt, że przez ostatnie 6 dni w hotelu nie mieli jajek nie powinien na nas zrobić wrażenia. Jednak człowiek jest takim dziwnym stworzeniem, że najbardziej chce tego czego nie ma albo nie może mieć. I tak skoro przez cały tydzień hotel nie serwował jajek to najbardziej nam się właśnie ich chciało. Marriocik stanął na wysokości zadania i nie tylko serwował jajka ale też przepyszne świeżo wyciskane soczki.
Potem były zajęcia w podgrupach ale koło południa znów nasze drogi się spotkały i postanowiliśmy odwiedzić Shakespear’a. Bardzo przyjemny bar, typowo angielski. Pogoda też była angielska więc człowiek w ogóle nie czuł się jak na końcu świata.
Fajnie się siedziało i wspominało kolejną cudowną wycieczkę. Co zrobiło na nas największe wrażenie… góry, góry i jeszcze raz góry. Byliśmy tu drugi raz i drugi raz nas oczarowały. Za pierwszym razem chodziliśmy po najbardziej znanych szlakach. Były piękne ale tego właśnie się człowiek spodziewa po najbardziej znanych szlakach. Natomiast tym razem chodziliśmy bardziej po lokalnych trasach… i te lokalne szlaki były niesamowite. Nie wiem czy jest drugi taki raj dla górołazów. Ktoś powie, że Himalaje, Patagonia… pewnie tak, tylko tamte góry nie są aż tak dostępne. Tutaj wychodzi się prawie z podwórka i już jest idealnie.
Samolot mamy dopiero o ósmej wieczór, pokój musimy opóźnić o czwartej. Wszystko dobrze się składa do tego stopnia, że jeszcze możemy skorzystać z szybkiej drzemki. Trzeba akumulować sen bo następny dopiero za dużo godzin. Nawet nie chce mi się liczyć bo się załamię.
Pożegnanie z barmanem, pożegnanie z Auckland, pożegnanie z Nową Zelandią, pożegnanie z jagnięciną… Darek nie mógł wybrać nic innego na swój ostatni posiłek w tym kraju. Ciekawe czy kiedyś tu jeszcze wrócimy. Bardzo byśmy chcieli. Mam nadzieję, że jak wrócimy to polecimy już lepszą klasą bo ten SkyCouch nie jest najlepszą opcją dla dwóch dorosłych ludzi.
Wystartowaliśmy o czasie i nawet nadrobił trochę w powietrzu. Lot był jak to lot. Kręcenie się, lekkie przysypianie i ogólnie to próby zabijania czasu ile się da. Człowiek jednak był dość zmęczony więc za cokolwiek się wzięliśmy to zaraz nam opadały głowy. Tak więc film, drzemka, książka i powtórka. I tak minęło 10h. Wylądowaliśmy w San Francisco nawet o sensownej godzinie. Samolot do NY mieliśmy za 11h. Na szczęście udało nam się szybko wskoczyć na wcześniejszy lot. Odebraliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę paszportową i miły pan celnik powiedział nam po polsku “Witajcie!”. Nie było krzyczenia jak na JFK, nie było ponurych twarzy. Jakoś sprawniej tu to poszło. Nie idealnie… nadal Stany muszą się nauczyć jak się robi odprawę paszportową od innych krajów, SFO robi to lepiej niż JFK.
Nie wiem czy to adrenalina, czy jakaś część naszego mózgu się wyłączyła ze zmęczenia ale po wyjściu z samolotu stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi na następny. Delta się super zachowała i nie dość, że przerzuciła nas na wcześniejszy lot to jeszcze dała nam bardziej komfortowy rząd i dostaliśmy trzy siedzenia na nas dwoje. Dziękujemy! Kolejne 6h lotu. Przynajmniej Delta miała w swojej kolekcji Władcę Pierścieni więc mogłam przypomnieć sobie film… niestety dość szybko usnęłam. Ale i tak fajnie było zobaczyć parę kadrów i powiedzieć… tam byliśmy.
Nasza sobota skończyła się dokładnie jak wsiadaliśmy do Ubera na lotnisku. To był zdecydowanie długi dzień ale teraz mamy cały dzień na odespanie… niedziela będzie krótka… bo większość prześpimy.
2023.08.03 Północna wyspa, NZ (dzień 4)
Nie dziwię się, że Władca Pierścieni jest kręcone w Nowej Zelandii. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, że ta piękna kraina jest domem reżysera Sir Peter Jackson. To właśnie on stworzył nie tylko niesamowite działo w historii kina ale też pokazał nam wszystkim jak piękna jest Nowa Zelandia.
Myślę, że Nowa Zelandia była bezsprzecznym wyborem na lokalizację. Natomiast znalezienie tej idealnej polany zajęło troszkę czasu. W 1998 roku reżyser Jackson okrążał helikopterem tą piękną wyspę i wpadła mu w oko farma Alexander. Farma należy do rodziny o nazwisku Alexander i stąd określa się ją jako Alexander Farm.
Znajduje się ona w okolicy Cambridge i właśnie ona stała się naszą pierwszą dzisiejszą atrakcją. Na potrzeby filmu wybudowano 39 domków Hobbitów, przesadzono nawet drzewa a jak trzeba było to i zrobili sztuczne drzewo. Jest takie jedno. Z daleka wygląda na prawdziwe ale podobno jest to sztuczna konstrukcja a liście zostały wyprodukowane w Tajwanie.
W 2009 roku plan filmowy został trochę przebudowany na potrzeby Trylogii Hobbitów. Po tym czasie jednak plan filmowy nie został zniszczony ale został udostępniony turystom pod nazwą Hobbiton.
My z Darkiem nie jesteśmy wielkimi fanami Władcy Pierścieni. Kiedyś nawet myślałam, że nudny to jest film - tylko idą i idą i tak przez parę godzin. Myślę, że teraz skuszę się na oglądnięcie filmu a może nawet przeczytanie książki. Przecież trylogia Tolkiena to ponadczasowe arcydzieło.
Hobbition jednak chciałam zobaczyć z czystej ciekawości. Dla fanów filmu to na pewno jest duże przeżycie, że mogą się napić piwa w Green Dragon Inn czy chodzić ścieżkami tak jak hobbity chodziły.
Prawda jest jednak tak, że większość filmu nadal była kręcona w studio. No bo jak aktor wielkości normalnego człowieka może zmieścić się do takiego domku… co to jednak kamera potrafi zrobić z perspektywą.
Hobbiton był też kręcony w górach i innych pięknych rejonach Nowej Zelandii. Po niektórych miejscach chodziliśmy albo będziemy chodzić pewnie nawet nie zdając sobie sprawy. Jedno jest pewne, oboje wyszliśmy z Hobbiton z przekonaniem, że w drodze powrotnej chyba oglądniemy całą trylogię. Przecież Air New Zealand powinno mieć te filmy w swojej kolekcji.
Wycieczka trwała około 2h. Pan nas oprowadził o wiosce, opowiadał anegdoty filmowe a na koniec zaprosił nas do Green Dragon Inn na piwko. W cenie biletu każdy mógł dostać piwo Ale albo Stout które jest tu ważone dla Hobbitów.. tych mniejszych i tych większych.
Green Dragon Inn robi wrażenie, taka fajna stara karczma gdzie piwo leje się do rana a kominek i głośne rozmowy ogrzewają atmosferę. Green Dragon Inn można też wynajmować na specjalne okazje jak wesela itp. Chyba, znaleźliśmy miejscówkę na nasze urodziny… ale obawiamy się, że dużo gości nie doleci… może na następne okrągłe urodziny. Zacznijcie już zbierać pieniążki.
Po Hobbitonie ruszyliśmy w drogę w kierunku jaskiń Waitomo. Tym razem mieliśmy do pokonania tylko 88km. Staliśmy dobrze z czasem więc po drodze zauroczeni znakiem KIWI skręciliśmy Otorohanga Kiwi House (na plakacie które widzieliśmy przy drodze mówili, że zobaczymy kiwi. W klatce czy jakimś innym pomieszczeniu ale w naturze podobno zobaczenie kiwi jest nie możliwe.
Kiwi jest unikatowym ptakiem, który występuje tylko w Nowej Zelandii. Ma długi dziób i kiedyś miał skrzydła ale ponieważ jego jedynym predatorem był jastrząb to Kiwi postanowiło się schować w krzaki i skrzydła przestały być mu potrzebne. Tak więc w procesie ewolucji skrzydła zniknęły i teraz biedne Kiwi nie może latać. Tak to jest jak się jakiegoś mięśnia albo części ciała nie używa - zanika. Kiwi ma też ciekawą sierść. Sierść jest zbudowana z włosków o podobnej budowie jak kocie wąsy. Przez to sierść kiwi jest dość szorstka a włosy wyglądają jakby stały.
Miejsce do którego zajechaliśmy ma też inne zwierzęta. Można przejść się i podziwiać jakieś lokalne jaszczurki czy inne robaki. Wiadomo jednak, że kiwi jest największą atrakcją. Kiwi jest zwierzęciem nocnym, dlatego stworzyli mu takie duże akwarium gdzie stworzyli warunki leśne a światłami sterują dzień i noc. Jak u nas jest noc to światła się zapalają, żeby kiwi myślało, że jest dzień i trzeba spać. Kiwi przesypia prawie cały dzień i aktywny jest w ciągu nocy. Przez te parę godzin jak kiwi jest aktywne gaszą lampy i ludzie mogą przez szyby podglądać kiwi. Darek miał szczęście i jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności szybciej i zobaczył kiwi zanim się schowało do pudła w którym śpi. Mi niestety nie udało się zobaczyć tego sławnego ptaka. Może w tym jest jego siła…najbardziej interesujące jest to co jest niedostępne.
Po kiwi (które było małą przerwą w drodze) przyszedł czas na jaskinie. Jaskinie Waitomo są chyba najpopularniejszymi jaskiniami w Nowej Zelandii. Ich sława wiąże się ze występowaniem tam świetlików. W folderach reklamowych często pojawia się zdjęcie ludzi na łódce/pontonie, płynących rzeką w jaskini a na skałach nad nimi są małe niebieskie punkciki. Ciekawe doświadczenie, które też chcieliśmy przeżyć. Jaskinia Waitomo nie jest jednak jedyną w tym rejonie która ma świetliki. Do wyboru są trzy jaskinie które mają różny poziom zwiedzania. My zdecydowaliśmy się nie brać najbardziej popularnej wycieczki łódką. My postanowiliśmy odwiedzić jaskinię Ruakuri.
Jaskinię Ruakuri zwiedza się na nogach, Jest to największa jaskinia w rejonie Waitomo. Została ona odkryta 400-500 lat temu. Jaskinie zostały odkryte a wraz z nimi świetliki. Jak tylko wzrok przyzwyczai się do ciemności to widać tysiące małych niebieskich punkcików. Robaczki uwielbiają ten klimat jaskini, wilgotny, ciemny, bezwietrzny. Tutejsze świetliki są jednak inne niż te które my znamy. Tutejsze świetliki nie latają a wręcz przeciwnie są przyklejone do skał. Mają główkę, która świeci przyklejoną do skały i nitkę zwisającą, która robi za ich ciało.
My wybraliśmy jaskinię Ruakuri ze względu na możliwość robienia zdjęć. Niestety światło świetlików ciężko jest uchwycić.
Jaskinia Ruakuri to nie tylko świetliki. Już na wejściu pojawiają się piękne formacje skalne. Pani przewodnik nazwała je falami lub kurtynami. Kurtyna mi zdecydowanie bardziej pasuje do tych formacji choć nie jestem przekonana, że tak właśnie się nazywają w fachowym slangu.
Wycieczka do jaskini Ruakuri pozwala na fotografowanie (nie ma takiej możliwości w Waitomo Glove Cave) co skłoniło nas do wyboru tej właśnie jaskini. Jest też do dłuższa wycieczka. Chodziliśmy po jaskini około 1.5h. W niektórych momentach pani przewodnik gasiła światła i mogliśmy podziwiać świetliki których pojawiało się coraz więcej z każdą minutą jak wzrok się przyzwyczaił do ciemności. Magiczne zjawisko. Ja skupiłam się na robieniu zdjęć żeby uchwycić tą magię ale jak zrozumiałam, że zdjęcia nie wyjdą to po prostu podziwiałam to cudo natury - magia.
W jaskini są zrobione deptaki oraz co widziałam po raz pierwszy, czujniki. Jeśli ktoś się wychyli za bardzo a tym samym zbliży do skał to wydziela się alarm. To dobrze, że tak dbają, żeby idioci nie dotykali skał. Bo skał nie wolno dotykać. Ludzkie ciało wydziela różnego rodzaju oleje, bakterie i inne szkodniki które po przeniesieniu na skałę robią powłokę i jaskinia przestaje rosnąć czyli nie pojawią się żadne nowe stalaktyty i stalagmity.
Muszę przyznać, że sceptycznie podeszliśmy do tej jaskini. Już widzieliśmy trochę jaskiń w życiu więc zastanawialiśmy się co tu może być takie wow co jeszcze nigdy nie widziałam. Tak, robaczkow świecących w jaskini jeszcze nie widzieliśmy ale poza tym? Pozatym zaskoczyła nas pozytywnie. Przypominała mi trochę jaskinię w Słowenii. Postojna jaskinia w Słowenii zrobiła na nas duże wrażenie i była najładniejsza jaką widzieliśmy. Ta była równie piękna i ciekawa. Szczególnie te kurtyny skalne.
Dodatkową ciekawostką było zobaczyć ludzi pod nami. My po jaskini poruszaliśmy się kładkami ale pod nami miejscami była rzeka. W tej rzece można zrobić spływ na oponach. My jednak preferujemy suche atrakcje więc pstrykneliśmy zdjęcie i poszliśmy podziwiać robaczki w ciemności.
Nawet nie zorientowaliśmy się kiedy minęły 2h. Wyszliśmy znów na światło dzienne i nie pozostało nic innego jak spakować się w auto i ruszyć w drogę kolejne 154 km do parku narodowego Tongariro. Nowa Zelandia ma wiele pięknych miejsce ale odległości między nimi są duże. Łączenie Hobbitonu i jaskiń w jednym dniu jest dość popularne, choć są i tacy co wybierają mniejsze odległości i rozdzielają to na dwa dni. U nas jak zawsze jest za dużo do zobaczenia, za mało dni więc pokonujemy 300-500 km dziennie.
2023.08.02 Cathedral Cove, NZ (dzień 3)
Ruszamy w drogę. W Auckland nie ma za bardzo celu siedzieć dłużej niż dzień czy dwa. Jeszcze wrócimy tu na jedną noc w drodze powrotnej ale póki co czas wypożyczyć auto i ruszyć w dalsze rejony.
Dalsze jest w dokładnym tego słowa znaczeniu. Nowa Zelandia może wydawać się mała ale taka nie jest. Schowana na samym południu często jest nie doceniana za swoją wielkość. Powierzchnia Nowej Zelandii jest porównywalna do stanu Kalifornia albo dla lepszego zobrazowania jest większa od Anglii. Położona na mapę Europy będzie się ciągła od Dani do morza Śródziemnego.
Już siedem lat temu przekonaliśmy się, że pokonywanie dużych dystansów w Nowej Zelandii nie jest łatwe. Myśleliśmy, że może północna wyspa z racji bliskości Auckland będzie mieć lepsze drogi ale szybko się przekonaliśmy, że to złudne przekonanie. Dziś i jutro mamy największe dni jeśli chodzi o czas za kierownicą. Wyjeżdżamy w Auckland i kierujemy się w stronę Parku Narodowego Tongariro. Zanim jednak dojedziemy do parku i spędzimy tam dwie noce czeka nas postój w Cambridge.
Na moim bucket list od jakiegoś czasu było zaznaczone miejsce Cathedral Cove. Jest to plaża piaskowa z przepięknymi formacjami skalnymi. Z Auckland jest tam ok. 234 km ale ponieważ mieliśmy cały dzień to stwierdziliśmy, że możemy odwiedzić ten zakątek wyspy.
Jazda po Nowej Zelandii może nie należy do najprzyjemniejszych jeśli chodzi o warunki ale jest bardzo przyjemna jeśli chodzi o widoki. Ta niekończąca się zieleń działa uspokajająco i nawet Darek tak bardzo nie narzekał na jedno pasmowe drogi, tysiące zakrętów i jazdę po lewej stronie. Nowe zakręty to i nowe widoki a widoki tu są piękne.
Droga do Cathedral Cove ma numer 25. Jest to droga gdzie na odcinku ok. 100 km cały czas są zakręty. Zakręt przemienia się w zakręt. Dobrze, że auto mieliśmy z automatyczną skrzynią biegów. Jakby Darek musiał jeszcze zmieniać biegi lewą ręką na tej drodze to by mnie chyba zwolnił.
Droga 25 jest tak słynna, że mają nawet naklejki “Przeżyj drogę 25” (Stay alive on 25).
Dojechaliśmy do Cathedral Cove a tu pisze, że zamknięte. Można niby podpłynąć tam taksówką wodną ale pogoda nie zachęcała. Deszcz pojawiał się i znikał co 15 minut. Ja wcześniej wyczytałam, że taras widokowy jest zamknięty ale doszłam do wniosku, że nam taras nie jest potrzebny, my sobie możemy zrobić spacerek. Zaparkowaliśmy więc niedaleko i chcieliśmy wybrzeżem jakoś przejść. Niestety skaliste wybrzeża mają to do siebie, że ciężko jest miejscami przejść bo skały jak mur oddzielają jedną plaże od drugiej.
Trudno, nie dojdziemy dziś do Cathedral Cove ale plaża na której wylądowaliśmy też piękna…i bez ludzi. Spotkaliśmy dwóch innych zabłąkanych turystów ale poza tym było cicho i spokojnie.
Skoro już byliśmy w tym rejonie to postanowiliśmy spędzić tu troszkę więcej czasu i znaleźć inne atrakcje. Padło na Shakespeare Cliff Lookout, wg. Google wyglądało, że można tam wyjechać, a że było tylko 15 min od nas to czemu nie. Wyjechaliśmy…
Widok super ale od razu wpadła nam w oko plaża, zapomniana, bezludna, niedostępna. Okazało się że dostęp jednak jest. Wiąże się to ze spacerem w dół a potem w górę ale ogólnie nieduży odcinek do przejścia i można podziwiać skały i piękną plażę.
Nawet tęcza nam wyszła.
No tak, deszcz, słońce, deszcz, słońce i tęcza gwarantowana. Bo tęcza to nic innego jak promienie słoneczne odbijające się od kropel wody. I właśnie ten deszcz nas przegonił z plaży. Po tęczy zaczęło padać więc my sru do auta. Troszkę musieliśmy wyjść pod górę na parking ale zanim dotarliśmy do auta znów przestało padać. Typowa pogoda w kratkę.
Z ciekawostek to Lonely Bay (do której zeszliśmy) miała plaże pokrytą muszelkami. Takiej ilości muszelek w jednym miejscu to ja jeszcze nie widziałam.
Pomimo, że Cathedral Cove było zamknięte i nie zobaczyliśmy najważniejszej atrakcji to i tak spędziliśmy tu miło czas podziwiając widoki. Może i lepiej, że Cathedral Cove jest zamknięte i nie ma tu tyle turystów. A może to przez pogodę ich stąd wywiało. Myślę, że jedno i drugie.
Jako bonus atrakcję mieliśmy ujście rzeki. Niespodziewanie na jednej z plaż zobaczyliśmy jak rzeka wpływa do oceanu. Chyba nigdy nie byliśmy przy ujściu rzeki i zawsze się zastanawialiśmy jak to wygląda. Ja z początku myślałam, że to zwykła woda spływa z lądu… no ale w sumie czym jest rzeka jak nie wodą spływającą do morza lub oceanu?
Nie wyglądało to na potężną rzekę, nawet nie wiem czy rzeka ta ma nazwę. Ale widać, że woda płynęła przez znaczną odległość więc ja to nazwę rzeką.
Czas na plażach mijał bardzo przyjemnie bo to są dokładnie plaże które lubimy. Skaliste, piękne widoki, mało ludzi i chłód, że można chodzić w bluzach dresowych.
Niestety pomimo, że pięknie tu, trzeba było się zbierać. Przed nami kolejne 185 km krętymi dróżkami. Tą noc śpimy w Cambridge. Miasteczko nie miało za bardzo wiele do zaoferowania poza fajnym hotelem, blisko jutrzejszych atrakcji. My też po pierwszym dniu jeżdżenia po lewej stronie mieliśmy dość. Dlatego jak spytałam się Darka czy kolację jemy w hotelu czy gdzieś idziemy to wybrał hotel od razu. Na miejscu i bez komplikacji.
Obiad był ok. Hotel nas trochę zdziwił i był idealnym przykładem dobrego marketingu. Spodziewałam się jakiegoś wypas hoteliku nad jeziorem (w końcu nazywa się Hidden Lake Resort) z dobrą restauracją i barem. Nie żebyśmy bar potrzebowali ale spodziewałam się, że będzie miejsce, żeby usiąść przy kominku itp. Jak się okazało to hotel był w zwykłym dwu piętrowym budynku, na dole sklepy na górze pokoje hotelowe. Restauracja, bar, kominek było wszystko razem i jakoś tak nie miało nastroju. My tu tylko na jedną noc przyjechaliśmy więc jakoś nam nie zależało i hotel naprawdę był przyjemny jak na taki, żeby się przy drodze przespać. Natomiast jak ktoś nastawia się na resort i wypoczynek przez tydzień to raczej nie polecam. My po kolacji rozeszliśmy się do swoich obowiązków. Darek pracy - ja bloga i zdjęć. Nie ma lekko, nawet na wakacjach trzeba pracować jak się ma własny biznes.
2023.08.01 Auckland, NZ (dzień 2)
Dzisiaj wielki dzień. Mecz Stany vs. Portugalia. Nie wiele się mówi o mistrzostwach świata kobiet w piłkę nożną. Do pewnego momentu nawet nie wiedziałam, albo inaczej nie myślałam o tym za dużo. W tym roku jednak o tym się dużo mówi zwłaszcza w Stanach bo zespół USA jest podwójnym mistrzem. Przez ostatnie dwie edycje wygrywał najważniejsze trofeum.
Pierwsze mistrzostwa kobiet FIFA World Cup odbyły się w 1991 roku. Wygrały wówczas Stany. Potem wygrały znów w 1999, 2015 i 2019 roku. Jak uda im się wygrać tą edycję to będą mistrzami trzy razy z rzędu. Jest to jakiś tam prestiż o jaki warto zawalczyć.
My do Nowej Zelandii polecieliśmy z totalnie innego powodu ale skoro już będziemy w Auckland, i grają Stany to czemu nie przejść się na mecz. Zwłaszcza, że to mój pierwszy mecz na żywo w piłkę nożną. Widziałam na żywo koszykówkę, hokej, baseball ale jakoś piłka nożna nie była mi po drodze. Tym bardziej cieszę się, że pierwszy mecz będzie babski. Nie jest łatwo przebić szklany sufit w korporacji a w sporcie jeszcze gorzej. Tym bardziej jestem dumna z kobie, że się nie poddają, że pomimo, że są mniej popularne, zarabiają z 10 razy mniej niż męscy piłkarze to nadal brną do przodu i przecierają szlaki. Let’s go girls!
Mecz jest dopiero wieczorem. W samym Auckland jakoś nie bardzo jest co zwiedzać więc jakby było nam mało łódek po Galapagos na przedpołudnie zaplanowałam wycieczkę łódką na delfiny.
Podobno połowa światowych waleni jest w wodach Nowej Zelandii. Delfiny widzieliśmy 7 lat temu jak na południowej wyspie wypłynęliśmy z Akaroa. Wtedy byliśmy dość blisko brzegu. Delfiny pojawiły się na chwilkę, ale nie były zbyt aktywne i szybko popłynęły w swoją stronę.
Z tego co czytałam to teraz jest całkiem dobry okres na zobaczenie delfinów, choć są one cały rok więc prawdopodobieństwo jest dość duże bez względu na porę roku.
Wypływaliśmy z Auckland w ocean, podobno wypłynęliśmy jakieś 30 mil morskich (ok. 55 km). Niby nie dużo ale wystarczająco, żeby zobaczyć morskie ssaki.
Rejony Nowej Zelandii są popularne wśród zwierząt ze względu na plankton. Na statku były dwie biolożki więc trochę nam opowiadały. I tak na przykład dowiedzieliśmy się o dwóch rodzajach planktonów fitoplankton i zooplankton. Słynne algi które może pamiętacie z blogu o Galapagos to fitoplankton. Na Galapagos dowiedzieliśmy się, że to one są głównym producentem tlenu na ziemi. Pani potwierdziła tą informację, choć wszyscy mówią o większości tlenu produkowanej przez oceany to nie ma jednoznacznej odpowiedzi co do procentów. Przyjmuje się między 50-80%.
Czy zatem Amazonka jest nam potrzebna? Myślę, że wszystko jest potrzebne. Przyroda i świat to jeden wielki ekosystem gdzie wszystko zależy od wszystkiego. I pomimo, że większość tlenu pochodzi z oceanów to na pewno dżungle, rzeki, góry są potrzebne, żeby ten ekosystem sprawnie funkcjonował. Nadal jeszcze nie odkryłam roli człowieka więc nie odpowiem na pytanie o sens człowieka na ziemi…poza tym, że jest największym niszczycielem.
Zawartość planktona (fitoplanktona) poznaje się po kolorze wody. Jak woda jest pięknie błękitna to znaczy, że promienie słoneczne przechodzą, woda jest ciepła i pomimo, że plankton ma słońce do fotosyntezy to jest trochę za ciepło i nie ma go tam za wiele. Woda zielonkawa, świadczy o dobrej ilości słońca a jednocześnie dużej ilości odżywczych składników więc jest idealna dla planktona. Brązowawa woda świadczy o zanieczyszczeniu, mule więc światło się nie przedostanie i plankton tam długo nie pożyje.
Zooplankton można zobaczyć w wodzie. Najlepiej pod mikroskopem ale też gołym okiem. Są to takie paprochy. Na powyższym zdjęciu można zobaczyć parę takich proroków pływających to właśnie zooplankton.
Dobra ale my tu na delfiny przypłynęliśmy…były delfiny. I to dużo. Jedyny problem? Za blisko. One pływały równo z łódka bawiły się z nami. Od czasu do czasu któryś złapał rybę ale ogólnie to sobie tak pływały razem z nami.
Delfiny nie tylko mają w rybach pożywienie ale też wodę. Podobnie jak my nie mogą one pić słonej wody więc dzienne zapotrzebowanie wody mają z ryb, które na marginesie połykają w całości bo nie potrafią przeżuwać.
A teraz zagadka…co jest największym zagrożeniem małego delfina?
Hipotermia. Małe delfiny nie mają tłuszczu a że spędzają cały czas w wodzie to hipotermia może ich dołapać. Dlatego mama delfin karmi małe co dwadzieścia minut mlekiem, które przypomina bardziej konsystencję jogurtu bo jest tak tłuste. Dzięki temu delfin buduje warstwę tłuszczu.
Delfiny są ssakami, które spędzają cały czas w wodzie…są też inteligentne więc potrzebują trochę godzin snu. Jak więc śpią? Śpią wyłanczając pół mózgu. Najpierw na 4h wyłanczają jedną półkulę aby potem zrobić to samo z drugą na kolejne 4h. Jak mózg jest wyłączony to delfiny nadal płyną choć jest to bardziej dryfowanie.
Super, że udało nam się zobaczyć tyle delfinów. Nie wiem czy nasza firma jest taka dobra czy ich tu jest tak dużo. Myślę, że to i to. Zdecydowanie załoga dbała o relację z delfinami i nie spędzaliśmy dużo czasu w jednym miejscu. Na koniec wypłynęliśmy jeszcze dalej w ocean i tam zobaczyliśmy wieloryba.
Z daleka ale widzieliśmy jak podnosił płetwy i chlapał na prawo i lewo. Też ciekawe przeżycie. Choć lądowe safari jest dużo lepsze. Tu jednak dużo dzieje się pod wodą i tylko można się domyślać co zwierzęta tam robią.
Rejs trwał jakieś 4h. Droga powrotna troszkę się dłużyła ale wiadomo, że trzeba wypłynąć, żeby zobaczyć zwierzęta. Załoga urozmaicała nam czas opowiadaniami o świecie zwierząt ale my woleliśmy podziwiać widoki.
Do miasta wróciliśmy po czwartej po południu a już o siódmej zaczynał się mecz. Przekąsiliśmy coś na szybko i wróciliśmy do hotelu po szaliki kibiców i chusty. Na mecz mogliśmy iść na nogach (ok 1h) albo wziąć pociąg (0.5h). Byliśmy trochę na styk z czasem więc wybraliśmy pociąg. Dojazd do stadionu był nawet jakoś ogarniety. Pociągi co 10 minut, wpuszczali ludzi bez biletów bo wystarczy mieć bilet na mecz. Cały pociąg kibiców więc portugalski z angielskim się przeplatał a flagi amerykańskie widać było wszędzie.
Przy stadionie wysiadła fala ludzi ale jakoś bez większych przepychanek dotarliśmy na nasze miejsca. Mamy ok siedzenia. Na FIFA jest loteria biletowa. Musisz wcześniej zgłosić, że chcesz bilet i jakiej kategorii. My wzięliśmy kategorii 1 a bilet kosztował nas nie całe $30 na osobę. Po wykupieniu biletów, dopiero po jakimś czasie dostaje się konkretne miejsce i rząd. Siedzieliśmy wśród kibiców amerykańskich więc to plus. Miejsca też były nie najgorsze. Dość wysoko ale te na dole to pewnie zarezerwowane dla ważniejszych gości.
Mecz był słaby trzeba przyznać. Staną wystarczył remis, żeby wyszli z grupy i pomimo, że mecz skończył się 0-0 to nie wiem czy Amerykanie zasłużyli na wyjście z grupy. Za mało się starali. Kibice też jakoś przycichli po połowie jak zobaczyli, że gra nie jest na poziomie mistrzów.
Ogólnie doświadczenie fajne. Chciałabym pójść kiedyś na mecz Argentyny bo oni podobno są lepszymi kibicami. Nasz sektor był dość ospały. Do tego w połowie meczu włączył się alarm pożarowy i część ludzi wyszła. Niby szybko ktoś z obsługi szybko powiedział, że to fałszywy alarm. Ale część ludzi i tak wyszła więc sektor stał się jeszcze cichszy.
Dotrwaliśmy do końca licząc na jakąś bramkę ale ona niestety nigdy nie padła. Troszkę zawiedzeni ruszyliśmy z tłumem w kierunku pociągu. To już była fala, która sama się poruszała. Niestety pakowania do pociągów nie ogarnęli. Chcieli być sprytni i postawili pracowników, żeby blokowali wejście do wagonów, tak aby ludzie poszli na początek składu. Super pomysł tylko że pierwszy wagon się zapełnił a oni dalej nie chcieli wpuszczać. Zaczęła się zamotka bo ludzie zawracali do drugiego wagonu a ci nie chcieli wpuszczać. My jakoś po nowojorsku wpakowaliśmy się do wagonu. Fakt faktem nie były one upchane jak metro w NY w godzinach szczytu przed Covidem. Ale jak na standardy światowe to dość mocno upychali ludzi. W końcu ruszyliśmy i prawie non-stop dotarliśmy do naszej stacji w centrum Auckland.
Jedno zostało nam w głowie…dlaczego nie było detektorów na metal jak się wchodziło na mecz… Pod kurtkami zimowymi można dużo niebezpiecznych rzeczy wnieść a oni tylko sprawdzają plecaki i torebki. Hmmm… czyżby prosili się o kłopoty? Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stanie i mistrzostwa przebiegną w spokoju.
2023.07.31 Auckland, NZ (dzień 1)
Poniedziałek… tak wystartowaliśmy w sobotę ale wylądowaliśmy w poniedziałek. Lecąc do NZ przekracza się granicę daty i takim oto sposobem Niedziela dla nas nie istniała. Za to z powrotem będzie cofanie się w czasie. Wystartujemy w sobotę o 22 godzinie a wylądujemy w sobotę w południe. Pogubić się można…ale kto na wakacjach śledzi jaki jest dzień tygodnia.
Wiedzieliśmy, że będziemy mega zmęczeni po podróży więc na dziś planowaliśmy głównie spanie a potem się zobaczy. Nie ma nic lepszego niż ciepły prysznic i wygodne łóżeczko po 32h w podróży. Zjedliśmy tylko szybko jakieś śniadanie i padliśmy.
Nową Zelandię odwiedziliśmy w 2016 roku. Kraj nam się spodobał i dlatego wracamy tu po 7 latach ale to co najbardziej zapamiętaliśmy z pierwszego wyjazdu to trzy rzeczy:
1) jajka mają piękne pomarańczowe żółtko
2) trawa jest niesamowicie zielona
3) jedzenie jest pyszne nawet w McDonaldzie czuć smak mięsa w hamburgerze.
Oczywiście wiele innych rzeczy wywarło na nas wrażenie, jak krajobraz, spokój, piękno i harmonia.
Pierwszy punkt chcieliśmy sprawdzić od razu…i zgadza się jajka są nadal pyszne (lepsze niż wszystkie organiczne w Stanach), mają piękny żółty kolor i z ciekawostek…jajecznica ma troszke inna formę (zdj. powyżej) ale smakuje dobrze i to się liczy.
Z ciekawostek, kolor żółtka nie świadczy o wartościach odżywczych ale o diecie kur. Na kolor żółtka wpływ mają karotenoidy. Niektórzy mogą dorzucać do jedzenia pigmenty albo wzbogacać dietę kur używając kukurydzy czy innych roślin bogatych w karotenoidy. Czyli ściema? Pewnie tak… nie można nabrać się na wygląd jedzenia bo zazwyczaj to co najładniej wygląda jest najmniej zdrowe. W naszym odczuciu NZ i tak ma jedną ze zdrowszych żywności i wszystko nam tu smakowało. Liczymy, że i tak będzie tym razem.
Jak już mówimy o jedzeniu to zauważyliśmy, że tu na produktach jest poziom zdrowia. I tak ciastka miały dość niski. Tylko 0.5 w skali 5 gwiazdkowej a jogurt 4.5. My jadamy w restauracjach więc nie mieliśmy w rękach wielu produktów spożywczych pakowanych ale, że ciastka mają tylko 0.5 ma sens.
Odespaliśmy troszkę lot i trzeba było zacząć zwiedzanie. Hotel mamy w centrum więc wszędzie na nogach. Auckland nie jest dużym miastem ma 1.67M ludzi. Porównywalnie do Warszawy, choć wydaje się mniejszy. Może jest bardziej rozłożyste miasto. Wieżowców jest tu zdecydowanie mniej niż w Warszawie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od wybrzeża. Auckland położone jest nad zatoką Shoal która łączy się z Pacyfikiem. Podobno jest tu największy port na yachty na południowej półkuli….w sumie jakby na to nie patrzeć to nie mają za dużej konkurencji. Ameryka Południowa, Afryka czy Indonezja pewnie nie ma zapotrzebowania na aż tyle statków dla bogaczy. Z Australią mogliby konkurować ale wygląda, że wygrali i są bardziej popularni. Albo w Australii porty są bardziej rozdzielone po miastach.
Nam w oczy wpadł browar… nie mogło być inaczej, nie? Brew on Quay jest położony nad samą zatoką. Piwo piwem…ale budynek. Wybudowany w 1904 roku był przez pierwsze 50 lat kwaterą główną cukrowni. Strategiczne położenie przy porcie i koleii było idealną lokalizacją. W latach 60tych budynek został zaadaptowany na posterunek policji a dziś….a dziś jest tam browar. Bardzo przyjemny.
Miła pani, która była bardziej śpiąca niż my poinformowała nas, że aktualnie jest tydzień piwa. Wow…my to trafimy zawsze na coś fajnego. W związku z tygodniem piwa mają promocję wagu hamburger i piwko za 30NZD ($18). Niezły deal zwłaszcza, że mięsko wagu.
Miasta powinno się zwiedzać na zasadzie atrakcja / przerwa / atrakcja itp. Było nabrzeże, piwko (choć w historycznym budynku to nie wiem jak to liczyć…) więc przyszedł czas na kolejną atrakcję.
Skytower - każde miasto ma to i Auckland musi mieć wieżę widokową. Otwarta w 1997 roku ma 328 metrów wysokości czyli jest wyższa od Eiffel Tower. Z ciekawostek to podobno wybudowana jest aby przetrwać różne anomalia pogodowe, nawet trzęsienie ziemi do 8 w skali Richtera (jeśli epicentrum jest 20m od wieży, lub dalej).
SkyTower ma kilka pięter, które można odwiedzić. Na 50 piętrze znajduje się bar, najwyżej położony w NZ, raczej nie dziwne skoro jest na najwyższej wieży w kraju. Na 51 piętrze jest VR experience. Jak robiłam virtualne reality to było to lata temu i wiele się od tego czasu zmieniło. Dlatego pomimo, że jest to bardziej atrakcja dla dzieci, ja też zdecydowałam się wykupić dla nas.
VR (virtual reality) jest symulacją jakbyś zjeżdżał na zjeżdżalni. Tylko że zjeżdżalnia jest długa, zawieszona w powietrzu na górze wieży. Gdyby jakość wyświetlanej animacji była lepsza to człowiek mógłby uwierzyć, że to prawda i się przestraszyć. Dla nas była to śmieszna atrakcja ale szczerze spodziewałam się czegoś lepszego. Całe doświadczenie VR trwało jakieś trzy minuty. Tak więc szału nie ma ale zawsze to coś nowego.
Po VR wyjechaliśmy na najwyższe piętro (56). Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Zawsze to daje perspektywę i można zobaczyć cały przekrój miasta. Port i rejony nabrzeżne już znaliśmy z poziomu ulicy. W oko natomiast wpadł nam stadion na który jutro się wybieramy aby oglądać mecz. Wypatrzyliśmy też wzgórze (park w środku miasta), który mamy ochotę odwiedzić przed samym wylotem jeśli czas i siły pozwolą. Dziś czy jutro już tam nie zdążymy zaglądnąć ale ostatnią noc też spędzamy w Auckland więc może rano przed wylotem się uda.
Podobno jak na innych wieżach jak ktoś szuka adrenaliny to może przejść się po krawędzi albo nawet skoczyć, my jednak woleliśmy dostać się na dół przy pomocy windy.
Pisałam wyżej że przerwa/atrakcja/przerwa itp. tym razem przerwa to była woda z supermarketu. Samoloty jednak odwadniają na maksa. Darek powie pewnie, że nic lepiej nie nawadnia jak piwo…ja jednak się z tym nie zgodzę. Wodę trzeba pić bo bez wody nie ma życia…ciągle się tego uczymy i ciągle zapominamy, że woda to nasz największy skarb.
Przerwa była więc teraz atrakcja. W Nowej Zelandii i Australii aktualnie trwają mistrzostwa świata w piłkę nożną kobiet. Polska się nie zakwalifikowała ale Stany bronią tytułu. My na mistrzostwa specjalnie nie polecieliśmy ale jak już tu jesteśmy to czemu nie. Poszliśmy więc do strefy kibica aby zaopatrzyć się w jakieś bluzy kibica. Niestety nic ciekawego nie wpadlo nam w oczy. W ogóle jakaś taka ponura ta strefa kibica. Chyba powinni pojechać do Europy na Euro Cup żeby uczyć się od najlepszych.
Strefa kibica może nas nie wciągnęła ale za to położenie i okolica tak. Akurat byliśmy tam na zachód słońca a samo położenie jest nad wodą. Idealne połączenie. Nie ma ładniejszego zachodu słońca niż ten nad wodą jak pomarańczowe kolory rozpływają się na tafli wody.
Przerwa…no tak strefa kibica to kolejna atrakcja. Teraz pora na przerwę. Ta przerwa będzie najdłuższa i najbardziej oczekiwana. Kolacja…
Jak byliśmy w Nowej Zelandii 7 lat temu to zasmakowała nam kolacja w knajpie Botswana Butchery. Okazało się, że mają 4 lokalizacje i jedna z nich jest w Auckland. Tak więc na pierwszą kolację nie mogło być nic innego jak Botswana. Darek ocenił jagnięcinę na 4.25…w skali 1 (nigdy nie pójdę tam znów) a 5 będę jadł codziennie. To są jego słowa. Podobno ta w Queenstown sprzed 7 lat była lepsza….hmmm…ciekawe na ile nasze mózgi ja wyidealizowały. No bo przecież mózg wyrzuca z pamięci złe rzeczy a pamięta tylko te dobre. Najważniejsze, że było pyszne.
Pomimo drzemki popołudniowej padliśmy szybko spać. Miejmy nadzieję, że to dobry znak i jet lag jakoś nas ominie. Zobaczymy jutro rano.