Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.09.02 Palmer, AK (dzień 12)
Wakacje dobiegają końca. Dziś przenosimy się poraz ostatni do innego hotelu. Obiecałam wam, że będzie 7 hoteli, samolot, statek i helikopter … właśnie helikopter zostawiliśmy jak wisienkę na torcie na sam koniec. Ostatni lodowiec jaki planujemy odwiedzić (piąty na tym wyjeździe) to Knik. Do niego nie można dostać się na nogach bo nie dość, że trzeba iść dniami to do przejścia jest dość duża rzeka. A na koniec i tak jest jezioro które się łatwo nie pokona. Tak więc najlepiej lodowiec oglądać z helikoptera. Myśmy jeszcze nigdy nie robil helikoptera nad lodowcem więc pora dołożyć kolejne doświadczenie do naszej kolekcji. Darkowi udało się znaleźć helikopter i hotel w jednym miejscu tak więc dziś wracamy pomału bliżej Anchorage i jedziemy do Knik River Lodge blisko miasteczka Palmer.
Śniadanie w Majestic serwują o 9 rano więc idealnie bo mogliśmy się wyspać po wczorajszych dyskusjach z pracownikami pensjonatu. Naprawdę ciekawi ludzie i ciekawe historie życia.
Majestic Valley pożegnało nas chmurami i mżawką. Dobrze, że dopiero dziś się pogorszyła pogoda i wczoraj mogliśmy cieszyć się ładną pogodą na lodowcu. Dziś nam mniej zależało na pogodzie bo uciekaliśmy z tych rejonów.
Zarówno w pensjonacie jak i przewodnik na lodowcu polecano nam dwie rzeczy do oglądnięcia. Jedną było wyjście na szczyt Lions Head inną wyjechanie na przełęcz Hatcher. Ponieważ widoczność była prawie zero odpuściliśmy sobie Lions Head i spróbowaliśmy szczęścia z przełęczą.
Droga do Palmer jest piękna sama w sobie. Jechaliśmy tą trasą dwa dni temu ale widoki nadal podziwialiśmy. Jakimś dziwnym cudem trafiliśmy też na jesień. Z dnia na dzień liście zmieniły kolory i mogliśmy podziwiać piękną złotą jesień.
Po ponad godzinie dojechaliśmy w rejonye miasteczka Palmer i skręciliśmy na Hatcher Pass. Początkowo droga przechodziła przez obrzeża miasta aby potem wspinać się pięknymi górskimi drogami.
Hatcher Pass łączy miasta Palmer i Wasilla i najwyzszy punkt osiąga na wysokości 3,886 ft (1,148 m). Ze względu na bliskość miast i drogę prowadzącą na sam szczyt rejon przełęczy jest bardzo popularny w czasie zimy na narciarstwo backcountry. Podobno pierwszy śnieg nadający się do zjazdów na nartach pojawia się tu już pod koniec września. Darek po tej informacji zaczął się zastanawiać czy nie przedłużyć wakacji ale na szczęście w porę się dowiedziałam, że dostałam dwa bilety na US Open w całkiem fajnym rzędzie więc wrócimy do NY, a czy wyjazd na narty na Alaskę w nastepnym roku wypali i odwiedzimy Hatcher pass to się jeszcze okaże.
Przełęcz popularnae jeste cały rok wśród entuzjastów różnych sportów, rowery, paralotnie, szlaki górskie i dzikie zwierzęta. Wszystko można tu robić i spotkać. Myśmy mieli tylko szczęście do lokalnego świstaka, który nawet ładnie pozował do zdjecia.
Na przełęczy dość mocno wiało i zaczęło padać więc nie spędzaliśmy tam wiele czasu. Mamy nadzieję, że pogoda do jutra się poprawi i nie odwołają nam helikoptera. Podobno dziś wszystkie loty odwołali ze względu na wiatr. Jak nie jutro to może w sobotę nam się uda polecieć.
Póki co dojechaliśmy do kolejnego pensjonatu Knik River Lodge. W takim małym domku spędzimy nasze ostatnie noce na Alasce. Knik Lodge ma około 25 takich domków. Każdy domek ma łazienkę, mini aneks kuchenny i jedno albo dwa łóżka. Jest też mini taras dla odważnych. Na Alasce jest dużo komarów więc siedzenie na trasie nie zawsze jest dobrym pomysłem.
Dziś kolację jemy w lodge więc na luzie mogliśmy sobie pochodzić po okolocy, nadrobić zaległości z blogiem, i ogólnie odpocząć.
Nie wiele jest jednak tu do robienia. Miałam nadzieję, że przynajmniej tu jakiegoś łosia spotkamy i cały czas chodziłam z dużym obiektywem ale pewnie jak to bywa w życiu, skoro byłam przygotowana to nie miałam co fotografować. Jakbym miała tylko telefon albo w ogóle nie miała aparatu to pewnie łosie by nam z ręki jadły. Z samego pensjonatu można przejść się kawałek do lasu i na pobliski pagórek. Dziś nam nie zależało na zwiedzaniu ale może przy kolacji wypytamy kelnerkę/kelnera co tu można robić.
Restauracja w pensjonacie Klink słynie z używania tylko produktów z pobliskich farm. Wszystko świeżutkie i organiczne. Niestety menu mają dość limitowane. Nawet nam nie chodzi o to, żeby mieć jakiś super wybór ale żeby się zmieniało codziennie. Z tego co zobaczyłam w menu i na zdjęciach innych gości w Internecie wygląda, że menu nie zmienia się przez cały rok. Dziś wybraliśmy po łososiu. Jutro może wybierzemy coś innego ale trzeci dzień już bym chyba nie chciała tu jeść.
Łosoś był pyszny ale sernik smaczniejszy!
W głównym budynku brakuje też miejsca, żeby sobie usiąść i odprężyć się. Mają dość duży taras ale niestety to jest Alaska i komary atakują. W restauracji to tak dziwnie siedzieć przy pustym stole. Tak więc chcąc nie chcąc po kolacji poszliśmy do domku. Darek próbował przez chwilę siedzieć na tarasie ale komary i inne muszki szybko go przegoniły i przenieśliśmy się do pokoju. Jutro czeka nas ostatnia atrakcja. Będziemy latać helikopterem nad lodowcem. Baterie naładowane, karta pamięci wyczyszczona i obiektywy przygotowane. Jestem gotowa na zrobienie kolejnego tysiąca zdjęć. Ciekawe kiedy to po powrocie ogarnę, kiedyś na pewno.
2021.09.01 Matanuska Glacier, AK (dzień 11)
Kolejny dzień, kolejny lodowiec. Rzeczywiście polecieliśmy po bandzie jeśli chodzi o lodowce ale tak to jest jak zaczęliśmy o nich czytać i nie mogliśmy się zdecydować, który oglądać. Na szczęście nie musieliśmy się ograniczać i mogliśmy odwiedzić ich kilka. Zwłaszcza, że cały czas w głowie mamy myśl, że kiedyś ich nie będzie.
To co jednak urozmaiciliśmy to sposób zwiedzania. Zwiedzaliśmy je sami, ze statku, teraz przyszła kolej na zwiedzanie z przewodnikiem.
Lodowiec Matanuska nie bardzo można zwiedzać samemu. Problem polega na tym, że o ile lodowiec jest na ziemi publicznej o tyle brama wjazdowa jest na terenie prywatnym. Parę lat temu, każdy mógł wejść na lodowiec ale opłaty były masakryczne, chcieli wtedy ponad $75 za osobę. Podobno w czasach jak wpuszczali wszystkich to była jazda na lodowcu. Przewodnik nam opowiadał, że widział ludzi w klapkach, podających sobie dzieci nad uszczerbami i przepaściami. Może i lepiej, że zabronili każdemu tam wchodzić.
Aktualnie bilet wstępu kosztuje tylko $25 tylko albo ma się dużo szczęścia i umiejętności, żeby przekonać Bob’a który jest właścicielem bramki, żeby cię wpuścił. Albo wynajmujesz przewodnika. My wybraliśmy przewodnika. Po pierwsze bezpieczniej, po drugie ciekawiej a po trzecie, moglibyśmy nie przekonać Bob’a i co by było? Wynajęcie przewodnika jest o tyle fajne, że zawsze Ci coś poopowiada i zaprowadzi w piękne miejsca.
Dzisiejszą wycieczkę rezerwował Darek. Oczywiście przygotował się na szóstkę z plusem i wybrał najlepszą z możliwych opcji. Wykupioną mieliśmy wycieczkę w małej grupie (tylko 4 osoby) na zaawansowanym poziomie. Nie była to jeszcze wspinaczka po lodzie (choć taka opcja też była) ale dłuższy spacer, bardziej zaawansowany teren itp. Kiedyś na Islandii robiliśmy podobną wycieczkę i wówczas nasza grupa była około 10 ludzi. Wtedy podzielili 20 ludzi na pół patrząc na ich buty. Po butach można dużo się o człowieku dowiedzieć a zwłaszcza jak dużo chodzi po górach i jak często. Nasze zdarte buty mają trochę historii do opowiedzenia więc na Islandii zostaliśmy wybrani do zaawansowanej grupy, która właśnie poszła dalej i wyżej na lodowiec. Ciekawe jak będzie dziś.
Po śniadaniu pojechaliśmy w wyznaczone miejsce - jakieś 30 minut od naszego pensjonatu. Mieliśmy być 15 minut wcześniej ale chyba wszyscy tu zaspali bo poza nami i inną parą nie było nikogo z obsługi. Ta inna para wyglądała spoko i widać było, że też chodzą po górach. Niestety oni szli na inna wycieczkę - wspinaczkę po lodzie. Tak więc my cierpliwie czekaliśmy na obsługę i z ciekowości obserwowaliśmy, kto jeszcze się pojawia i zastanawialiśmy się kto jeszcze będzie w naszej grupie.
O 9 rano pojawiła się załoga. Podpisaliśmy cyrografy czyli regulamin, że wszystko robimy na własną odpowiedzialność i nie będziemy ich skarżyć jak sobie skręcimy nogę. Po złożeniu podpisów przyszedł czas na uzupełnienie sprzętu. Nova Glacier Adventure, firma którą wybraliśmy, pożycza wszystko co potrzebne: raki, kaski, uprzęże, nawet buty. Nam pozwolili używać własnego sprzętu i pożyczyliśmy się od nich tylko uprzęży. Reszta ludzi niestety nie miała sprzętu więc zaczęło się przymierzanie butów, ustawianie raków itp. My tylko siedzieliśmy i obserwowaliśmy towarzystwo. Trzy osoby były spoko. Widać, że mieli górskie ubranie, że po górach chodzą i nie jest to ich pierwszy raz. Oni jednak szli na Ice Climbing czyli wspinaczkę po lodzie. Pozostałe 6 ludzi pomimo, że podobno wykupili zaawansowaną wycieczkę to nie bardzo wyglądali jakby mieli doświadczenie. Lekkie buty (tenisówki), szaliki, albo wręcz przeciwnie, aż przesadzone zimowe ubrania włącznie z kombinezonami narciarskimi. Szaty niby nie zdobią człowieka ale jednak po ubraniu można dużo powiedzieć o doświadczeniu. Szczególnie w górach. Obawialiśmy się, że jednak dwie osoby z tej szóstki pójdą z nami. No cóż, raz jesteś w mocnej grupie a raz w słabej. W pewnym momencie nasz przewodnik zapakował plecak w liny i mówi do nas, że idziemy… my z Darkiem popatrzyliśmy po sobie i wskoczyliśmy do jego auta tak jak nam kazał. Od razu nasunęło mi się pytanie - ale to sami jedziemy? I zadałam je głośno. Na co gościu odpowiedział: “Tylko nie sprawdźcie, żebym żałował, że was wziąłem.” Jak się okazało, mają oni możliwość przesuwania ludzi między grupami tak aby poziom i doświadczenie się wyrównały. Cieszyliśmy się, że udało nam się skończyć w prywatnej grupie bo jak wiadomo idzie się tak szybko jak najwolniejszy członek grupy. Potem jak widzieliśmy gdzie my zaszliśmy a gdzie reszta to jeszcze bardziej byliśmy wdzięczni Mitch’owi (przewodnikowi) za decyzję jaką podjął.
Byliśmy pierwsi na lodowcu. Szybko się zebraliśmy, nie musieliśmy mierzyć butów ani ustawiać raków, szybko też wybraliśmy się z auta. Nie spodziewaliśmy się dużo ludzi na lodowcu ale Mitch mówił, że normalnie zdarza się trochę grup i jak będziemy wracać to zobaczymy ich więc lepiej delektujmy się póki nikogo nie ma. Tak też robiliśmy. Szliśmy, pstrykaliśmy zdjęcia, aż tu nagle stanęliśmy pod ścianą z lodu i usłyszeliśmy “no to czas na wspinaczkę”. Ops… to było w planach? Popatrzyłam tylko na Darka pytająco czy to naprawdę było w planach i zaciągnęłam zapięcie na uprzęży.
Najpierw przewodnik pokazał nam jak się powinno wychodzić i zaczął się sam wspinać używając tylko czekanów i raków. Na górze zainstalował linę i spuścił nam czekany. Kiedy wszystko było gotowe, przypięłam się do liny, czekany w rączki i do dzieła.
Czekany fajna sprawa. Pierwszy raz je używałam i właściwie pierwszy raz miałam je w ręce ale były bardzo pomocne. Wspinaczka po lodzie przypominała wspinaczkę ścianami skalnymi gdzie często trzeba pomyśleć gdzie położyć nogę i rękę. Tutaj było o tyle łatwo, że nawet jak się nie miało właściwej półeczki na ręce czy nogi to się po prostu wbijało czekan w lód i już był punkt zaczepienia. Ściana nie była pionowa. Teoretycznie można po niej wyjść używając tylko raków i rąk ale z czekanami jest dużo lepiej a z liną dużo bezpieczniej.
Po mnie przyszła kolej na Darka. On już kiedyś miał czekan w rękach jak się wspinał na Cotopaxi. Nie używał go jednak do wspinaczki takiej jak ta. Miał go bardziej na wypadek jakby się pośliznął. Ratowanie się czekanem to kolejna bardzo ważna umiejętność i krytyczna jak się chodzi po dużych lodowcach jak Cotopaxi.
Darek pokonał ściankę jak zawodowiec i nawet się człowiek nie oglądnął jak on już był na górze. Podsumował to jednym zadaniem “Trzeba kupić czekany”. Zabawa przednia i zdecydowanie cieszymy się, że mieliśmy taką okazję.
Jak już wyspinaliśmy się na ściankę to byliśmy w totalnie innym świecie. Było pięknie, pusto i lodowo. Kraina lodowca otworzyła się przed nami, nie widzieliśmy już parkingu, innych ludzi. Wszędzie lód, ale właśnie to było najpiękniejsze w tym wszystkim.
Mieliśmy jeszcze jedną ścianę, albo bardziej powinnam powiedzieć rynnę, do pokonania ale to już była bułka z masłem. Przewodnik tak czy siak rozłożył linę, która wiadomo była pomocna ale ogólnie nie było to nic trudnego.
Troszkę czasu zajmowało ciągłe rozkładanie liny. Zastanawiam się czemu oni nie zostawiają lin na parę dni. Wiadomo, że lodowiec się rusza i strzeliny się zmieniają ale chyba nie aż tak szybko, żeby na parę dni nie mogli zostawić lin. A może nie chcą, żeby inne firmy z nich korzystały? Na pewno coś w tym jest. W każdym razie my nie narzekaliśmy bo po pierwsze i tak cieszyliśmy się, że jest nas tylko dwoje i nie musimy czekać, aż reszta grupy się wyspina a po drugie wykorzystywaliśmy ten czas na robienie zdjęć.
Po przejściu rynną naszym oczom ukazało się kolejne magiczne miejsce…
Poczuliśmy się jak w samym centrum lodowca. Przewodnik miał rację. Wynajmuje się przewodnika z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na jego doświadczenie i bezpieczeństwo jakie ci daje, a po drugie przewodnik zna piękne miejsca i cię zaprowadzi prosto do nich. Często zapominamy o tym drugim powodzie. Myślimy o przewodniku bardziej jak o zabezpieczeniu i osobie która wie jak zainstalować liny. Prawda jest taka, że my byśmy mogli sami łazić po tym lodowcu ale zajęłoby nam godziny, żeby dojść w te najładniejsze miejsca.
To niestety był najdalej wysunięty punkt do, którego doszliśmy. Od tego momentu trzeba było wracać. Można iść dalej lodowcem. Są nawet takie wyprawy gdzie rozkłada się namioty na lodzie a prowiant dostarczany jest helikopterami. Podobno jakaś firma specjalizuje się w tego typu ekspedycjach i przejście całego lodowca trwa ok. 28 dni. Tylko jaka przyjemność jest spać tak na lodowcu gdzie nie można nawet ogniska rozpalić i wszystko wokół jest białe. Na pewno jest to przeżycie ale chyba ja powiem pass.
Wracaliśmy tą samą drogą co wychodziliśmy więc oznaczało to ponowne pokonanie rynny i ściany. Z rynną poszło łatwo ze ścianą w sumie też. Schodziliśmy używając metody rappelling. Przywiązani do liny schodziliśmy krok po kroku na dół. Przewodnik nas spuszczał więc nasza praca polegała tylko na przekładaniu nóg na lodzie. Wyglądało to trochę jak chodzenie tylko ściana robiła za podłogę a lina pomagała nam walczyć z grawitacją. Pierwsza chwila kiedy musiałam zaufać linie i po prostu zacząć iść była dziwna ale jak tylko się przełamałam to uśmiech nie schodził mi z twarzy. Super uczucie - i jakie to łatwe!
Ja byłam w szoku, że to takie proste i bez wysiłkowe a Darek był w szoku, jak lód potrafi utrzymać człowieka. Mitch bowiem wykręcił w lodzie dwa małe kanały w kształcie litery V i przewlókł przez to sznur. Wygląda to mniej więcej jak na rysunku poniżej.
Tak przewleczona lina robi za kotwicę. Następnie do tego przywiązywana jest główna lina z karabińczykami i człowiek. Myśmy chodzili po lodzie parę dni temu i baliśmy się, że może się ukruszy, może się załamie pod naszym ciężarem. Jak zobaczyliśmy, że lód jest w stanie utrzymać dorosłego człowieka na linie i nawet nie drgnie to nasze obawy zniknęły i już spokojnie skakaliśmy po lodzie ile wlezie.
Bezpiecznie zeszliśmy na dół i dopiero teraz zobaczyliśmy ile więcej ludzi się tu uzbierało. W oddali było kilka większych grup. Niedaleko nas na ściankach bawiły się dwie grupy z firmy Nova Glacier Explorers (naszej firmy). Widzieliśmy w oddali grupę 6 ludzi, którzy mieli wykupioną wycieczkę tą co my. Oni jednak nie doszli tak daleko i bawili się na łatwiejszej ściance tylko w schodzenie - bez wychodzenia. Na innej, bardziej stromej ścianie, cztery osoby robiły wspinaczkę. Oni mieli wykupioną wycieczkę Ice Climbing. W sumie to się cieszyliśmy, że my nie wybraliśmy Ice Climbing. Oni spędzają więcej czasu na ściance, uczą się i próbują ale za to mało widzą lodowca. My mieliśmy mały przedsmak wspinaczki a jednocześnie mogliśmy zobaczyć piękne miejsca.
Na sam koniec Mitch zaprowadził nas w miejsce zwane Ice Fall (wodospad lodu). To tutaj tylko dochodzi większość wycieczek. Ale ja się cieszę, że Darek poczytał i wyszukał która firma jest najlepsza. Inne firmy nie dość, że dochodzą tylko do tego miejsca to jeszcze nie dają raków tylko łańcuszki.
Byliśmy w tym miejscu sami - na szczęście. Nawet przewodnik podkreślał parę razy, że dobrze, że wcześniejsza grupa właśnie opuściła to miejsce a nowa jeszcze nie doszła. Też chyba w ciszy chciał się napatrzyć na to cudo natury. Nie dziwię mu się. Tu musi się dziać jak tak przyjdzie 20 ludzi i każdy skacze, krzyczy, robi sobie selfie itp. My podobnie jak nasz przewodnik mogliśmy tak stać godzinami w tym miejscu, podziwiać lodowiec i wsłuchiwać się w jego odgłosy. Bo przy lodowcu słychać jak pęka, jak czasem coś się odłamie.
Czas było wracać do bazy. To był piękny spacerek i dzień pełen wrażeń. W bazie wypiliśmy jeszcze piwko z przewodnikiem i pogadaliśmy troszkę o życiu. Mitch jest wolnym duchem. Sam nazywa siebie Ski-bum czyli w wolnym tłumaczeniu bezdomny narciarz. Kocha narty więc od razu znalazł wspólny temat z Darkiem. On jednak wybiera takie mniejsze resorty, które mają mniej turystów a co za tym idzie też mniej zielonych i niebieskich tras. Sam jest przewodnikiem w jakimś małym resorcie w Utah. Lato spędza na Alasce pracując dla Nova a zimy w Utah jeżdżąc na nartach. Widać, że robi to co lubi cały rok a spanie u kogoś na tarasie czy pod namiotem uznaje za standard. Typowy włóczykij.
Po lodowcu wróciliśmy do naszego pensjonatu. Po krótkiej drzemce (musieliśmy nadrobić zaległości) poszliśmy na górę gdzie pomału szykowano się do obiadu. Dziś pensjonat już jest pełny. Obsługa była zajęta przygotowywaniem kolacji na jakieś 30 ludzi ale uwijali się szybko. My grzecznie zajęliśmy stolik i podziwialiśmy widoki. Naprawdę cudowne miejsce!
Kolacja w pensjonacie nie jest wliczona ale można ją sobie osobno wykupić. Jest to dobra opcja bo w okolicy nie wiele jest restauracji. Większość trzeba zgłaszać dzień wcześniej i rezerwować. Myśmy jadąc tu wczoraj zadzwoniliśmy aby dowiedzieć się i zarezerwować sobie miejsce na kolację. Wczoraj niestety nie załapaliśmy się. Dziś za to byliśmy bardzo ciekawi czym to nas poczęstują. Codziennie jest tu inne danie i nie ma menu tylko zdany jesteś na kucharza. Można zgłosić jak się ma jakieś restrykcje w diecie i pewnie ugotują coś innego (np. wegetariańskiego). My oczywiście nic nie zgłaszaliśmy bo lubimy eksperymentować a nie wymyślać. No i dobrze bo to co wjechało na stół przerosło nasze oczekiwania.
Pięknie podana i przepyszna porcja schabu z ziemniakami i szparagami. Było tak pyszne jak wyglądało. Idealnie wypieczone, przyprawione i po prostu niebo w gębie jak to się mówi. Był to chyba najlepszy obiad jaki jedliśmy na tym wyjeździe. No może tacos z tuńczyka są porównywalne. Po daniu głównym przyszedł jeszcze deser. Domowe ciasto z gałką lodów i borówkami z ogródka. Pychota!
Szefem kuchni jest Kate, pani która wczoraj opowiadała nam o zorzach. Jej syn CJ natomiast przejął talent mamy ale przelał go na drinki. Jest on bowiem barmanem. Barmanem z powołania. Uwielbia eksperymentować z drinkami, przykłada dużą wagę do szczegółów. Jednym z takich szczegółów było przydymienie szklanki na Old Fashion. Drinek Old Fashion jest dość popularny i polega na zmieszaniu burbonu, bitters, i syropu cukrowego. CJ jednak nie idzie na łatwiznę. Najpierw podpalił węgielki a potem położył na tym szklankę aby dym wypełnił szkło i nadał dodatkowego smaku. Jako syropu cukrowego użył syrop zrobiony z niebieskich kwiatów z Tajlandii.
Jako ciekawostka - dużo ludzi uważa, że niebieskie jedzenie jest sztuczne i ma w sobie chemię aby nadać kolor. Prawda jest taka, że dla nas to jest sztuczne i chemiczne bo w starożytności on nie istniał. Naukowcy odkryli, że w czasach starożytnych kolor niebieski nie istniał. Szczególnie w starożytnej Grecji. Np. w twórczości Homera nie ma nigdy wspomnianego słowa niebieski pomimo, że wszystkie inne kolory są wymienione. Dla odmiany w Azji kolor niebieski był bardzo popularny i wykorzystywany do gotowania.
Drink rzeczywiście był zbalansowany, nie za słodki, nie za mocny - po prostu idealny! Trochę zeszło robienie go ale cóż, każda sztuka wymaga czasu. Siedzieliśmy przy barze obserwując jak CJ eksperymentuje z drinkami. Poza załogą dołączyło do nas jeszcze parę ludzi i historiom nie było końca. Było to bowiem skupisko bardzo ciekawych ludzi. CJ jest byłym wojskowym, Navy, opowiadał o swoich przygodach na oceanach. O życiu w łodzi podwodnej. Dwie rzeczy utknęły nam w pamięci. Pierwsza dotycząca jedzenia. Jako, że jego mama gotuje pysznie (o czym przekonaliśmy się podczas kolacji) to on nie bardzo znał inną kuchnię. Uważał, że jedzenie zawsze jest smaczne i ładnie podane. W marynarce przekonał się jednak, że jest różnica między jedzeniem a paszą. Skomentował to tylko tak - mówi się, że marynarka ma najlepsze jedzenie, więc ja nie chcę wiedzieć co inni jedzą.
Drugą rzeczą którą stwierdził, to że najgorszym uczuciem jest być w łodzi podwodnej pod lodem. Wg. niego jest to najbardziej przerażająca rzecz na świecie. Ja i tak podziwiam ludzi z łodzi podwodnych, że nie mają klaustrofobii ale jak tak pomyśleć, że jeszcze nad sobą ma się tony lodu to musi być przerażające. Do tego wszystkiego jeszcze odgłosy jakie się słyszy są jak nie z tej ziemi. Jak tak wszystkie odgłosy się mieszają (woda, pękanie lodu, echo) to można myśleć, że to jakieś głosy z zaświatów. Na to wszystko wtrąciła się dziewczyna Jay, która jest zafascynowana rekinami i życiem oceanów i powiedziała, że człowiek potrafi polecieć w kosmos a 80% głębin oceanów jest nadal nie osiągalna i odkryta. Wow - nigdy o tym nie myślałam i nie zdawałam sobie sprawy ale coś w tym musi być.
Ponieważ jutro mamy lekki dzień i możemy się wyspać to dziś cieszyliśmy się z nowych znajomości. Słuchaliśmy ciekawych historii i jak czasem podsunęli nam jakiegoś drinka na spróbowanie to próbowaliśmy i chwaliliśmy.