Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2020.07.12-13 Grand Teton National Park, WY (dzień 9-10)
Człowiek szybko się rozleniwia i czasami ciężko jest mu się zebrać wcześnie rano i wyjść z ciepłego łóżeczka na zimne zewnątrz. W lato w górach jest chłodno rano, później niestety temperatury na dole dochodzą nawet do 30C.
Zasada jest prosta. Im wcześniej tym lepiej. Oczywiście nie za wcześnie, bo jeszcze jak jest ciemno rano to dzikie zwierzęta są aktywne, a raczej nie chcesz spotkać na swoim szlaku grizzly, pumę czy wilki.
Jak już się wyjdzie wyżej z doliny to już jest lepiej. Im wyżej tym chłodniej i z reguły jest mocniejszy wiatr, który ochładza. Do tego dochodzi jeszcze śnieg i już jest jak w raju.
Ilonka trochę marudziła rano z tym wstawaniem, ale jak jej obiecałem, że będą wspaniałe widoki i, że to już jest nasz ostatni hike na tym wyjeździe to nawet wstała, wypiła kawę i ruszyliśmy.
Nie byliśmy super wcześnie na parkingu. Byliśmy koło 9 rano. Za późno jak na dobre miejsce do zaparkowania. Samochód musiał zostać na łące gdzieś kilkaset metrów wcześniej.
Plan na dzisiaj jest prosty. Idziemy jednym z najbardziej uczęszczanym szlakiem w tym parku. Za zadanie mamy dotrzeć do jeziora Amphiteater, które znajduje się 3,300 stóp nad doliną (1,000 metrów).
Szlak w większości idzie zygzakami południowo-wschodnim zboczem z wieloma niezalesionymi polanami. Wszyscy co chodzą po górach wiedzą co to oznacza, prawda?
Piękne widoki!!! I jest jeszcze coś...... słońce. Była gdzieś 10-11 rano. Jeszcze nie było tak źle z upałami, ale już czułeś jak ziemia, skały i powietrze się nagrzewa. Im wyżej tym było lepiej. Więcej drzew i większy, chłodny wiatr.
Dobrze wszyscy mówili, że to jest jeden z bardziej uczęszczanych hików w parku Grand Teton. Nie była to może jeszcze rzeka ludzi jak na Maderze czy nieraz się widuje w lato w Tatrach, ale często mijaliśmy się z innymi ludźmi.
Niektórzy szli wolniej, niektórzy szybciej niż my. Inni już wracali z różnych miejsc z plecakami mówiącymi nam, że już trochę tu spędzili dni i nocy. W tym parku jest dosyć dobra sieć szlaków i jak ci się uda załatwić zezwolenie to możesz sobie ładnie pochodzić. Musisz natomiast bardzo uważać i wiedzieć co robisz. Znajduje się tutaj dużo dzikiej zwierzyny, która może ci wyrządzić wiele szkód, a zwłaszcza w nocy, jak nie wiesz jak zabezpieczyć jedzenie.
Około południa wyszliśmy gdzieś na wysokość 9,000 stóp (2,700 metrów). Tu już było chłodniej. Mimo, że było południe, to wysokość plus las, plus pojawiający się śnieg z chłodnym wiatrem dodawał ochłody.
Do jeziora Amphitheater, 9,700 stóp, (3,000 m.) doszliśmy gdzieś za 30 minut, łatwym, płaskim szlakiem w cieniu drzew. Jak zobaczyliśmy jezioro to stanęliśmy jak wryci.
Jezioro Amphitheater znajduje się jakieś 700 stóp (200 metrów) wyżej niż jezioro Solitude (nad którym byliśmy wczoraj) a nie ma w ogóle na nim lodu. Gdzie wczorajsze jezioro było prawie całe pokryte lodem.
Jaki wniosek? Słońce i okoliczne góry.
Widocznie tutaj panuje inny mikroklimat i tafla jeziora jest więcej w słońcu, gdzie nad jeziorem Solitude są wyższe góry i bardziej je zasłaniają.
Jak nie ma lodu to można się wykąpać, nie? Odważyłem się tylko zamoczyć nogi w jeziorze. Woda była dalej lodowata, ale nogi w takiej wodzie idealnie odpoczęły.
Posiedzieliśmy chyba z godzinkę obserwując lokalne góry, zwierzaki i ciągle to nowych ludzi dochodzących do jeziora. Im bardzie po południu tym ludzie byli bardziej spoceni. Chyba niżej w dolinie musi być już naprawdę gorąco.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy jeszcze zobaczyć inne jeziorko, Surprise. Też polecamy odwiedzić, fajnie położone i otoczone wspaniałymi górami.
Z reguły bym pisał, że zeszliśmy na dół, zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy gdzieś na zimnego browca. Tutaj jednak tak nie było. Po drodze coś ciekawego się wydarzyło.
Idąc w dół, może z 30 minut od jeziora Amphitheater doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jeden tam gdzie myśmy szli, a drugi nad inne jezioro, Delta.
Nic w tym by nie było specjalnego, gdyby nie dwoje narciarzy. Tak, narciarzy! Stojąc na rozgałęzieniu szlaków, pijąc wodę widzimy jak narty się wyłaniają zza wzgórza, a potem dwóch narciarzy.
Chłopaki wracali z okolic jeziora Delta, gdzie ponoć jest dużo śniegu i można było sobie troszkę pozjeżdżać. Nie wiele z nimi można było porozmawiać, bo praktycznie biegli w dół szlakiem. Widać, że mają świetną kondycje i mocne nogi. Ale czemu się dziwić jak pewnie to robią często, a podchodzenie do góry w głębokim i mokrym śniegu na 10,000 stóp (3,000 metrów) do lekkich pewnie nie należy.
Około 16 zeszliśmy na parking. W drodze powrotnej wciąż mijaliśmy wiele ludzi. Widać było po ich twarzach że ten „spacer” do góry w tym upale nie należał do przyjemności. Słońce idealnie piekło to zbocze. Idąc na dół było ok, ale do góry na pewno nie.
W samochodzie zimno piwko z lodówki turystycznej szybko przywróciło nam idealną temperaturę wewnętrzną.
Był to nasz ostatni hike na tym wyjeździe, więc postanowiliśmy pobawić się naszymi gazami pieprzowymi na misie. Czytaj „poćwiczyć”. Wszędzie piszą, żeby posiadać jeden i umieć go zastosować w razie potrzeby. Już więcej nie będziemy je potrzebować na tym wyjeździe, a nie można je ze sobą zabrać do samolotu ani też wysłać do domu.
Wybraliśmy krzak w odległości około 10 metrów, który „prawie” wyglądał jak misiu. Nacisnąłem spust i poleciała dwu-sekundowa smuga chmury pieprzowej. Niestety nie trafiłem. Nawet lekki wiatr powoduje zdmuchnięcie chmury w innym kierunku. Drugi strzał był już bardziej celny, bo wziąłem poprawkę na wiatr. Trzeba tylko uważać żeby nie strzelać pod wiatr. Nawet mała część chmury jak się dostanie w oczy to masakra przez najbliższe 15 minut. Coś wiem na ten temat.....
Wróciliśmy do miasteczka Jackson i do naszego hotelu. Tak jak wspomniałem, jest to nasz ostatni dzień na wakacjach, więc w końcu trzeba dobrze zjeść. Już parę dni temu zrobiliśmy rezerwacje w jednej z lepszych knajp w Jackson, która serwuje to co chodzi po lokalnych łąkach. W związku z wirusem w restauracjach są limitowane miejsca. Dobrze, że mieliśmy rezerwacje, bo byłoby ciężko o stolik.
Menu mają ograniczone, ale znaleźliśmy to co chcieliśmy. Dobry kawałek krówki, zwany Tomahawk. Do tego oczywiście kilkunastu letnia czerwona Rioja Reserva z Hiszpanii i uczta była na całego. Nigdzie nam się nie spieszyło, więc posiedzieliśmy tam do późna, obgryzając kosteczki jak rasowe pieski.
Będąc w Wyoming i po dobrej kolacji nie zapalić cygara to tak jak być w Japonii i nie zjeść sushi.
Przed naszym hotelem usiedliśmy na wygodnych kanapach i odpaliliśmy cygaro. Rzadko palimy cygara, więc nie wiem czy było dobre czy nie. Popijając rumem z Wenezueli, słuchając świerszczy i zapinając bluzę po szyje (przecież jest lipiec) podsumowaliśmy sobie wakacje.
Przed wyjazdem, mieliśmy wiele pytań czy warto jest jechać i ryzykować. W normalnych czasach nigdy się nie zastanawiamy, bo zawsze jest warto gdzieś pojechać. Natomiast w czasie wirusa występuje większe ryzyko zakażenia, powikłań i utrudnień w podróży. Z drugiej strony czy większe ryzyko jest zakażenia w samolocie w którym każdy ma maskę, siedzi daleko od ciebie i powietrze jest wymieniane co 2 minuty czy w nowojorskim metrze, które biorę codziennie do pracy. Czy większe jest ryzyko zakażenie na górskich szlakach, czy w moim sklepie gdzie coraz to więcej ludzi do niego przychodzi. Czy w miejskich supermarketach jest mniej wirusa czy w sklepach gdzieś na odludnych częściach kraju.....
Piszę tego bloga dwa tygodnie po powrocie i jak do tej pory wszystko jest z nami OK.
Oczywiście są utrudnienia i trzeba ciągle uważać i przestrzegać procedur, które ustaliliśmy przed wyjazdem. Jak np. wszystkie zewnętrzne ubrania po samolocie od razu szły do worka i do prania. Pokoje w hotelach musieliśmy odkazić zanim do nich wejdziemy. Wszystkie zakupy tak samo musiały być wyczyszczone zanim je wniesiemy do pokoju. Samochód cały w środku został zdezynfekowany zanim wsiedliśmy. Później przed każdym wejściem do samochodu ręce musiały być odkażone zanim czegokolwiek się dotkniemy.... itd, itd.... Dużo tego było, ale warto.
Mieliśmy fajne wakacje, w przepięknych parkach. Pogoda dopisała, kondycja też. Z perspektywy czasu wiemy, że warto było się odważyć i wyjechać.
Z tego co widzimy to wirus nie ucieka ze Stanów, a my już kolejny duży wyjazd planujemy. Przy zachowaniu zdrowego rozsądku, rozwagi i przestrzeganiu z góry nałożonych procedur wszystko powinno być OK.
Podróże uczą, podróże kształcą, podróże rozwijają....!!
Do usłyszenia...
2020.07.11 Grand Teton National Park, WY (dzień 8)
Dziubdziuk, wstawaj, dziubdziuk wstawaj, łódka nam odpłynie…
Ale jaka łódka? - pomyślałam...przecież dziś mieliśmy iść na hike a nie jakimiś łódkami pływać. No nic, posłusznie wstałam, spakowałam spray na misie i wsiadłam do samochodu, zastanawiając się co dalej...
A dalej to były jeziora. Skoro już ten lodowiec przeszedł przez obszar aktualnego parku Grand Teton to oczywiste jest, że zostawił po sobie wiele jezior. Przepięknych jezior trzeba dodać. Jednym z takich jezior jest Lake Solitude. Przepiękne jezioro, położone w samym sercu gór, a do tego jeszcze podobno zamarznięte. No nic trzeba się przekonać jak jest naprawdę.
Zanim jednak zaczniemy choćby iść do tego jeziora to musimy najpierw zaliczyć inne jezioro, Jenny Lake. Można obejść Jenny Lake i wejść na trasę Cascade Canyon, albo można zapłacić $18 za osobę w dwie strony i łódka przewiezie cię na drugi brzeg. Warto czy nie warto? Różnie można do tego podejść. Dla nas sama przejażdżka łódką była fajna. Nie spędziliśmy na tych wakacjach czasu na wodzie ani w wodzie więc czemu nie zacząć dnia jak leniwi turyści.
Dla niektórych może to się wydać dość drogo - jeśli ktoś chce zaoszczędzić kasę i mięć dodatkowe 2h hiku to może zacząć iść z parkingu. Na łódce na dzień dobry dowiedzieliśmy się, że wczoraj ktoś widział misia ale jakoś nie wzięłam sobie tego do serca. Widząc ile ludzi wysiada z łódki a potem idzie na szlak nie bardzo wierzyłam, że spotkamy misia. A przynajmniej wiedziałam, że to nie nami się zainteresuje bo my kanapek z tuńczykiem nie mamy.
Przepłynięcie łódką zajmuje jakieś 20 minut w każdą stronę więc też nie byle co. Przyjemny wiaterek był miłym dodatkiem ale jak tylko wysiedliśmy z łódki to posmarowaliśmy się kremem bo słońce na tej wysokości to nie przelewki. Wystarczy parę minut, żeby sobie spalić np. kark jak się użyje za mało kremu.
Z początku na trasie było dość dużo ludzi. Im bardziej jednak szlak szedł w górę tym więcej ludzi odpadało albo zwalniało tempa. Po drodze jest parę wodospadów z czego najładniejszy jest Hidden Falls (ukryty wodospad).
Piękny ten wodospad. Rzeczywiście ukryty gdzieś w krzakach. Słychać go z oddali ale widać dopiero jak się zboczy z głównego szlaku i wejdzie w las. Oczywiście nie jest ciężko przegapić skręt bo każdy tam idzie a i oznaczenia są dobre.
Od tego skrzyżowania główny szlak zaczyna się wspinać do góry. “Przyjemnie” po nasłonecznionej ścianie każą nam się wspinać na Inspiration Point 7200 ft. (2200 m). Co takiego inspirującego tu jest? Do końca to nie wiem - to znaczy widok jest piękny, jezioro w dole, górki w tle, naprawdę ładnie. Może ma to inspirować do dalszego spacerku?
Inspiration point jest też wejściem do kanionu Cascade. Pan na łódce zachęcał, żeby przejść się kawałek w głąb kanionu. My i tak w planie mieliśmy iść dalej bo naszym celem jest jezioro Solitude, które jest dużo dalej i dla nas wspinaczka dopiero się zaczyna. Mam jednak nadzieję, że ludzie nie płacą $18 tylko po to żeby wspiąć się na Inspiration Point... Jak już ktoś tu dojdzie to zdecydowanie powinien iść w głąb.
Dopiero tu się zaczynają widoki, górska rwąca rzeka, piękne góry, zielone polany, świstaki, podobno misie, łosie i inne rogacze oraz moje nowe ulubione zwierzątko Pika. Tak naprawdę po polsku nazywa się to Szczekuszka amerykańska, po angielsku Pika…. dużo łatwiej. Ja to nazywałam bezogonowa myszka ale wygląda (wg. Wikipedii), że więcej ma ona wspólnego z królikami niż z myszami. Pewnie dlatego mały prawie nie widoczny ogon.
Fajne takie latało między skałami. Najbardziej mnie jednak zaskoczyła jak ciągła w pyszczku kawał trawy, ale tak z 4 razy jej długości. Do tego tak szybko przeleciała, że moje zaskoczenie, jej szybkość spowodowały, że zdjęcia nie ma.
Za to zdjęcia widoków były cały czas. Niby ten sam kanion, ta sama rzeka i te same góry ale jednak trudno się nadziwić jaka ta nasza natura jest zdolna i jak takie coś pięknego stworzyła. Fajnie się szło bo szlak był dość płaski, od wody było troszkę chłodno, a też jeszcze było przed południem więc skały nie były mocno nagrzane.
Po ok. 2.5 h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Na lewo było na Alaska Basin. Pamiętacie jeszcze nasz pierwszy hike na tych wakacjach? Tak teoretycznie w jeden dzień można przejść górami z zachodniej części parku do wschodniej. A my głuptasy autem na około… no można przejść górami ale po pierwsze jak cała grupa idzie to nie ma jak przetransportować auto, a po drugie wierzcie albo nie, ale w górach jest jeszcze dość dużo śniegu. Zwłaszcza na przełęczach.
Na prawo za to szlak prowadzi do jeziora Solitude i dalej do innej przełęczy. Tu jest gdzie chodzić i teoretycznie szlaki nigdy się nie kończą. Widzieliśmy też dużo ludzi z plecakami, które mówiły, że spędzając w górach nie jedną noc. Darek najchętniej by zrobił szlak w prawo i w lewo ale niestety odcinki i wysokości tu są dość duże, że trzeba było się zdecydować na jedną drogę. Padło na prawo, do jeziora Solitude. Jednak zamarznięte jezioro ma coś w sobie i trzeba je zobaczyć.
Z początku szlak szedł lasem i troszkę byłam rozczarowana, że będzie mało widoków. Zmieniło się to po 15 minutach i weszliśmy do pięknej doliny która prezentowała nam piękne widoki za każdym zakrętem. Pamiętajcie, że w między czasie zrobiło się południe więc po 30 minutach na tym słońcu już mi nie zależało na widokach tylko na lesie.... Tak to już jest z tymi ludźmi, tak źle i tak nie dobrze. Żartuję, nadal wybieram widoki, nawet w słoneczku!
To właśnie tutaj śpią wszystkie górołazy. Co jakiś czas mijaliśmy dedykowane miejsce na namiot. Na pewno potrzebujesz pozwolenie i pewnie wydają limitowaną ilość na dzień ale jak ktoś lubi spać w lesie z misiami to polecam. Obudzić się w takim otoczeniu to magia.
My dzielnie maszerowaliśmy do przodu. To co kochamy na zachodzie to przygotowanie szlaków. Tutaj statecznie się szło do góry. Przybywało kilometrów i wysokości ale ty tego tak nie odczuwasz bo szlak nie jest techniczny. Oczywiście po spędzeniu 4 miesięcy poruszając się miedzy sypialnią, salonem, kuchnią i łazienką nie można oczekiwać super kondycji ale wtedy wchodzę w tryb idę, idę i podziwiając widoki idę dalej do przodu.
I czasem tylko staniemy pod drzewkiem (jak jakieś będzie), żeby napić się wody i ochłodzić.
Chyba zbliżaliśmy się do jeziora bo nagle po 1.5h spacerku zaczęło przybywać śniegu. Był to mokry śnieg, więc raków ani innych sprzętów nie trzeba było. Zresztą jak się okazało do jeziora mieliśmy już tylko 5 minut.
WOW - Piknie tu paniczku!!!
No piknie, piknie…. Zamarznięte jeziora mają w sobie jakąś magię. Pewnie dlatego, że tak rzadko się je widuje. Chyba pierwsze zamarznięte jezioro widziałam dopiero rok temu. Wtedy też był początek lipca i było trochę śniegu. Jednak mniej niż dzisiaj. Nad jeziorem spotkaliśmy Panią, która często przychodzi nad to jezioro. Mówiła, że wyjątkowo mało śniegu jest tej zimy, że taki poziom to zazwyczaj dopiero się widzi w sierpniu. Czyli jednak nie najlepsza zima była w tym roku. Nam to ciężko oceniać bo sezon narciarski szybko się dla nas skończył z wiadomych powodów.
To była nasza destynacja na dziś. I dobrze bo tak tu pięknie, że ciężko by było namówić mnie, żeby iść gdzieś dalej. Znaleźliśmy “sofę” czyli wygodny duży kamień, wyciągnęliśmy “przepyszny” lunch czyli orzeszki i cliff bar i rozkoszowaliśmy się najlepszym posiłkiem na tym wyjeździe. Muszę przyznać, że jezioro Solitude i góra Table, którą zdobyliśmy parę dni temu to najpiękniejsze szlaki w tym parku. Spokojnie mogę dopisać je do listy najładniejszych szlaków jakie w życiu zrobiłam.
Obszar wokół jeziora jest dość duży więc pomimo, że ludzi przybywało to nadal każdy miał prywatność i swoją “sofę”. Zdarzali się ludzie, którzy szli dalej w górę, ale to były ekstremalne przypadki. Po ponad półgodzinnej przerwie ruszyliśmy w drogę powrotną. Było już trochę po drugiej popołudniu więc wiedzieliśmy, że będzie ciepełko, dobrze jednak, że szliśmy w dół to jakoś szybko ubywały te kilometry.
Po około godzinie znów byliśmy na skrzyżowaniu. Była trzecia popołudniu więc idealna godzina dla górołazów aby znaleźć sobie domek na dzisiejszą noc. Jak się chodzi po górach to zazwyczaj widuje się ludzi z dużymi plecakami, albo rano jak już wracają z gór do auta, albo wczesnym popołudniem jak idą szukać miejsca na namiot. W każdym przypadku, oni zawsze idą w przeciwnym kierunku niż tłum.
Od skrzyżowania natomiast spotykało się już mniej dużych plecaków a więcej rodzin, ludzi, którzy przeszli się tylko na zasadzie - zobaczymy dokąd dojdziemy. Co mnie jednak zaskoczyło to, że każdy miał spray na misia. Nie ważne czy był to górołaz z wielkim plecakiem co nie jedno już w życiu przeżył czy rodzinka w sandałkach co wyszła na spacer. Gaz pieprzowy na misie można kupić tu w każdym sklepie z pamiątkami czy spożywczym, więc reklama działa i każdy go nosi. Nawet na lotnisku w Montanie były znaki - pamiętaj, że spray na misie nie może z tobą lecieć, ani w bagażu nadawanym, ani podręcznym.
Chyba spraye na misie są najbardziej sprzedający się produktem w Wyoming. Robią na tym trochę kasy nie ma co. My misia nie spotkaliśmy, tylko świstak przyszedł zobaczyć czy nie mamy jakiś orzeszków. Nie mieliśmy więc szybko uciekł do dziurki a my wróciliśmy na szlak.
Trasa z jednej strony dobrze nam znana z drugiej zaskakiwała nas nadal nowymi widokami. Po raz kolejny przekonaliśmy się o znanym fakcie, że idąc w drugą stronę wszystko wygląda inaczej. My szliśmy już bez większych przystanków, natomiast dużo ludzi chłodziło się nad wodą. Część robiła sobie piknik na skałach, część taplała się w wodzie. No tak każdy ma swój sposób a ochłodę. Naszym sposobem na ochłodę jest zimne piwko tak, że po 1.5h znów byliśmy na Inspiration point a potem nie wiele później przy łódce. Popołudniu kolejka do łódki była dużo większa niż rano ale i tak udało nam się załapać na drugi rzut i długo nie czekaliśmy.
Dziś jest sobota więc nie bardzo chcieliśmy chodzić po mieście. Spodziewaliśmy się tłumów i kolejek do restauracji więc postawiliśmy na McDonalds. W sumie dawno nie jedliśmy więc czemu nie. Piwko lepiej smakuje z lodówki turystycznej przy aucie z ładnym widokiem, a hamburgera można zjeść na kanapach przed hotelem. Takie “zielone” restauracje są dużo tańsze, bezpieczne i przyjemniejsze niż zatłoczone ulice czy zamknięte restauracje.
To był kolejny piękny dzień i kolejny dzień gdzie byłam wdzięczna, że się zdecydowaliśmy na te wakacje! Pamiętajcie…. Za 20 lat będziecie żałować czego nie zrobiliście a nie tego co zrobiliście!
2020.07.10 Grand Teton National Park, WY (dzień 7)
Na ten wyjazd mieli z nami jechać znajomi no i jak im wysłałam plan wyjazdu to się śmiali (pozytywnie), że każdy dzień u nas ma tytuł. No bo po części ma. Są dni spędzone w podróży i przemieszczaniu się z hotelu do hotelu. Mamy dni z długim trekkingiem i dni aklimatyzacyjne z mniejszym, lżejszym spacerkiem. Są też dni lenia albo dni rozrabiaka. Kategoryzowanie dni pomaga nam zaplanować wakacje, na których odpoczywamy aktywnie i nie mamy za dużo dni podróży a potem dużo luzu. Dziś przypadł dzień lenia. Po spędzeniu całego dnia wczoraj w aucie, późnego przyjazdu do hotelu i spaniu przez dwie ostatnie noce na nie wygodnym łóżku chcieliśmy się wreszcie wyspać. Dlatego dziś mieliśmy bardzo lekki dzień.
Pomimo, że mamy pokój w hotelu z kuchnią nie bardzo mieliśmy wczoraj szansę kupić coś na śniadanie więc stwierdziliśmy, że spróbujemy zjeść śniadanie w hotelu. Po części ciekawi byliśmy jak wygląda podejście hoteli do śniadań w dzisiejszych czasach. Nie było źle, choć jak ja to mówię jedzenie było papierowe. Czyli mrożone, odgrzewane, bez smaku. Jogurt, banan są jedynym bezpiecznym wyborem więc tak też zrobiliśmy. Widać było, że stolików jest dużo mniej i bufet nie jest dostępny dla wszystkich tylko podchodzisz i Pani ci podaje co sobie zażyczysz. Jutro chyba jednak zjemy śniadanie w pokoju.
Po nie do końca wspaniałym śniadaniu wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy zwiedzać Park Narodowy Grand Teton. Parę dni temu spędziliśmy parę dni w górach Tetons ale oficjalnie w parku jeszcze nie byliśmy.
Park narodowy Grand Teton został stworzony aby chronić pasmo górskie zwane Teton, oraz liczne jeziora które znajdują się w tych pięknych górach. Stworzenie parku zajęło dekady. Pierwsze kroki aby chronić te piękne tereny podjął kongres i w 1929 podjął decyzję o stworzeniu tu parku narodowego. Potem w roku 1943 Franklin D. Roosevelt dołożył więcej terenów (Jackson Hole National Monument) w 1949 John D. Rockefeller Jr też dołożył trochę ziemi i w końcu w 1950 roku kongres połączył te wszystkie ziemie i ogłosił ostateczny zasięg planu. Dodatkowo w 1972 roku powstała droga łącząca par Yellowstone z Grand Teton. Rzeczywiście trochę lat im zajęło ogarnięcie tego wszystkiego.
Zwiedzanie zaczęliśmy od góry Signal. Można na nią wyjechać autem i podobno jest z niej ładny widok. My spodziewaliśmy się widoku na pasmo górskie ale niestety taras widokowy jest na płaską polanę, która jest po wschodniej stronie parku. Nie mogliśmy się nadziwić jak to się dzieje, że przez tyle kilometrów ciągną się niesamowicie płaskie tereny aby potem „wyrosły” góry które mają nawet ponad 13tys feet (4 tys metrów). Góry można zobaczyć z drogi albo lepiej z nad jakiegoś jeziora.
Podobno taka rzeźba terenu powstała przez lodowiec, który 14 tysięcy lat temu wypełniał tą dolinę. Dzięki niemu powstały duże płaszczyzny i jeziora oraz potężne góry, które sprostały ogromnej masie lodowca.
Aktualnie ten płaskowyż jest domkiem dla wielu zwierząt. Spotkaliśmy nawet samochód z turystami wypatrującymi zwierzynę. Amerykanie też mają swoje safari. Co prawda nie widać, żeby wjeżdżali głęboko w łąki. Nadal trzymają się wyznaczonych dróg ale częściej zapuszczą się na jakieś off-road i może uda im się spotkać misia. My myśleliśmy przez chwilę o takiej wycieczce ale tylko przez chwilę. Chyba po afrykańskim safari byśmy się tylko rozczarowali. A poza tym przecież misie to myśmy już parę razy widzieli.
Po górze Signal pojechaliśmy nad jezioro Jackson. Zarówno w Yellowstone jak i Grand Teton sporty wodne są bardzo popularne. Ludzie pływają na łódkach, kajakach, łowią ryby ale też pływają. Muszę przyznać, że podziwiam im z tym pływaniem. W południe jak słońce przegrzeje to temperatura dochodzi do 80-90F (25-30C), ale często temperatura jest bliżej 70F (20C). Do tego temperatura wody jest dużo niższa. Pomimo tego wszystkiego ludzie nadal pływają w jeziorze i wylegują się na plaży.
My za sportami wodnymi nie jesteśmy więc zrobiliśmy sobie przerwę i przy piwku na ławeczce podziwialiśmy widoki. Piękne górskie jezioro wkomponowane w piękne góry. Do tego wiaterek, że trzeba siedzieć w bluzie dresowej w samo południe w środku lipca. Pięknie…..tak my nie lubimy upałów.
Z każdą minutą przybywało ludzi. Niektórzy przyjeżdżali na rowerach, inni z aut wyciągali grille i szykowali lunch, a inni rozkładali hamaki i relaksował się w cieniu. Jednym słowem każdy robi to co lubi najbardziej. A co Darek lubi najbardziej?
Darek najbardziej lubi nartki więc następny przystanek to musiał być słynny resort narciarski Jackson Hole. Rok temu na Czwartego Lipca, Darek jeździł na nartach. W tym roku zima była trochę słabsza a i też resorty pozamykali wcześniej, nie ubijali śniegu więc na trasach śniegu już nie ma i z nartek nici. Resort jednak trzeba sprawdzić i ocenić czy warto przylecieć tu w zimie.
Werdykt? Ciężko powiedzieć. Na pewno kiedyś przelecimy tu w zimie. Resort ten może nie jest w czołówce największych resortów w zachodnich Stanach. Słynie on natomiast z zaawansowanego terenu i stromych tras narciarskich. Tak więc jest to resort dla zaawansowanych narciarzy, którzy poszukują mocnych wrażeń. Pewnie dlatego w miasteczku Jackson jest drugi, mniejszy, bardziej rodzinny resort Snow King.
Jeśli jednak chodzi o miasteczko to Jackson Hole położone jest w miasteczku Teton Village, które to jest 20 min od Jackson. Teton Village nie jest miasteczkiem. Ma podstawowe zaplecze pod resort, to znaczy dużo hoteli, apartamentów pod wynajem, restauracji, barów i sklepów z pamiątkami czy podstawowymi rzeczami. Natomiast ogólnie jest to średniej wielkości, nie można tego porównać do Vail czy Whistler. Ale jest większe od Snowbird czy Squaw Valley. Nie mówiąc już o wschodnim wybrzeżu gdzie w ogóle nie ma miasteczek narciarskich...no może poza małym miasteczkiem w Stratton czy Stowe.
Zawsze można natomiast podjechać albo spać w Jackson, które to jest większe i jest odległe od Jackson Hole tylko 20 min. Ciekawe tylko ile się jedzie jak są korki po zamknięciu wyciągów. Myślę, że nadal bym wybrała nocleg w Teton Village w sezonie jak wszystko jest otwarte to powinno być tam wesoło a i też wybór restauracji powinien wystarczyć, żeby urozmaicić sobie posiłki.
My wyjechaliśmy gondolą na górę i przerwę spędziliśmy ze świstakami. Tylko jakieś takie nieśmiałe były i nie chciały zjeść z nami orzeszków. Żartuje - wiem, że nie wolno karmić dzikich zwierzątek….tak więc orzeszki zjedliśmy my a świstaki tylko latały po łąkach.
Pochodziliśmy troszkę po górze, pochodziliśmy po miasteczku, kupiliśmy największego miśka jakiego udało się znaleźć i poszliśmy na taras napić się piwka. A tu się okazało, że nawet w Jackson Hole Darek ma kolegę. Dopiero co poznany co prawda ale nasz kelner z wczorajszej pizzerii był naszym kelnerem w JH w barze… ups… jak to trzeba uważać z napiwkami, żeby potem ci szybko przynieśli zimne piwko.
Jak widzicie dzień mieliśmy bardzo na luzie. Nie za dużo w samochodzie, dużo na świeżym powietrzu i totalnie bez pośpiechu. Czasem tak trzeba….rozluźnić się i nabrać sił przed jutrzejszą wspinaczką.
Normalnie bym tu skończyła pisać, no bo czemu mam was zanudzać, że wróciliśmy do domu, zjedliśmy kolację, pisaliśmy bloga i poszliśmy spać….czyli po części standard. Mam jednak pewną uwagę jeśli chodzi o jedzenie. Dziś gotowaliśmy kolacje w pokoju. W zależności gdzie jedziemy to czasem staramy się sami gotować. Zwłaszcza jak jesteśmy w jakiś lasach gdzie jest niewielki wybór jedzenia. W supermarketach można kupić pół produkty ale staramy się tego unikać. Wolimy kupić świeżego kurczaka czy rybę i sami przyprawić. Proste nie? Dokładnie. Nie spodziewamy się po supermarketach super mięsa więc bierzemy to co jest bezpieczne. Jednak przykre jest, że nawet jak kupujesz zwykłą rybę to smakuje ona jak papier. My mamy szczęście mieszkać w dużym mieście gdzie można kupić kurczaka za $5 i za $15. Mamy szczęście, że możemy kupić produkty dobrej jakości, które mają smak i jakość. Żal mi jednak ludzi, którzy żyją w małych miasteczkach i dostęp mają tylko do byle jakiego, przetworzonego jedzenia…..chyba, że ja nie wiem gdzie robić zakupy. A często właśnie te małe miasteczka, żyją z rolnictwa i powinni mieć dostęp do dobrych lokalnych produktów...może ja naprawdę nie wiem gdzie kupować jedzenie poza NY. Mam nadzieję, że tak jest i każdy ma dostęp do jedzenia które ma smak...inny niż sól i cukier. Obawiam się jednak, że się mylę. Tak więc po naszej papierowej rybie, z watowym chlebkiem poszliśmy spać, śnić o dobrym sushi…
2020.07.06 Grand Teton National Park, WY (dzień 3)
Ponad 90% ludzi odwiedzających Grand Teton National Park jedzie do jego wschodniej części i zwiedzanie tego parku rozpoczyna od miasteczka Jackson. My oczywiście tam też zamierzamy zajechać za parę dni, ale najpierw postanowiliśmy zwiedzić Teton od jego mało znanej zachodniej części.
Wczoraj była 9 milowa rozgrzewka, natomiast na dzisiaj zaplanowałem duży hike. Mamy zamiar wspiąć się na Table Mountain, 11,106 ft (3,385m). Na szczyt idą dwa szlaki. Pierwszy, Huckleberry idzie doliną, drugi, South Face prosto do góry. Decyzje jakim pójdziemy mieliśmy podjąć rano na parkingu.
Tak jak pisałem, w tej części parku jest bardzo mało ludzi, co z resztą było widać na parkingu. Ja wiem, że jest poniedziałek rano, ale żeby nie było nikogo? Trochę Ilonka się wystraszyła, bo miała nadzieję iść z jakąś grupą ludzi a nie samotnie ze mną wspinać się do góry.
Ze względu na dużą ilość czarnych i grizzly niedźwiedzi zalecane jest chodzenie minimum w 3 a lepiej w 4 osoby. Niestety nikt z naszych znajomych nie dał rady jechać z nami, więc nakupiliśmy więcej gazu pieprzowego na niedźwiedzie i to nam dało lepszy komfort psychiczny i bezpieczeństwo.
Wybraliśmy trasę South Face. Dużo ludzi ją odradzało na internecie (nawet tabliczki na dole tak informowały) ze względu na strome podejście do góry. Myśmy jednak ją wybrali. Dlaczego? Parę powodów:
- jak sama nazwa wskazuje, południowa ściana czyli nasłoneczniona, czyli mniejsza ilość śniegu niż na trasie doliną. Tam ponoć dalej leżało dużo śniegu i często ludzie gubili szlak.
- krótsza o parę mil.
- stromo, ale rano nie ma na niej słońca, więc nie jest gorąco.
- mniejsza ilość niedźwiedzi niż w dolinach. Pewnie mają stromo i nie chce im się wspinać.
Ze względu na częste, letnie, popołudniowe burze ruszyliśmy już z parkingu o 8 rano. Zalecane jest opuszczenie szczytu nie później niż 1-2 po południu. Górny odcinek szlaku prowadzi granią, na której nie chcesz być jak jest burza i silny wiatr.
Byliśmy pierwsi na szlaku. Ze względu na dużą ilość dzikiej zwierzyny zalecane jest być głośno na hiku. Śpiewać piosenki, klaskać, głośno rozmawiać, stukać butami, gwizdać.... cokolwiek, byle wydawać głośne dźwięki, które mają odstraszyć zwierzaki. Nawet nie wiedzieliśmy, że tyle znamy piosenek.
Dogoniła nas cztero-osobowa grupa z Pensylwanii. Mieli super tempo. Jak się później okazało, oni pracują w parku i często chodzą tutaj po górach, widać to było po ich tempie i umięśnionych nogach. Chwilę z nimi pogadaliśmy, a potem oni ruszyli swoim tempem do góry a my znowu zostaliśmy sami.
Na początku szło się gęstym brzozowym lasem z wysokimi trawami. Później brzozy ustępowały drzewom iglastym. Temperatura do wspinaczki była idealna 8-10C i niska wilgotność powietrza.
Parking jest na 7,000 stóp. Szczyt ma ponad 11,000, czyli musimy się wznieść o ponad 4,000 stóp. To już jest trochę.
Gdzieś na wysokości 8,000 stóp zaczęły się piargi. Było dalej stromo, a sypkie podłoże nie ułatwiało wspinaczki.
Pomału, noga za nogą, piosenka za piosenką osiągnęliśmy 9,000 stóp. Od tej wysokości teren z lekka stawał się bardziej płaski, a gęsty las zamieniał się w polany.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, jakieś 15 minut. Ściągnięcie kolejnych ubrań, uzupełnienie kalorii i ogólny odpoczynek.
Siedząc tak i odpoczywając słyszymy, że kamienie się ruszają. Co to może być? Na pewno nie wiewiórka. Albo człowiek, albo jakieś większe zwierze. Siedząc tak, ze sprayem na misie w ręce, widzimy wyłaniającą się parę z zakrętu. Uffff... odetchnęliśmy....!
Para jest z Colorado i tak jak my zwiedza zachodnie, mniej uczęszczane Tetons. Teraz już raźniej w czwórkę szliśmy dalej.
Polany stawały się coraz to większe, ilość drzew ubywała, a śniegu przybywało. Doszliśmy gdzieś do 10,000 stóp, czyli do górnej granicy lasu w tym parku. Ponoć jeszcze dwa tygodnie temu było tu tyle śniegu, że bez raków by było ciężko.
Zafascynowani przepięknymi widokami i nie zwracając uwagi gdzie się idzie oczywiście zgubiliśmy szlak. Ciężko go było odnaleźć, bo większość terenu była przysypana śniegiem. A na dodatek nie wiem dlaczego, ale nigdzie nie był szlak namalowany. Na dole było łatwo, bo szło się po wydeptanej ścieżce. Tutaj na śniegu było wiele śladów w różnych kierunkach i nie wszystkie były człowieka.
Na szczęście mamy GPS i telefony z załadowanymi mapami, więc nawet szybko odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy dalej.
Im wyżej tym ładniejsze widoki. Byliśmy już ponad lasami, więc i wiatr zaczął o sobie dawać znać. Na szczęście nie był mocny jak na te wysokości i tylko nas przyjemnie ochładzał.
Tutaj gdzieś po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt, a zaraz za nim najwyższą górę w tym parku, Grand Teton 13,775 ft (4,199 m).
Do pokonania mieliśmy jeszcze trochę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom ubywało. Trochę nas śnieg przytrzymał. Już prawie pod szczytem natknęliśmy się na dosyć spory odcinek głębokiego śniegu. Nie jest łatwo na tej wysokości iść do góry po ciężkim i mokrym śniegu.
Pod sam koniec jeszcze troszkę wspinaczki po skałkach nam się dostało i około godziny 13 stanęliśmy na szczycie Table Mountain, 11,106 ft (3,385m).
Tu już dobrze wiało. Bluza windproof była bardzo potrzebna. Znaleźliśmy sobie zaciszne miejsce za skałami i chyba z godzinę tam spędziliśmy.
Była idealna, słoneczna pogoda. Całe pasmo górskie mieliśmy jak na dłoni. Table Mountain znajduje się tak jakby w środku gór. Panorama 360 stopni jest cudowna. Widzieliśmy też wschodnie Teton gdzie za parę dni mamy zamiar też tam troszkę połazić.
Siedziało by się tak godzinami, ale niestety przed nami jeszcze dużo roboty, trzeba zejść na dół.
Cały czas zastanawialiśmy się jakim szlakiem będziemy schodzić. Czy tym samym stromym co szliśmy na górę, czy wrócimy przez dolinę. Wybraliśmy stromy w dół. Po pierwsze już go znaliśmy (wcale nie był taki straszny), a po drugie ilość śniegu i wielkie strumyki w dolinie przez które nie ma mostków tylko trzeba buty ściągać jakoś nas nie zachęciły.
Polanami to się prawie zbiegało. Później nastąpiło zwolnienie na piargach i na stromych leśnych odcinkach, ale w sumie w dwie godziny z lekkim hakiem zeszliśmy na dół.
Mięśnie nóg drżały ze zmęczenia, ale osoba która chodzi po górach i zna ten ból to wie, że jest to przyjemne zmęczenie. Udało się!!! Góra zdobyta!
W samochodzie już czekał na nas prezent. Najlepiej zainwestowana $18 na tym wyjeździe. Kupiliśmy lodówkę przenośną. Raczej jej nie zabierzemy ze sobą do NY, bo pewnie nadanie czy wysłanie by nas więcej wyniosło. Oddamy go chłopakom w wypożyczalni.
Lodówka spełniła swoje podstawowe zadanie i zaserwował nam zimne piweczko.... ale rarytas po takim dniu.
Nie chciało nam się za bardzo jeszcze wracać do mieszkanka, więc postanowiliśmy odwiedzić lokalny resort narciarski Grand Targhee.
Był to bardzo dobry wybór. Oczywiście nie ma już nart, ale w lato organizują rowery górskie. Była już godzina 18, więc wyciągi były zamknięte, towarzystwo przeniosło się do lokalnej knajpy gdzie podawali hamburgery i piwo.
Dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Na świeżym powietrzu, po wyczerpującym dniu bizon smakował wyśmienicie. A lokalne IPA ochładzało. Widać, że Idaho jest za rogiem, bo ziemniaków tu ładowali mnóstwo.
Na koniec przenieśliśmy się na wygodne drewniane leżanki, które nas prawie ukołysały do snu. Dobrze, że słońce zaszło i zrobiło się chłodno, bo inaczej pewnie byśmy tam zasnęli.
Spodobał nam się ten lokalny resort. Kiedyś jak będę jeździł w Jackson Hole, to postaram się tu na dzień (i pewnie wieczór) wstąpić. To tylko godzinka samochodem. Można jeździć wszędzie. Nawet są znaki na drodze o tym mówiące.
2020.07.05 Grand Teton National Park, WY (dzień 2)
Park Narodowy Grand Teton powstał w 1926 roku. Leży on na południe od słynnego Parku Yellowstone, który to z kolei powstał w 1872 i jest najstarszym parkiem narodowym w USA. Grand Teton nie jest może najbardziej popularnym parkiem i pewnie nie jest na pierwszym miejscu u wielu ludzi. Ale jak tylko wspominałam w pracy, że na Czwartego Lipca właśnie się tam wybieram to każdy mówił “podobno tam jest pięknie”. No i jest!
Jak tylko zobaczyłam kiedyś zdjęcie najwyższej góry (Grand Teton) w tym parku to od razu chciałam tam pojechać. Często Grand Teton NP kojarzy się z resortem narciarskim zwanym Jackson Hole. Nam się na narty nie udało tam jeszcze pojechać ale zdecydowaliśmy się odwiedzić ten park latem.
Nazwa parku jak już się zorientowaliście jest od najwyższej góry w tym parku (Grand Teton 4199m / 13,775ft). A czy samo Teton coś znaczy? Nie do końca można to przetłumaczyć, ale nazwa powstała dzięki trzem francuskim górołazom, zwanych "les trois tétons". Potem nazwa została zangielszczona i tak mamy teraz Grand Teton Park Narodowy.
My zwiedzanie tego wspaniałego parku zaczęliśmy od zachodniej strony. Oficjalnie nie jest to jeszcze park ale ma przepiękne szlaki które chcieliśmy zaliczyć. Na pierwszy dzień wybraliśmy lekki spacerek do Alaska Basin. Tak naprawdę nie jest to lekki szlak ale my nie planowaliśmy go zrobić w całości. Po pierwsze wczoraj poszliśmy dość późno spać więc dziś mieliśmy późny start a po drugie jutro czeka nas przepiękny i długi hike więc trzeba oszczędzać siły.
O 10 rano, pokonując wyboistą, żwirową drogę dotarliśmy na parking i od razu wskoczyliśmy w buty. Muszę przyznać, że trochę bałam się misiów. Podobno w Wyoming jest około 700 misiów grizzli, bardzo nie chciałam jakiego spotkać. Do tego dochodzą czarne misie których już nawet nie liczą. Zobaczyłam jednak tłum ludzi na parkingu i szlaku oraz biegające psy więc trochę się uspokoiłam. Przy takim ruchu to miś raczej ucieknie niż się zbliży do człowieka.
Alaska Basin Trail jest z początku dość łatwa. Delikatne podejścia, ładnie przygotowana trasa i przede wszystkim przepiękne widoki. Jak gdzieś po 30 minutach na szlaku zaczęliśmy rozmowę z jakąś Panią to powiedziała, że jest w niebie. I ma rację. Jeśli tak nie wygląda niebo to nie wiem co może być lepsze.
Dużo ludzi wychodzi tylko na polankę, żeby zobaczyć piękne widoki. Bardzo szybko na tym szlaku można dojść do pięknych widoków i to przy dość małym wysiłku fizycznym. My jednak chcieliśmy zobaczyć co jest dalej i dalej…
Im dalej się zapuszczaliśmy tym mniej ludzi było. W pewnym momencie nie spotkaliśmy nikogo chyba przez 45 minut. Czyli większość tych ludzi z parkingu robi tylko początkowe kilometry a potem zawraca.
My doszliśmy do jakiś 8700 ft.(2650 m). Widoki były przepiękne i w tym momencie doszliśmy do wniosku, że więcej nam dziś do szczęścia nie potrzeba.
Czas jednak mieliśmy dobry i stwierdziliśmy, że jeszcze trochę podejdziemy. Przeszliśmy jakieś 20 minut, śniegu już dość mocno przybywało. Czasem nawet gubiliśmy szlak a na koniec stanęliśmy przed strumykiem i okazało się, że będzie ciężko. Zima w tym roku była duża i długa. Śnieg nadal jest w górach a rzeki są rwące i lodowate. Gdzieś w końcu muszą spłynąć te niesamowite pokłady śniegu. Woda, która płynęła naszą rzeką niestety zerwała mostek i utrudniła przejście na drugą stronę. Przejście w butach nie wchodziło w grę. Można było ściągać buty i coś kombinować, ale to by zeszło trochę czasu w obie strony i wcale daleko byśmy nie zaszli. Tak więc obliczyliśmy, że zrobiliśmy 1700 ft wysokości (500 m) i ok. 9 mil (14-15 km) więc spacerek wcale taki mały się nie okazał.
Wiedząc, że jutro mamy zaplanowaną dość dużą wspinaczkę na Table Mountain postanowiliśmy olać strumyk i zawrócić do naszej pięknej dolinki. Widoki w drugą stronę były równie piękne więc aparat nie miał nawet chwili odpoczynku.
Im bliżej parkingu tym więcej ludzi się pojawiało. Dużo ludzi szło z pieskami - tak po prostu wzięła pieska na popołudniowy spacer, część wspinała się po skałkach, a część uczyła dzieci o roślinkach. Jednym słowem każdy robił to co lubi i super bo aktywność na świeżym powietrzu jest potrzebna.
Doszliśmy do samochodziku i zagnijcie co nam się najbardziej chciało. Pomyśleliście piwo? Nie - zła odpowiedź. Najbardziej nam się chciało banana. Dobrze, że Darek wrzucił parę do lodówki turystycznej i mogliśmy naładować kalorie, zimnym, miękkim i słodkim bananem.
Wracając do domu postanowiliśmy odwiedzić miasto Driggs. Największe miasto w naszej okolicy. Chcieliśmy obczaić czy mają jakąś pizzerię otwartą, żeby jutro po wspinaczce podjechać i odebrać coś na kolacje. Niestety miasteczko jest dość małe i nie ma wiele do zaoferowania - no nic będą resztki z wczoraj na kolację.
Na koniec wrzucę wam zdjęcie mlecza - niby nic dziwnego ale był to największy dmuchawiec jaki w życiu widziałam. A teraz można iść spać. Jutro wcześnie idziemy w góry - pobudka o 5:30 rano. Tak więc nie zastanawiając się długo po kolacji od razu wskakujemy do łóżka. Jutro zapowiada się wspaniały dzień.
2020.07.04 Grand Teton National Park, WY (dzień 1)
Lecimy… po wielu zmianach planów, po wielu rozmowach i wahaniach stwierdziliśmy, że za parę miesięcy będziemy żałować, że przesiedzieliśmy cały czas w domu więc postanowiliśmy wsiąść w samolot. Poza tym marzeniom trzeba pomagać i nie dać się zakazom tylko znaleźć sposób aby je obejść. Najpierw mieliśmy lecieć do Kalifornii w czerwcu, potem przesunęliśmy Kalifornię na lipiec, potem zmieniliśmy ją na Salt Lake City, aby na koniec wylądować w samolocie lecącym do Minnesoty…
Minesota… pomyślicie, że już totalnie to odizolowanie od świata na mózg nam się rzuciło. Nie martwcie się Minneapolis to tylko przesiadka. Docelowo lecimy do Bozeman, MT. W planie mamy dwa parki narodowe Grand Teton & Yellowstone.
Muszę pochwalić Deltę za obsługę klienta. W pewnym momencie naszego planowania wakacji mieliśmy bilet do Salt Lake City w Utach. Niestety (choć pewnie dobrze) nasz gubernator wprowadził kwarantannę dla ludzi którzy przylatują z UT. Mi to tam obojętne bo i tak siedzę w domu, ale Darek jednak musi jeździć do pracy więc 2 tyg. kwarantanny nie były nam na rękę. Zaczęłam kombinować z innymi lotniskami i wyszło, że Montana wygląda sensownie. Tylko bilet jest dwa razy droższy. Delta jednak zrozumiała sytuację i wymienili mi bilet bez żadnej dopłaty. Chyba właśnie wygrali klienta na życie… a przynajmniej na parę najbliższych lat.
Zawsze jak się podróżuje to jest doza niespodzianek. Zawsze coś może pójść nie tak, zawsze może się zdarzyć, że choroba czy pogoda pokrzyżuje plany. Do tej pory mieliśmy kilka przygód ale ze wszystkich wyszliśmy bez problemów. Czasem tylko trzeba było pracować z lotniska albo szybko lecieć do sklepu bo zgubili bagaż. Teraz dochodzi element wirusa i restrykcji ma podróżowanie. Nie chcąc zachorować w podróży zaopatrzyliśmy się we wszystko co udało się kupić…..rękawiczki, ściereczki antybakteryjne, lekarstwa na zbicie temperatury itp. Jak to się mówi, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Przed tym wyjazdem wahaliśmy się trochę. Czy warto, czy powinniśmy, czy na pewno nie igramy z ogniem... ale kiedy znów uniosłam się w chmury, puściłam sobie ulubioną muzykę i obserwowałam jak wszystko znika w dole to stwierdziłam, że tego nam trzeba. Możesz się relaksować czytając książki, pijąc wino, biegając czy uprawiając inny sport. Ale wcześniej czy później człowiek potrzebuje zmiany otoczenia. Potrzebuje odkryć coś nowego, zobaczyć inne widoki przez okno i przejść się innymi szlakami. Wtedy czujesz się znów wolny, czujesz żyjesz i że możesz wiele.
Zanim jednak znaleźliśmy się w samolocie to musieliśmy przejść przez lotnisko - jak wygląda latanie w czasach pandemii? Super :)
Lecieliśmy z LGA do której zawsze mamy blisko ale po ostatnich przygodach jak na Lyft czekaliśmy 1h, stwierdziliśmy, że wyjedziemy wcześniej. A przynajmniej zamówimy taksówkę tak, że jak nie przyjedzie to nadal zdążymy coś wymyślić. Wszystko jednak poszło na czas i w 15 minut zajechaliśmy na lotnisko. Po drugie ilość samolotów jest ograniczona więc w ogóle nie ma kolejek. Słyszeliśmy, że czasem są kolejki na zewnątrz bo jak trzeba zachować odległość to i kolejka się wydłuży. Nic takiego nie było bo i kolejki nie było. Czytaliśmy, że trzeba wyciągać jedzenie itp ale jak się spytałam pana czy muszę wyciągać machnął ręką i powiedział przechodź - pewnie dlatego, że mamy TSA Pre. Także wszystko przeszło sprawnie, bez żadnych dodatkowych kontroli. No poza tym, że Pan który sprawdzał mój dowód poprosił o ściągnięcie maski, żeby stwierdził, że ja to ja.
Oczywiście wszyscy mają maski ale przy tak małej ilości podróżujących to i tak prawie w ogóle nie ma się kontaktu z innymi ludźmi więc spoko. Do tego bary i restauracje zamknięte, a ludzie starają się nie siadać jeden na drugim. Nadal wodę i przekąskę można kupić.
No i skoro mało ludzi to i upgrade łatwo dostać, tak więc Delta znów zaplusowała wsadzając nas do Business Class - fajnie mieć status. Szkoda tylko, że teraz nie latam dużo służbowo. Co do samolotu to było wiele wynalazków. Z jednej strony normalni ludzi którzy podchodzili do tego normalnie i tylko maskę mieli. Inni tacy jak my co wyglądali normalnie ale pierwsze co zrobili to przetarli wszystko ściereczkami dezynfekującymi, no i ostatni, którzy wygrali konkurs. Byli w całych skafandrach, bardziej to wyglądało jak przeciwdeszczowy kombinezon. Pewnie potem ściągają i wyrzucają ale trochę śmiesznie to wyglądało - nie przesadzajmy już aż tak. My tam wolimy po prostu się przebrać po samolocie a przynajmniej zmienić bluzę - zresztą to i tak zawsze robimy.
Mało spaliśmy tej nocy więc lot postanowiliśmy cały przespać. Jednak tak po 30 minutach obudziło nas przeraźliwe zimno. W samolotach ogólnie jest dość chłodno ale jak już Darek powiedział, że było zimno to musiała temperatura spaść do 10C. Z początku myślałam, że chodzi o małą ilość ludzi w samolocie a co za tym idzie, mało ludzi którzy zagrzewają powietrze. Darek jednak przypomniał mi, że w ramach walki z COVID-19 Delta nie tylko ma filtry HEPA, które wszystko wyłapują ale jeszcze co 3 minuty totalnie wymienia powietrze w samolocie - WOW! Tylko jak oni robią to co 3 minuty to powietrze nie zdąży się zagrzać. A skoro na zewnątrz jest super zimno to i powietrze które wpływa jest zimne. Tak, Delta to jakoś ogarnia. Na dzień dobry dają każdemu chusteczki dezynfekujące, wymieniają powietrze, mają filtry, blokują środkowe siedzenie i ogólnie dbają o zdrowie pasażerów.
Zmarznięci ale szczęśliwi wylądowaliśmy w Minessocie. A tam wolna amerykanka, ludzie niby chodzą w maskach ale już trochę mniej, częściej im się "osuwa" na brodę. Bar otwarty gdzie można śniadanie zjeść i napić się piwka i sklepy z ciuchami i pamiątkami pootwierane. My nadal przestrzegaliśmy podstawowych zasad rozsądku ale z piwka nie zrezygnowaliśmy.
Fajnie było się zresetować i poczuć jakby świat był znów normalny. Wiemy jednak, że nie jest więc znów założyliśmy maski i wsiedliśmy w kolejny samolot. Kolejne dwie godziny i wylądowaliśmy w Bozeman, Montana. Nie wielkie lotnisko położone w samych górach, które obsługuje dwie największe atrakcje - Park Narodowy Yellowstone i słynny resort narciarski Big Sky Montana. Zanim jednak pozwolili nam opuścić lotnisko to zmierzyli nam temperaturę. Montana - dobra robota. Stan Montana, ma najmniej przypadków wirusa jeśli chodzi o kontynentalne stany (poza Hawajami i Alaską). No i dobrze. Sprawdzenie temperatury nic nie kosztuje a zawsze to dodatkowa ochrona. Ciekawe co by się stało jakbyśmy mieli temperaturę - bo do domu daleko.
Przeżyliśmy wszystkie samoloty, wpuścili nas do Montany więc wakacje można uznać za rozpoczęte. Pozostało tylko wynajęcie samochodu. Ostatnio w San Francisco Sixt nam podpadł więc dziś próbujemy nową wypożyczalnię - National. Dzięki karcie Chase Saphire od razu masz lepszy status więc i ceny samochodów mają jakąś zniżkę. Pan na dzień dobry powiedział magiczne słowo, że mamy upgrade - i dostajemy SUV. Ucieszyliśmy się - dopóki nie zobaczyliśmy autka. Ford Eco Sport - Darek stwierdził, że on rozumie, że w Europie mają małe autka ale w Stanach też? Chyba za późno rezerwowaliśmy bo wszystkie fajne były już wypożyczone i został nam ten mały wypierdek.
Dobrze, że sami pojechaliśmy bo jak doszły zakupy z Walmarta to już nawet szpilki nie dało się wcisnąć w tym aucie. Jedynym plusem był przebieg, bo go nie było. Auto było nowe a my byliśmy pierwszymi pasażerami. Nawet poprawnej rejestracji jeszcze nie zdążyli mu dać tylko jakiś papierek.
Auto to auto - najważniejsze, że jeździ. Zapakowani po dach, po zakupach jedzenia i odebraniu spreja na misie, ruszyliśmy do Driggs. Do przejechania mieliśmy jakieś 3.5h i droga była przepiękna. Wzdłuż gór i strumyków, trochę przez park Yellowstone, trochę przez małe miasteczka. Jak to się mówi, sama droga czasem jest przygodą, i tak było tym razem.
Mijaliśmy też małe miasteczka gdzie ludzie się szykowali na fajerwerki. 4 Lipca to Święto Niepodległości w Stanach. Święto w którym spala się najwięcej fajerwerków. Patrząc na kolejki jakie są do budek z fajerwerkami się śmieję, że Amerykanie palą czeki które od prezydenta dostali. Pewnie coś w tym jest. Trump dał prawie każdemu obywatelowi $1200 więc akurat można wydać na fajerwerki.
Około 20:30 dojechaliśmy do naszego “domku”. Mamy bardzo fajny domek w resorcie Grand Teton. Jest to kompleks niskich budynków mieszkalnych z osobnymi apartamentami. Nasz apartament jest olbrzymi. Niby tylko mamy jedną sypialnię ale widać, że pozostałe dwie sypialnie są zamknięte i pewnie właściciel ma tam swoje rzeczy i używa jak nie wynajmuje. Za to salon, dwie łazienki, kuchnia i balkon robią wrażenie. A do tego wszystko otoczone jest strumykiem i lasem. W sumie to mogłabym przesiedzieć na balkonie cały dzień a nie iść w góry - żartuję, w góry trzeba jutro iść. Dlatego po szybkiej kolacji, zmęczeni po podróży padliśmy od razu do spania. Jutro Darek zaplanował spacerek w góry - mówi, że mały na rozgrzewkę ale kto by mu tam wierzył.