Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.07.08 Wschodnia Sierra Nevada, CA (dzień 5)
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Również nasz przedłużony weekend w pięknych górach Sierra Nevada dobiegł końca. Często wylatując z Kalifornii, czy zachodniego wybrzeża bierze się tak zwany red-eye. Jest to samolot, który startuje dość późno w nocy i ląduje w NY wcześnie rano. Tak, że można jeszcze iść do pracy. To połączenie jest bardzo fajne bo nie dość, że się ma jeden dzień więcej na zwiedzanie, to i można noc wykorzystać na przelot.
Ważne tylko, żeby jednak wyspać się w samolocie...a z tym niestety czasem są problemy. Ale pamiętajmy o jednym. Po paru dniach zapomnimy o nie wygodach i zarwanej nocy a pamiętać będziemy tylko mile spędzony dzień. No więc jak my wykorzystaliśmy ten czas?
Zaczęło się od szukania szczęścia, a właściwie to drogi. Wschodnie Sierra Nevada to nie jest już park narodowy, więc można było porobić wiele dróg off-road. W 2009 roku, w dolinie pomiędzy East Sierra Nevada i White Mountains, zaprojektowano i stworzono sieć dróg przeznaczonych na off-road. Długość wszystkich tras wynosi 2,200 mil (3,540 km) i rozciąga się na terenie o powierzchni prawie jednego miliona akrów.
Stworzenie tak ogromnej sieci dróg wymagało lat analiz i planowania aby nie zakłócić spokoju mieszkańców ale przede wszystkim przyrody. Dolina w której znajduje się miasteczko Bishop otoczona jest pięknymi górami z dwóch stron. Od zachodu Sierra Nevada, a od wschodu White Mountains (nie mylić z Białymi Górami z New Hempshire).
Darek co prawda kierowcą jest znakomitym, auto też miał nie najgorsze ale zdecydował się na drogę dla początkujących. Czytaliśmy, że podobno najfajniejsze są drogi Buttermilk OHV Road, i Silver Canyon OHV Road. Ale pomimo, że stopień trudności był Średni (Moderate) to stwierdziliśmy, że wolimy jednak zdążyć na samolot a nie ryzykować, że będziemy musieli wulkanizatora szukać.
Przejechaliśmy się Casa Diablo Road w kierunku Volcanic Tableland. Trasa polecana dla początkujących. Cała trasa ma 52 mile. My może zrobiliśmy 10 mil. Droga off-road ale bez żadnych trudności, piach, żwir, dość szeroko a po bokach tylko jakieś krzewy. Trzeba przyznać, że nas tam wytrzepało. Widoki nie głupie, ale na dłuższą metę to droga się nudziła. Wiadomo, jak się chce poszaleć, pokręcić, poskakać to miejsce idealne. Ale jak się człowiek boi, żeby jednak gumy nie złapać to zabawa staje się nudna. Tak zresztą zawsze jest. Za duża ostrożność psuje zabawę.
Liznęliśmy drogi off road i wiemy gdzie trzeba wrócić z ATV albo Jeepem. Natomiast nadal spragnieni jakiejś ciekawej drogi zboczyliśmy na Kennedy Meadow.
Kennedy Meadow znamy z różnych pism dla górołazów ale głównie zapamiętaliśmy je z filmu Dzika Droga. Kennedy Meadow znane jest jako kemping przez który przechodzi słynna trasa PCT (Pacific Crest Trail). To tutaj zbierają się wszyscy zmęczeni górołazy. Byłoby grzechem przejechać tak blisko i nie odbić w bok.
Nie spodziewaliśmy się zobaczyć wielu ludzi z PCT w Kennedy Meadows. W Lipcu większość z nich jest już bardziej na północy w okolicy Oregon. Natomiast z czystej ciekawości chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda no i postawić nogę na sławetnym PCT.
Do Kennedy Meadows prowadzi droga, przepiękna droga. Ma 24 mile (38 km) i wyjeżdża się do góry około 5000 ft. (1524 m). Dla porównania nie tak dawno byliśmy na Mt. Washington w White Mountains w New Hempshire i nie dość, że się niżej wyjeżdżało to jeszcze trzeba było zapłacić $50. Tutaj droga jest za darmo a do tego widoki są o niebo ładniejsze. No nic, różnice między wschodnim a zachodnim wybrzeżem są widoczne na każdym kroku.
Jadąc w kierunku Kennedy Meadows zobaczyliśmy w oddali pożar. Paliło się w górach. Niestety Kalifornia ma piękne tereny ale ma też ciężkie przeprawy z naturą. Albo mają dzikie pożary lasów, albo trzęsienia ziemi, albo suszę, a jak nie susza to powódź też się od czasu do czasu zdarzy. Jednym słowem natura pięknie ich obdarzyła, ale też ciągle daje o sobie znać. Z matką ziemią nie ma przelewek. Pożar wydawał się daleko więc jechaliśmy dalej przed siebie. Zastanawialiśmy się tylko czy trzeba to jakoś zgłosić. Potem, jak dojechaliśmy na pole namiotowe, okazało się, że pożar gaszą już drugi dzień. Czyli nie trzeba było nikogo informować. Drugi dzień - nieźle bo myśmy myśleli, że on dopiero wybuchł.
Kennedy Meadows samo w sobie to małe, bardzo małe miasteczko. Ciężko to nawet nazwać miasteczkiem - prędzej jakąś wioską. Domów tu trochę jest i każdy dom ma dość duży teren ziemi. Widać, że dużo ludzi to nie mieszka ale ci co mieszkają na pewno cieszą się, że mają święty spokój od cywilizacji. W Kennedy Meadows są też kempingi. Jest jeden, stanowy przez który przechodzi trasa PCT. Natomiast widocznie jest potrzeba na więcej bo przejeżdżając widuje się mniejsze prywatne kempingi. Nawet jacyś zabłąkani brodacze tam siedzieli. Widać nie wszyscy zaczynają PCT w tym samym czasie. Każdy idzie kiedy chce i jak szybko chce. Dlatego ludzie na PCT często się spotykają przecinają wspólne drogi ale ogólnie każdy idzie w swoim tempie. A największe szanse na przejście masz jak pójdą tylko dwie osoby.
Jak wyszliśmy z klimatyzowanego auta to przestaliśmy się dziwić dlaczego jest puściutko na kempingu. Upał dawał się we znaki. Zdecydowanie nie chce się iść w góry w taką pogodę. Z drugiej strony im później zacznie się iść tym mniej śniegu będzie w wysokich górach. Dwa lata temu śledziliśmy Kamilę Kielar z Polski, która szła PCT. Wspominała, że w niektórych miejscach trasa PCT była nie do przejścia ze względu na duże roztopy, bo poprzedniej zimy spadło bardzo dużo śniegu. W tym roku śniegi były rekordowe. Biedni hikerzy, kolejny rok muszą walczyć z kolejną przeszkodą, głębokim śniegiem albo podniesionym poziomem wody w rzekach.
PCT jest zdecydowanie dla najbardziej wytrwałych, nie tylko kondycyjnie ale przede wszystkim mentalnie.
Kennedy Meadows było ostatnią atrakcją tego dnia. Niestety LA, poza wieloma innymi rzeczami, słynie głownie z korków na drogach. Także jak musisz zdążyć samochodem na lotnisko w LA to zawsze lepiej wziąć sobie odpowiedni zapas czasu i wyjechać wcześniejszej. Nas korek dopadł nawet pomimo, że jechaliśmy w kierunku przeciwnym do głównej fali samochodów. My troszkę staliśmy, ale to co się działo w drugą stronę, jak wszyscy ludzie wyjeżdżali po pracy z miasta to masakra. Zderzak przy zderzaku i tak kilometrami. Podziwiam tych ludzi.
Jadąc autostradą podziwialiśmy nie tylko korki. Podziwialiśmy, też infrastrukturę jaką zbudowali aby wykorzystywać energię, ze źródeł naturalnych. Największe wrażenie na nas zrobiły plantacje solarów. Tak dużo paneli jeszcze nie widzieliśmy w jednym miejscu. Były też wiatraki i elektrownie wodne w górach ale solary wygrały. No tak na brak słońca to oni narzekać nie mogą.
Szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko. Uradowani, że sobie pójdziemy do lounge na lotnisku. Siądziemy wygodnie, wypijemy piwko i poczekamy na samolot. Niestety nie pomogło ani, że mamy kartę Priority Pass na lounge na lotniskach, ani, że lecimy pierwszą klasą. Alaska Airlines remontuje swój salon i musieliśmy się zadowolić pizzą i piwkiem. Z tą pierwszą klasą to tak bardzo nie musicie zazdrościć. Pomimo, że nazywa się to pierwsza klasa to bardziej przypomina to premium. Fakt, fotele są szersze i troszkę bardziej się rozkładają ale do pierwszej klasy jaką się zawsze widuje na reklamach to trochę im brakuje. Ale jak to się mówi - darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Najważniejsze, że udało nam się jako tako wyspać, bo z lotniska prosto do pracy. Nie ma lekko.
2019.07.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)
Resort narciarski Mammoth leży w miasteczku Mammoth Lakes, który z kolei jest położone w Inyo National Forest. Inyo to ten sam las, który jest koło Bishop. Po wczorajszych nartach, stwierdziliśmy, że pora znów przejść się na hike w górki. Tym razem wybraliśmy trasę Duck Lake.
Była to spontaniczna decyzja ale alltrails.com nam szybko pomogło wybrać idealną trasę w Mammoth Lakes. W pierwotnym planie myśleliśmy wyjechać gondolą z resortu narciarskiego na górę i tam iść jeszcze wyżej ale jak to bywa w resortach, tras na chodzenie to tu za dużo nie ma.
Duck Lake natomiast było polecane jako jeden z lepszych spacerków. Jest to kolejne jezioro położone w górach więc, aby się do niego dostać mieliśmy do pokonania 2100 ft w pionie i 9.5 mil odległości.
Szlak wychodzi z pola namiotowego Coldwater. Skoro jest tak blisko kempingu i jest długi weekend to spodziewaliśmy się tłumów na trasie. Wygląda jednak, że śnieg przestraszył ludzi. Na tej trasie zdecydowanie więcej było śniegu i częściej gubiliśmy trasę.
Z początku trasa zygzakami szła do góry więc nawet jak był śnieg to skróciliśmy sobie drogę i cięliśmy prosto na skróty. Ostatnie trzy dni zaaklimatyzowały nas i nawet nie mieliśmy problemów z oddychaniem.
Po około godzinie dotarliśmy do pierwszego jeziora Skelton. Spotkaliśmy pare ludzi. Spotkaliśmy trzy różne osoby (grupy ludzi) i każda miała inne plany. To jest najlepszy dowód jak bardzo rozległe i urozmaicone te góry są. Pierwsza grupa to dwie Panie które przyszły sobie tylko nad jeziorko. Godzinny spacer i już takie widoki….czemu nie?
Druga para to lokalni bo znali tu prawie każdy kamień ale oni szli tylko do jeziora Barney. My też tam planujemy dotrzeć ale planujemy iść dalej. Tu nas pan uświadomił, że pomiędzy jeziorem Barney a Duck Lake jest przełęcz. Wiedzieliśmy, że będzie góra dół ale myśleliśmy, że to tylko morena jeziora, a okazało się, że to przełęcz. Zwał jak zwał, ważne, że trzeba się wyspinać, zejść i znów wyspinać.
Trzeci człowiek to samotnik, wojujący z misiami. Spray na misie za paskiem, raki przyczepione do plecaka i "idę". On wyglądał jakby spędził w górach parę dni. To on nam powiedział, że Duck Lake jest zamarznięte...i… i w tym momencie Darkowi zapaliła się kolejna lampka, muszę to zobaczyć. Prawda jest taka, że ja też chciałam to zobaczyć. Nie spodziewałam się, że w lipcu jeszcze jakieś jeziora mogą być zamarznięte i w sumie chyba nigdy takiego nie widziałam. Więc ruszyliśmy przed siebie przepełnieni ciekawością co dalej.
Tutaj niestety szlak gubiliśmy częściej. Na szczęście Darek miał nasz szlak na GPSie więc co jakiś czas korygowaliśmy nasz azymut. Niestety szlaki na West Coast są tak dobrze zrobione, że w lecie nie potrzebują oznaczeń. Niestety jak większość trasy przykrywa jest śniegiem, do tego po szlaku płynie rzeka bo śnieg topnieje to oznaczenia by się przydały. No cóż, nic i nikt nie jest idealny.
Udało nam się jednak i po kolejnej godzinie z hakiem doszliśmy do kolejnego jeziora Barney. Tutaj normalnie wiele ludzi się rozbija ale chyba śnieg ich przegonił, bo namiotów nie widzieliśmy. Zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki, sprawdzenie mapy i wyrównanie oddechu.
Po dość krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w górę. Teraz już nie było zabawy. Szlak wspinał się prosto do góry. Dobrze lokalni mówili, że przełęcz trzeba przejść. Widzieliśmy, że jacyś ludzie idą przed nami. Z początku się zastanawialiśmy jak oni doszli na skały pośrodku góry ale nie traciliśmy na rozmyślanie czasu tylko ruszyliśmy przed siebie. Tu znów szlak miał formę zygzaków i nawet nie miał tak dużo śniegu. Miejscami tylko gubiliśmy trasę, wchodziliśmy na śnieg ale po 10 minutach znów wchodziliśmy na ładnie przygotowany szlak. Problemy zaczęły się bliżej przełęczy.
Tutaj większość ilość śniegu, zero ludzi i w ogóle nie wydeptany szlak trochę nas opóźniły. Wiedzieliśmy natomiast, że musimy zejść do jeziora więc poszliśmy w kierunku brzegu. Jezioro rzeczywiście było zamarznięte. Robiło to wrażenie. Z jednej strony lipiec, słoneczna, gorąca Kalifornia, a z drugiej odludzie, śnieg, pozamarzane jezioro. Mi się chciało przerwy. W sumie cały dzień nic nie jedliśmy a szliśmy ponad 4h cały czas pod górę. Przerwa na Gatorade i batonik była wskazana. Darek jednak motywował mnie dalej i dalej aż doszliśmy do brzegu jeziora. Tutaj oklapłam na kamieniu. Jezioro hipnotyzowało swoim pięknem. Nie był to jednostajny lód. Miejscami już popękał i przemienił się w kry lodowe. Jednak było tego tak dużo, że całe jezioro było nimi pokryte.
Darek chciał iść jeszcze dalej do kolejnego jeziora Pika. Widzieliśmy je z góry i w porównaniu do Duck Lake to jest jakiś mały ochłap. Ja natomiast oczami wyobraźni widziałam tam misiolandię. Było za spokojnie, żadnych ludzi, śnieg, drzewka i spokój...idealne warunki dla misów i innych zwierzątek.Śnieg stawał się coraz głębszy a szlaku jak nie było tak nie ma więc postanowiliśmy zrobić przerwę i podziwiać Duck Lake. Nawet Ci ludzie co szli przed nami tu nie doszli. Po drodze ich minęliśmy ale nigdy nie zdecydowali się dojść. No tak zejście to nie problem...potem trzeba się znów wspinać na górę.
Po przerwie i z myślą, że z każdym krokiem oddalam się od misiów ruszyliśmy w drogę powrotną. Wyjście na przełęcz nie było już tak ciężkie bo szliśmy po własnych śladach. Tak też było ze schodzeniem w dół. Zlecieliśmy szybko i znów byliśmy przy jeziorze Barney w słoneczku.
Dobrze staliśmy z czasem więc zrobiliśmy sobie kolejną dłuższą przerwę. A co tam, w końcu nam się nigdzie nie spieszy. Siedzieliśmy tak, podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się, że mamy możliwość być w tym odludnym miejscu, nie zniszczonym przez cywilizację, w miejscu w którym nadal musimy zakładać bluzy w lipcu.
Droga powrotna niby powinna być łatwiejsza ale okazało się, że trasa jaką doszliśmy do jeziora Barney, nie jest prawdziwym szlakiem. Tak więc tym razem próbowaliśmy iść po szlaku. Znów zygzaki przykryte były śniegiem. Niby nic wielkiego….ważne aby iść w dobrym kierunku, nawet jak się człowiek pośliźnie to daleko nie poleci. Wiem sprawdziłam to na własnej skórze a właściwie na własnym tyłku.
Cały hike zajął nam około 7.5h. Był to zdecydowanie miło spędzony czas i długo będziemy pamiętać ten "spacerek" i oglądać zdjęcia. Jednak Sierra to są fajne górki. Z gór zeszliśmy koło piątej po południu, więc nadal mieliśmy czas pojeździć po okolicy i coś zobaczyć. Zajechaliśmy do Devils Postpile. Pomimo, że droga jedzie prawie pod samą formację skalną to nie można tak łatwo dojechać. Normalnie trzeba zapłacić wjazd, zostawić samochód na większym parkingu i przesiąść się w autobus. Dobrze, że my byliśmy po piątej godzinie, więc nie dość, że nie musieliśmy płacić to jeszcze mogliśmy zjechać własnym autkiem.
Devils Postpile, jest formacją skalną. Wygląda to jak pionowe kamienne klocki ułożone jeden obok drugiego, które ktoś kiedyś przewrócił. Te bazaltowe kolumny powstały około 100 tysięcy lat temu. Cały proces jest dość skomplikowany aby opisać, więc jak chciecie zrozumieć jak to się stało to zapraszam na oficjalną stronę parku: https://www.nps.gov/depo/learn/nature/geology.htm
Po skałach oczywiście nie można skakać i choć nasz pobyt przy tym cudzie natury ograniczył się głównie do popstrykania zdjęć, to muszę przyznać, że warto było tu zajechać. Niesamowite rzeczy natura potrafi stworzyć. I brawa dla Stanów, że potrafią odizolować takie cuda i zachować po dzisiejsze czasy.
To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górach. Jutro jedziemy na lotnisko i do domku. Pewnie po drodze jeszcze co nieco zobaczymy ale póki co zakończyliśmy dzień kolacją w pobliskiej restauracji. Było tak zimno, że nawet Darek w krótkich spodenkach zamarzał. Dobrze, że z restauracji do domu mieliśmy dosłownie pięć minut.
2019.07.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)
Parę miesięcy temu, będąc na nartach ze znajomymi wpadliśmy na świetny pomysł i kupiliśmy sezonowe bilety narciarskie na następny rok. Trochę nam w tym pomógł internet wysyłając nie do odrzucenia ofertę cenową.
Wtedy jeszcze nie myślałem, że mój następny sezon narciarski tak szybko się rozpocznie.
Mój nowy bilet narciarski, Ikon Pass działa na wiele resortów na wschodzie i na zachodzie Stanów, jak i na innych kontynentach. Mało tego, po zakupie biletu możesz go używać już w tym sezonie, aż do zamknięcia resortów.
Tak się złożyło, że w tym roku były rekordowe opady śniegu w Stanach i resorty narciarski są dalej czynne mimo, że już jest lipiec. W górach Skalistych, a dokładnie w Sierra spadło ponad 16 metrów śniegu!
Będąc na parodniowym wyjeździe w tym rejonie wielkim błędem by było nie zjechać sobie parę razy na nartach. Oczywiście nie wiozłem swoich nart przez cały kontynent dla paru zjazdów. Wziąłem tylko buty a resztę sprzętu wypożyczyłem na miejscu.
Do resortu Mammoth Mountain przyjechaliśmy nawet wcześnie, już przed 9 rano byliśmy na miejscu. Pierwsze co nas zdziwiło to ilość ludzi. Samochód musieliśmy zaparkować spory kawałek od głównej bazy i 10 minut iść na nogach żeby się dostać do wypożyczalni i wyciągów. Nawet nie myślałem, że tyle ludzi dalej będzie jeździło na nartach. Przecież jest lipiec!!!
Ale z drugiej strony co się dziwić, jak w ten weekend tylko w 3 miejscach można jeździć na nartach w Stanach z możliwością użycia wyciągów.
Na szczęście do wypożyczalni nie było żadnej kolejki i w ciągu paru minut miałem cały sprzęt skompletowany.
Kolejnym „problemem” było jak się ubrać. Ja wiem, jest lipiec i gorąca Kalifornia, ale przecież idę na narty. Na dole jest lato, ciepło, ludzie wyrozbierani się opalają, a na górze jest dużo śniegu i wiatr. Pomyślałem, że przypatrzę się jak jeżdżą lokalni i tak też się ubiorę. Oni też mi niewiele pomogli. Niektórzy byli w strojach kąpielowych, a niektórzy ubrani w kurtki narciarskie, kaski, gogle jak by był styczeń.
Ubrałem się jak na wiosenne nartki i wsiadłem na wyciąg.
Mimo, że jest koniec sezonu to i tak było trochę tras i wyciągów otwartych. Nie znam tego resortu. Nigdy tu nie jeździłem, więc za bardzo nie wiedziałem gdzie jechać. Wprawdzie dali mi jakąś mapę na dole, ale i tak wolałem jechać za lokalnymi. Oni przecież najlepiej wiedzą gdzie jeszcze można zjechać i co jest otwarte.
Warunki narciarskie były porównywalne do wiosennych nart na wschodzie. Oczywiście tylko śniegiem a nie terenem. Śnieg był sypki i przypominał cukier. Na nasłonecznionych stokach zaczynał się topić i robił się ciężki. Czyli klasyczne wiosenne narty. Natomiast teren, to wspaniałe doliny i granie po których można jeździć gdzie się chce, albo gdzie jest śnieg!
Ludzi nawet było trochę i do niektórych wyciągów parę minut trzeba było postać.
Wysokość i mokry śnieg dawał się we znaki i nogi zażądały przerwę. Zjechałem na sam dół, znalazłem Ilonkę i oczywiście zimne napoje.
Tutaj było ciepło. Jak na lipiec to ok, ale jak na narty +20C to chyba za dużo.
Schłodzony od wewnątrz wziąłem gondolę i po 10 minutach znowu wróciłem do zimowych krajobrazów.
W lato resort zamykają o godzinie 13. Pewnie dlatego, że później jest za ciepło i śnieg jest super ciężki. Takie warunki mogą być niebezpieczne dla początkujących narciarzy. Załapałem się na prawie ostatnie krzesełko i parę minut po 13 znowu byłem na samej górze.
Trasy były już prawie puste, śnieg ciężki, więc ostrożnie zjechałem na dół gdzie Ilonka znowu dzielnie pilnowała stolika. Dziękuje.
Długo nie siedzieliśmy, bo w planie było jeszcze wiele do zwiedzania. Głodni zjechaliśmy na dół do Mammoth Lakes. Miasteczko to jest główną bazą wypadową w pobliskie góry i resort narciarski. Bardzo fajnie położone, ma górski klimacik i wszędzie jest blisko. Coś jak Vail w Colorado, albo nawet Zermatt w Szwajcarii.
Ilonka znalazła najlepsze hamburgery we wsi i mimo, że trzeba było trochę czekać na stolik to warto było. A knajpa dla ułatwienia nazywała się Burgers.
Pół funta świeżej, soczystej wołowinki ze wszystkimi dodatkami zaspokoiło nasz głód na jakiś czas. Fajnie tam mają, bo możesz zamienić frytki na zieloną sałatę. Wydaje się to takie proste i logiczne, ale w większości knajp nie zamieniają, albo za dopłatą. Dlatego dużo amerykanów ma „nadwagę”.
Była dopiero 15, mamy jeszcze przynajmniej 5-6 godzin światła dziennego, więc trzeba to wykorzystać.
W drodze do jeziora Mono odwiedziliśmy miejsce gdzie podczas trzęsienia Ziemi 600 lat temu ziemia pękła i zrobiła spory wąwóz.
Jezioro Mono jest wysoko alkalicznym i hiperhalinowym słonym jeziorem. Na środku jeziora znajdują się wyspy wulkaniczne i mnóstwo tufowych formacji skalnych, które powstały wskutek reakcji słonych, zasadowych wód jeziora ze słodkowodnymi źródłami na dnie.
W niecałą godzinę z Mammoth Lakes dojechaliśmy do jeziora. Nie do końca do jeziora tylko do punktu widokowego z którego widać całą dolinę.
Mając Jeepa obowiązkowe jest wyszukanie małych dróżek i dojechanie do jeziora. Ilonka, jako najlepszy nawigator stanęła na wysokości zadania i powiedziała damy radę, coś znalazłam.
Nie było nawet tak źle i po 15 minutach mogliśmy samochodem wjechać do jeziora. Oczywiście nie zrobiliśmy tego, ale spróbowaliśmy tej słynnej wody. Tak jak mówili, woda jest słona, śliska, coś jak olej. Dzieje się tak bo świeża woda z wierzchu miesza się ze słoną wodą z jeziora.
Słynne skały powstałe z soli, która się na nich osadzała przez lata są z drugiej strony jeziora Mono. Oczywiście Ilonka znalazła ciekawą „drogę”, która prowadzi wokół jeziora i którą można tam dojechać.
Niestety dobry samochód to nie wszystko. Potrzebne jest też doświadczenie i umiejętności kierowcy. Mało mam doświadczenia w jeżdżeniu samochodem po rzekach.
Na drodze napotkaliśmy strumyk, albo raczej górską rzekę. Nie była za głęboka, może miała pół metra (ten samochód może jechać w wodzie do 75 cm), ale szybkość z jaką płynęła dała mi dużo do myślenia. Oglądałem już trochę filmików jak samochody zostały spychane przez nurt rzeki. Szkoda samochodu i ewentualnych naszych pieniędzy. Mieliśmy pełne ubezpieczenie, ale ono nie obejmuje zabaw poza drogami asfaltowymi. A po drugie jak by coś się stało, to telefony tu oczywiście nie działają, pewnie już tędy nikt dzisiaj nie pojedzie a do cywilizacji jest kawałek.
Wróciliśmy na główną drogę i na około dojechaliśmy do tego słynnego miejsca. Tu już oczywiście było dużo ludzi, płatny parking i wydeptana ścieżka do atrakcji turystycznych.
W tym miejscu znajdują się największe tufy. Kiedyś jezioro Mono było znacznie większe a teraz te paro metrowe solne kopczyki sięgają, aż w głąb lądu.
Pochodziliśmy jak rasowi turyści z aparatem w ręku i podziwialiśmy te ciekawe formacje.
Można było iść dalej i jeszcze więcej ich oglądać. Za bardzo nie było sensu, bo wszystkie były podobne. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku domu.
Nie lubimy jeździć tymi samymi drogami, więc Ilonka szybko się wzięła do roboty i znalazła ciekawszą drogę przez góry i inne jeziora.
Droga o wiele ciekawsza niż prosta i nudna autostrada.
Do Mammoth Lakes wróciliśmy już wieczorem. Górskie miasteczko przywitało nas rzeźkim powietrzem (12-15C) i pyszną kolacją.
Poszliśmy do kręgielni na kolacje, Mammoth Rock Brasserie. Co?!? Taka też była nasza reakcja jak weszliśmy do środka i było bardzo głośno, jasno, a kule do zbijania kręgli latały w powietrzu.
Dopiero pan w recepcji powiedział nam, że mają drugie piętro gdzie jest znacznie lepsza atmosfera do spożycia kolacji. Zamówiłem sobie Łosia. Naprawdę był pyszny. Niewiele „śmierdział” dziczyzną i idealnie pasował do ziemistego, czerwonego wina z południowej Francji.
2019.07.05 Bishop, CA (dzień 2)
Bishop, małe miasteczko z olbrzymim ogródkiem. Tak się reklamuje miasteczko w południowej Kalifornii, w którym aktualnie przebywamy. Na początku nie zrozumieliśmy o co chodzi. Przecież w okolicy miasteczka jest Inyo National Forest a nie jakiś park narodowy. Szybko jednak się przekonaliśmy, że nie zawsze trzeba zwiedzać parki narodowe, żeby było ładnie. Nasza decyzja aby zwiedzić wschodnie Sierra Nevada była całkiem dobra.
Kupując bilety do LA mieliśmy w planie odwiedzić Kings Canyon NP. Przepiękny park narodowy położony pomiędzy dobrze znanym Yosemite i Sequoia NP. Przyćmiony przez te dwa parki, Kings Canyon często jest niedoceniany. I to właśnie dodaje mu uroku. Skoro mieliśmy jechać na narty do Mammoth to stwierdziliśmy, że poszukamy hiku po wschodniej stronie gór. Nie jest to co prawda już Kings Canyon (granica przebiega szczytami) ale to przecież też Sierra czyli piękne górki. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w Bishop.
Od pierwszego wrażenia miasteczko nam się spodobało. Przede wszystkim jest to naprawdę miasteczko, ma hotele, restauracje, sklepiki, wszędzie można dojść na nogach, ma chodniki i parki. Wiem dla ludzi ze Skawiny to żadna nowość, ale uwierzcie nam, jak na Amerykę to jest dużo. Do tego wszystkiego dochodzi podwórko. Podwórko mają niesamowite. W niecałe 30 min można podnieść się 5tys feet (1500 km) i iść w górki jeszcze wyżej.
My w planie mieliśmy wyjść z Jeziora Sabrina i iść jak najdalej się da. Chcieliśmy na pewno dojść do Jeziora Blue, a potem jeszcze dalej do innych jezior. Tutaj powinnam przestać pisać i wstawić jakieś sto zdjęć bo było tak pięknie, że ciężko to opisać, ale spróbuję.
Niecały tydzień temu byliśmy w New Hampshire, w jednych z lepszych gór na wschodnim wybrzeżu. Nie umywa się to jednak w żaden sposób do Sierra. Zachodnie wybrzeże ma piękne wysokie góry sięgające ponad 4000 metrów / 14000 ft. Mają świetnie przygotowane szlaki i widoki które z każdym krokiem są coraz piękniejsze. No i co najważniejsze, tu rzadko pada deszcz. Z jednej strony szkoda bo Kalifornia potrzebuje deszczu ale z drugiej masz gwarantowaną pogodę.
Nasza trasa zaczynała się z wysokości 9000 ft i planowaliśmy wyjść ok. 2000 ft. Przy tej wysokości odczuwa się pomału brak tlenu, ale widoki były tak piękne, że nawet nie zwracaliśmy uwagi na wysokość tylko szliśmy wyżej, dalej i dalej.
Szlaki na zachodnim wybrzeżu są super przygotowane głównie zig-zagi. Wcześniej jakoś się nie zastanawiałam czemu tak jest i tylko się cieszyłam. Dziś zrozumiałam. W pewnym miejscu koło jeziora zgubiliśmy szlak. Skakanie po skałkach i ciągłe stawianie wysokich kroków dla kogoś kto mieszka na poziomie 0m n.p.m jest nie najlepszym pomysłem na tej wysokości.
W tym roku w Sierra spadły jedne z rekordowych opadów śniegu. Resorty narciarskie wykorzystują to aby zwiększyć zyski, natomiast dla górołazów oznacza to więcej wody w strumykach na szlaku, śnieg na trasie i inne przeszkody. My sobie z przeszkodami poradziliśmy, ściągnęliśmy buty i pokonaliśmy strumyk. Ale była zimna woda...ale na końcu był kamień na którym można było się szybko wysuszyć. Bo słoneczko grzało, jak na Kalifornię przystało.
Pierwsze jezioro do którego doszliśmy to Blue Lake (10400 ft / 3169 m). Nie można przejść koło tego jeziora obojętnie. Miejscówka na małą przerwę była idealna. Komary nas tylko trochę przepędziły. Zdziwiliśmy się, że na tej wysokości one jeszcze żyją ale z drugiej strony mają jezioro, ciągły dopływ świeżej krwi w postaci ludzi, no i nie najgorsze widoki.
Z początku myśleliśmy, że jesteśmy sami ale jak tylko wyszliśmy zza skały to zobaczyliśmy kilka namiotów. Trzeba przyznać, że nie najgorszy widok na dzień dobry mają.
Po Niebieskim Jeziorze ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora Dingleberry. Po drodze minęliśmy parę mniejszych jezior, doszliśmy do śniegu i podziwialiśmy kolejne piękne widoki. Czasem też się gubiliśmy ale szybko znajdowaliśmy trasę. Szlaki tu są bardzo dobrze przygotowane ale czasem duża ilość śniegu przykrywała trasę i łatwo można zgubić szlak.
Po około 4.5h od wyjścia na szlak doszliśmy do jeziora Dingleberry. Ale tu pięknie powiedziałam, tupnęłam nogą i powiedziałam ja tu zostaję…. na myśli miałam zostaję na lunch. Darek trochę się wahał i chciał iść dalej ale ludzie powiedzieli nam, że dalej jest 100% pokrycia śniegiem więc przeanalizowaliśmy dystans do następnego jeziora, zmianę wysokości i stwierdziliśmy, że tu jest pięknie i zostajemy.
To była słuszna decyzja. W górach tych można iść w nieskończoność i zawsze będzie jakieś jeziorko. Ja się zakochałam w Dingleberry i tak tu zostaliśmy.
Po godzinnej przerwie, zrobieniu tysiąca zdjęć, stwierdziliśmy, że można pomału wracać.
Droga w dół była łatwa. Zlatywaliśmy po serpentynach na dół. Tylko słońce dawało nam w kość. Smażyło jakbyśmy byli w jakiś niskich górkach. Woda pomału nam się kończyła więc przyspieszyliśmy, żeby jak najszybciej znaleźć się przy aucie w którym była woda i piwo.
Zlatując w dół nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Chcieliśmy iść dalej a tu lokalny włóczykij mówi "a gdzie junction talk?". Junction to po angielsku skrzyżowanie i jak się dowiedzieliśmy, krótka wymiana zdań na skrzyżowaniu jest mile widziana wśród innych górołazów. Gostek był obeznany i nazwał wszystkie szczyty, które nas otaczały. Nawet jakby się pomylił to byśmy nie zauważyli ale chyba jednak znał je wszystkie.
Po dotarciu do auta okazało się, że niestety wszystkie płyny oczywiście się zagrzały, ale najlepszy Daruś skoczył do zimnego strumyka i ochłodził napoje. Dawno tak szybko nie wypiłam butelki zimnej wody.
Coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z naszym Jeepem. Jak widać na powyższym obrazku, nawet położyć w nim się można. Ochłodziliśmy się zimną wodą i piwem i ruszyliśmy w kierunku hotelu. Po drodze tylko Darek chciał pobawić się autkiem po żwirowych drogach więc zjechaliśmy na bok.
Takim sposobem odkryliśmy Południowe i Północne jezioro. Południowe było dużo ciekawsze ale z obu było multum tras dalej w góry. Tutaj ludzie chyba się nie nudzą. My już hike zrobiliśmy więc grzecznie zawróciliśmy….aż się zakurzyło i pojechaliśmy w kierunku hotelu.
Kolacji daleko nie szukaliśmy i zdecydowaliśmy się na BBQ nie całe 10 min spacerkiem od hotelu. To co nam się jeszcze w Bishop podoba to wybór restauracji i fakt, że wszędzie można dojść na nogach.
Usnęliśmy dość szybko. Koło jedenastej w nocy z pół snu wyrwał nas dźwięk syren. Rzuciłam okiem na aplikację, która mówi gdzie są trzęsienia ziemi i uspokoiłam się bo to znów było koło Ridgecrest. Tym razem trzęsienie przekroczyło 7 stopni w skali Richtera. Współczuję tym ludziom. My znów nic nie poczuliśmy i grzecznie wróciliśmy do spania. Jutro uciekamy od tych trzęsień ziemi i jedziemy jeszcze bardziej na północ do Mammoth Lakes.