Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.05.29 Amsterdam, Holandia (dzień 5)
Dzisiaj dla odmiany będzie mniej o piwie a więcej o kulturze i sztuce... dziwne, nie?
Nasze wakacje dobiegają końca. Pora zakończyć naszą przygodę z Belgią i wrócić do Amsterdamu. Belgia nas wiele nauczyła jeśli chodzi o picie piwa. Odkryliśmy nowy świat, o którym wiedzieliśmy, że istnieje ale tak naprawdę nigdy nie doświadczyliśmy. Pomyślicie pewnie, eee tam... piwo to piwo.
Nie do końca. Mocne, dobrze wywarzane piwa belgijskie to całkiem inna bajka. Ale przecież obiecałam, że o piwie będzie mało.
Belgię, pożegnaliśmy śniadaniem nad kanałem i porannym spacerkiem. Około 9 rano, miasto dopiero budziło się do życia a studenci na rowerkach jechali na zajęcia. Ghent posiada największą sieć ścieżek rowerowych w całej Europie, ponad 400 km. Posiada też ponad 700 jedno-kierunkowych ulic po których rowerzyści mogą jechać pod prąd. W tym mieście znajduje się również pierwsza ulica, na której samochody są gośćmi i nie mogą wyprzedzać rowerzystów. Nie dziwne więc, że w mieście tak przyjaznym rowerzystom parking na rowery przy dworcu jest większy niż na samochody. Widuje się też ludzi, którzy mają składane rowery i zabierają je ze sobą do pociągów.
My też wsiedliśmy w pociąg. Co prawda bez roweru ale za to z plecakami. Niestety wszystkie szybkie pociągi Thalys, jadą do Amsterdamu tylko przez Brukselę lub Antwerp więc musieliśmy najpierw potłuc się w lokalnym pociągu zanim wsiedliśmy do expresu. Żeby było śmiesznie to myśmy po małych miasteczkach jeździli IC (inter-city) nie chcę wiedzieć jaki standard mają lokalne pociągi. IC mało przypominają pociągi relacji Kraków – Warszawa. One przypominają bardziej polskie poczciwe lokalne pociągi. Zero klimatyzacji, okna pootwierane, żeby było chłodniej ale za to głośno. Thalys to szybsze pociągi łączące duże miasta Europejskie. Nadal dużo im brakuje do Japońskiego standardu. Klima jest ale słaba. 300 km/h osiągają ale tylko na 10 minut bo potem muszą zwolnić, żeby przejechać przez stację itp. Ogólnie szału nie ma. Jedynym plusem jest rozkład jazdy. Jeżdżą one dość często i nawet w miarę punktualnie.
Podróż zajęła nam prawie 3h – troszkę długo ale jak się doliczy wszystkie tramwaje, przesiadki to jednak zejdzie. Ale warto było – naprawdę Gent (Ghent) i Bruges polecamy każdemu. W końcu dotarliśmy do Amsterdamu, zostały nam tu tylko jeszcze dwie noce a my jeszcze nie odwiedziliśmy żadnego muzeum. Amsterdam większości ludzi kojarzy się z muzeum Anne Frank albo Van Gogh'a. Anne Frank sobie odpuściliśmy. Muzeum jest sławne głownie wśród Amerykanów. W Stanach pamiętniki Anny Frank są lekturą obowiązkową. Oczywiście inne kraje Europy też znają te książki ale historie o drugiej wojnie światowej, ukrywaniu żydów itp. są tematem przewodnim wielu innych dzieł. Ja jakoś nie miałam ochoty na przeżywanie tragedii Drugiej Wojny Światowej po raz kolejny więc wybrałam muzeum Van Gogh'a.
Niestety w muzeum nie można robić zdjęć. Tylko miejscami udało nam się przemycić telefon i coś pstryknąć. Może i dobrze, że nie wolno bo by było jak z Louvre i Mona Lisą. W Paryżu każdy chce sobie zrobić selfie ze słynnym obrazem. Do tego stopnia, że jak wejdziesz do Louvre to masz strzałki kierujące cię prosto do obrazu. Tak jakby cała reszta była nie istotna. W muzeum Van Gogh'a na szczęście respektują artystę i jego dzieła i nie widziałam tłumów robiących sobie selfie.
Spodobała mi się idea muzeum dedykowanemu artyście. W muzeach jakich byłam wcześniej, zawsze były dzieła różnych artystów. W takich muzeach skupiasz się na rezultacie ale nie koniecznie poznajesz historię za każdym obrazem. W muzeum Van Gogh'a podobało mi się, że chodząc po piętrach i kolejnych salach uczyliśmy się o samym mistrzu. Mogliśmy wtedy lepiej zrozumieć jego obrazy, jego historię, jego życie.
Van Gogh był zdecydowaniem mistrzem. Tworzył w Holandii, Francji i Anglii. Był on bardzo zżyty ze swoim bratem, który był handlarzem obrazów. To właśnie syn brata stworzył muzeum dedykowane wujkowi i przekazał wiele dzieł sztuki jak i listów. Dzięki tym listom możliwe było odtworzenie, życia artysty ale przede wszystkim emocji jakie nimi targały. Był on bowiem utalentowanym artystom, który wierzył, że sztuka potrafi odmienić świat. Vincent dążył cały czas do perfekcji i w pewnym momencie produkował co najmniej jeden obraz dziennie. Niestety ten szał twórczy doprowadził go do śmierci. Był on parę razy w szpitalu psychiatrycznym a w wieku 37 lat popełnił samobójstwo. Znany jest też fakt, że odciął on sobie ucho. Kolejny etap szaleństwa.
Muzeum ma dość dużą kolekcję dzieł Vincenta Van Gogh'a. Nadal wiele sławnych dzieł jest w Muzeum Sztuki w Nowym Jorku czy Londynie. Mi szczególnie podobało się połączenie historii życia artysty z obrazami. Dodatkowo mogliśmy zobaczyć wystawę Van Gogh i Japonia. Jest to wystawa łącząca obrazy słynnych Japońskich artystów i obrazów Van Gogh'a inspirowane Japońską kulturą.
Pogoda dziś z nami nie współpracowała. W muzeum deszcz nam nie przeszkadzał natomiast plany chodzenia między kanałami musieliśmy przełożyć na jutro. Tak więc biegiem przez deszcz pobiegliśmy do restauracji na kolację. My siedzieliśmy w ciepełku, zajadając się pysznościami i pijąc piwko – a za oknem, rowerzyści mknęli co sił w pedałach. Rowerki są fajne ale nie w deszczu. Tak czasem widzieliśmy kogoś z parasolem czy peleryną ale większość była w samych letnich ubraniach. Nie jest łatwo być zaskoczonym przez deszcz jak się ma ze sobą rower. My na szczęście roweru nie mieliśmy i mogliśmy wsiąść ubera do hotelu.
A w hotelu....nie, nie poszliśmy do hotelowego baru...my w lodówce mieliśmy coś specjalnego. Heritage 2015, Armagnac Oak Aged Ale. Piwo, które leżakowało w beczkach po armaniaku...pozwolę Darkowi, jako ekspertowi, wypowiedzieć się coś więcej na ten temat:
Tak jak Ilonka wcześniej pisała, browar Halve Maan produkuje też piwa które leżakują w beczkach. My kupiliśmy piwo, które leżakował w beczkach po Armaniaku. Butelka 0.7L, Alkohol 11%.
Ale było pyszne. Już zaraz po otwarciu i wlaniu do szklanki w powietrzu zaczął unosić się aromat dębu, brandy, wanilii....
Po pierwszym łyku miałem niebo w gębie! Co za cudowny, smak. Takie pełne, mocne, ciemne, trochę słodkie, czekoladowe.
Takie piwa pije się małymi łyczkami i długo. Butelka spokojnie wystarczy na 1-1.5 godziny i raczej drugiej w ten sam dzień nie powinno się otwierać. Po takim piwie inne piwa jak Heineken smakują jak woda. Idealne na zakończenie dnia!
2018.05.28 Bruges & Ghent, Belgia (dzień 4)
Dalej i dalej na zachód. Większość ludzi podróżujących po Europie skupia się tylko na stolicach. Często ich plan sprowadza się do Amsterdam, Bruksela, Paryż, może jeszcze Londyn czy Rzym. Wiadomo w stolicach trzeba być i na pewno mają one wiele do atrakcji. Ale europejskie kraje to nie tylko stolice – ciekawsza przygoda zaczyna się po wyjechaniu poza wielkie metropolie.
Tak więc my zwiedzając Belgię chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i w Brukseli znów wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Ghent (pol. Gandawa) a potem jeszcze dalej do Bruges (pol. Brugia).
W Ghent spaliśmy, więc najpierw zajechaliśmy tam, zostawiliśmy plecaki w hotelu i pojechaliśmy do Bruges. Bruges jest mniejszym miasteczkiem i z początku obawiałam się czy w ogóle warto tam jechać. Jeśli się zastanawiasz to przestań Bruges zdecydowanie powinna się znaleźć w planie każdego włóczykija.
Brugia (miasto w północno-zachodniej Belgii), z powodu obfitości kanałów w historycznej części miasta nazywane jest flamandzką Wenecją. Pierwsze fortyfikacje powstały tutaj ponad 2 tysiące lat temu. Tysiąc lat później Brugia otrzymała prawa miejskie jako najważniejszy punkt handlowy między Anglią, Skandynawią, a południową Europą.
W starym mieście dominują zabudowania ze średniowiecza, które dalej się świetnie trzymają. Od 2000 roku historyczne centrum Brugii znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. A w 2002 roku Brugia została wybrana europejską stolicą kultury.
Z dworca warto przejść się Mineral Wasser park. Jak tylko zbliżyliśmy się do parku to zaskoczyła nas ilość autokarów i wycieczek. Były tego tłumy. Wycieczka numer 19, za chwilę numer 24...po prostu szok. Ja rozumiem, że Brugia ze względu na swoje dziedzictwo kulturowe jest na liście każdego turysty ale nie sądziłam, że tak dużo ludzi podróżuje jeszcze autokarami i zwiedza miasta całymi wycieczkami.
Z parku wchodzi się prosto na stare miasto. Tutaj turyści mieszają się z lokalnymi rowerzystami więc znów ciężko się chodzi. My jednak skręciliśmy w boczne uliczki i szybko wyszliśmy na browar De Halve Maan. Jest to jeden z najdłużej działających rodzinnych browarów w Belgii. Do dziś szóste pokolenie zarządza biznesem i tworzy coraz to nowsze piwka. O każdej pełnej godzinie można mieć wycieczkę po browarze. Pomimo, że już w paru browarach w życiu byliśmy to nadal chętnie poszliśmy, żeby nauczyć się czegoś o belgijskim browarnictwie.
Jak to Pani przewodnik powiedziała – o piciu piwa już wiele wiecie, ale o piciu Belgijskich piw to wy zapewne mało wiecie, a o robieniu jeszcze mniej. No i miała rację. De Halve Maan waży 4 rodzaje piwa. Jako efekt końcowy mają 6 w swojej ofercie. Cztery podstawowe plus dwa leżakowane w beczkach po rumie albo armaniaku. W restauracji przy browarze można spróbować tylko cztery podstawowe natomiast w sklepie kupiliśmy jedno leżakowane w beczkach po armaniaku – ciekawe jak będzie smakować. To leżakowane ma 11%, jest butelkowane w 750 ml flaszkę i kosztowało 14 EUR. Niby nie dużo biorąc pod uwagę ceny wina które mają podobne procenty i pojemność.
W browarze Halve Maan produkuje rocznie około pięć miliona litrów rocznie. Tylko 1.5 miliona jest importowana na cały świat, reszta zostaje w kraju. Belgia słynie z piwa i ma około 150 browarów. Pomimo, że browarnictwo jak i wyrób czekolady jest regulowane przez rząd to mają oni dużo swobody w kwestii warzenia piwa. Mogą eksperymentować i dokładać do piwa różne inne smakowe regulatory. Takim sposobem powstaje dużo piw owocowych (np. Wiśniowe). Słynne też na cały świat było piwo czekoladowe czy bananowe. Pani przewodnik troszkę się z tego śmiała i stwierdziła, że jest to pułapka turystyczna bo przecież banany nie rosną w Belgii a czekoladę może i lubią ale na pewno nie lubią jej łączyć z piwem. Piwo wiśniowe natomiast traktowane jest jak oranżadka – tylko o troszkę mocnych procentach.
Kolejną ciekawostką jest chmiel. Każdy z nas wie, że chmiel jest niezbędny do produkcji piwa. Mało kto jednak wie, że jest on uważany za takie samo zioło jak cannabis. Oba zioła mają właściwości relaksujące i poprawiają ci humor. Po cannabis jesteś happy, natomiast po chmielu, hoppy. I tak to Beldzy się podzielili ziołami z Holendrami. Jedni preferują chmiel, drudzy cannabis.
Oczywiście Pani nie omieszkała zrobić nam wykładu na temat picia belgijskich piw. Większość z nich jest dużo mocniejsza niż piwa w innych krajach więc trzeba przestrzegać paru zasad. Jak wypijesz jedno mocne piwo to drugie wypij dopiero na drugi dzień. Piwo, też nie lubi słońca ani ruchu więc picie na słońcu czy tańczenie zaraz po wypiciu piwa nie jest najlepszym pomysłem. Pewnie jest w tym trochę racji. Piwko jest fajne, żeby się zrelaksować i odpocząć w fotelu bo długim dniu pracy.
Jako ostatnia ciekawostka dowiedzieliśmy się, że browar De Halve Maan wybudował rurociąg pod starym miastem i transportuje piwo do niedalekiej wioski oddalonej do Bruges 3 km. Piwo nie lubi wstrząsów i dużych zmian dlatego bardzo delikatnie jest „pchane” przez rury do innego miasta. Tam jest butelkowane i znowu wraca do Bruges. Dlatego na wielu kuflach Brugse Zot jest narysowany rurociąg.
Wycieczka po browarze trwała 45 min i łaziliśmy po różnych drabinach, mostkach, strychach i dachach. Na końcu jako nagroda czekał nas kufel zimnego piwka. My do tego wzięliśmy sobie jeszcze lunch. Poszliśmy w kierunku lokalnej kuchni więc niestety nie pamiętamy nazw ale ogólnie to oboje mieliśmy kurczaki, każdy inna część i w innym sosie a do tego wszystkiego frytki. Z tymi frytkami to naprawdę jest wesoło. Gdzie sosy tam i frytki – zresztą frytki podają do wszystkiego.
Pojedzeni i popici wyszliśmy na słoneczko. Ale dziś grzało. Ogólnie Belgia przywitała nas dość wysokimi temperaturami. Jednak zwiedzanie miast Europejskich później niż kwiecień jest ciężkie. Chcesz pozwiedzać, pochodzić a tu słońce tak smaży, że jedyne co chcesz robić to siedzieć w klimatyzowanym hotelu – o ile taki masz bo z tym różnie bywa. O czym przekonaliśmy się wieczorem bo niestety nasz hotel nie miał AC tylko Climate Control. Niestety hotels.com nie rozróżniają tego i w opisie pokoju było napisane AC – a to wielka różnica
Chcieliśmy się przejść dalej w miasto a szczególnie dojść do wiatraków i po drodze zobaczyć małe domki różnych robotników. Podobnie jak w Brukseli, im bardziej się oddalaliśmy od starego miasta tym mniej turystów było. No i dobrze – fajnie tak szło się tymi małymi uliczkami, wśród starych ale bardzo dobrze odrestaurowanych domeczków i małych kamienic.
Tak spacerując doszliśmy do młynów. Był to pierwszy raz jak widziałam młyny na żywo. Te są bardziej dekoracją bo nie można ani wejść do nich, ani pozwiedzać. Ale i tak selfie z młynem musi być. W Holandii mamy zamiar zobaczyć ich więcej. Ten był tylko na zaostrzenie apetytu.
Po paru godzinach w Bruges wróciliśmy do Ghent. Już obeznani w pociągach i komunikacji miejskiej szybko zajechaliśmy pociągiem i tramwajem pod hotel. Tu nas troszkę zdziwiło bo pomimo, że na dole, na recepcji hotelu prawie zamarzałeś tak w pokoju było dość ciepło. Wtedy zrozumieliśmy, że nawet duże sieciowe hotele (na szczęście nie Marriott) nadal nie wszędzie mają klimatyzację. Dziwne – czyżby prąd w Europie był aż tak drogi? Czy naprawdę tylko te hotele po $300 za noc mają klimę a te tańsze, za $150 już nie...hmmm...pewnie nigdy się nie dowiemy.
Upał nas trochę zmęczył więc na miasto wyszliśmy dopiero koło 20 godziny. Oczywiście jeszcze było jasno i wcale nie wydawało się, że dzień dobiega końca. Może żeberka nie są najbardziej tradycyjną potrawą ale serwują ich dużo w Belgii. Okazało się, że zaraz koło naszego hotelu jest restauracja Amadeus (ta sama co w Antwerpen) i można zjeść tyle żeberek ile tylko się zmieści w brzuchu głodomora.
My jednak postanowiliśmy spróbować coś innego i wybraliśmy szaszłyk i zupę pomidorową. Bez żeberek jednak się nie obyło i na koniec Darek dostał pół porcji (za darmo) – znów zadziałał jego urok osobisty.
Po kolacji poszliśmy się powłóczyć po mieście. Był poniedziałek więc nie było dużo ludzi na ulicach ale też wiele miejsc było zamkniętych. Ja tam się cieszyłam bo lubie gonić z aparatem w nocy i robić nocne zdjęcia. Oświetlone miasto jest ładniejsze od miasta w ciągu dnia. Światło wydobywa piękno budynków a ciemność zakrywa bałagan wokół tych budynków. Tak więc pospacerowaliśmy po kanałach, popstrykaliśmy zdjęcia i wróciliśmy do hotelu. A efekty możecie zobaczyć poniżej.
Ghent jest trzecim co do wielkości miastem w Belgii. Jest też trzecim co do wielkości portem. Miasto przypominało mi Kraków i jak się okazało później, Ghent podobnie jak Kraków jest największym miastem uniwersyteckim w Belgii. Nie dziwne więc, że ulice są pełne młodych ludzi a wieczorami wszyscy odpoczywają w przydrożnych kawiarenkach.
Dobranoc – jutro wracamy do Amsterdamu. Jakoś smutno mi będzie zostawić te małe Belgijskie miasteczka. Które mi się najbardziej podobało? Powiedziałabym, że Brugia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ghent to trochę taki mały Kraków więc też mi przypadł do gustu. W Ghent jednak może być ciężej z pracą. Natomiast Antwerpen wydaje się chyba najlepszą opcją do mieszkania.