Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.09.24 Jeju, Korea Południowa (dzień 10)
Jest taka wyspa gdzieś na morzu Chińskim zwana Jeju. Na owej wyspie znajduje się wulkan Hallasan, który też jest najwyższą górą w całej Korei Południowej. Wysokość 1950 metrów (6388 stóp). Wyspa jest w większości odwiedzana przez ludzi z kontynentalnej części Korei albo z Chin. Bardzo mało spotyka się tutaj turystów z innej części świata.
Naszym głównym celem na tej wyspie jest zdobycie wulkanu Hallasan. Prowadzi na niego wiele szlaków, ale tylko dwa wychodzą na sam szczyt. Oczywiście nawet nie rozważaliśmy nie stanięcia na krawędzi krateru wulkanu, więc wybraliśmy trasę Gwaneusma.
W związku z dużą ilością górołazów, którzy tak jam my pragną wspiąć się na najwyższą górę Korei Południowej, wprowadzili ostre ograniczenia czasowe. Na szczycie nie wolno być po 14, a ze schroniska pod szczytem już od 12:30 nie wpuszczali wyżej. Z parkingu do schroniska jest minimum 3 godziny także wczesny start jest obowiązkowy.
Wiedząc, że nie jest to Europa i nic w schronisku w górach się nie kupi, a my poza paroma energetycznymi batonami nic nie mamy. To jak tylko otworzyli nam w hotelu śniadanie o 6:30 to już jako pierwsi zameldowaliśmy się i wrzuciliśmy w siebie kalorii ile się dało.
Z hotelu na parking gdzie rozpoczyna się nasz hike jest tylko 20km, ale niestety w Korei, a szczególnie tutaj nie ogarnęli ruchu samochodowego. Ja rozumiem, biedniejszy kraj, może nie mają kasy na budowę dróg czy nowych autostrad, ale zasady ruchu można wprowadzać niskimi nakładami finansowymi. Ilość świateł jaka była na drodze to masakra, coś takiego jak zielona fala nie istnieje. Co drugie światło to czerwone. Jechaliśmy główną drogą, a tak samo długo świeciło się światło czerwone nam co samochodom na bocznej drodze, gdzie może był jeden albo dwa pojazdy. Nie wspomnę już o wprowadzeniu zakazów skrętu w lewo, żeby nie blokować jednego pasu przez cały czas. Ogólnie masakra.
W końcu, parę minut po 8 wjechaliśmy na oczywiście płatny parking, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy zdobywać wulkan.
Temperatura rano była przyjemna, może 16-18C, ale już się odczuwało wilgotność. Im poźniej tym gorzej, koło południa już dobrze z nas się lało.
Szlak jest podzielony na parę sekcji i jest bardzo dobrze przygotowany. Ogólnie dystans na szczyt i z powrotem to 17.5km (11 mil), a wspiąć się trzeba 1400 metrów (4600 stóp). Jest tego trochę do góry.
Pierwsza część, zielona, ponoć jest najłatwiejsza. Jeśli chodzi o podnoszenie się do góry to tak, niewiele się wznosiliśmy, ale nie była super łatwa. Szlak był szeroki, dużo miał stopni, chodników zrobionych z belek drewnianych. Natomiast co utrudniło wejście, a szczególnie później zejście, to wyślizgane skały.
Przecież to jest wulkan, a wulkaniczna skała jest porowata, a co za tym idzie, mało śliska, powie uważny czytelnik. Zgadza się, ale ilość ludzi jaka tędy idzie spowodowała wydeptanie szlaku jak w Tatrach. Do tego znajdujemy się w tropikach, gdzie skały są cały czas mokre. Na dodatek przez parę ostatnich dni szalał tutaj tajfun Tapah, który zrzucił w ten rejon „troszkę” deszczu.
Doszliśmy do końca zielonego koloru i od razu stanęliśmy jak wryci. Przeszliśmy duży, solidnie zrobiony wiszący mostek i ukazały nam się schody. Dużo, stromych schodów! Schody, także należały do tych dobrze zrobionych, ale były strome i mokre. Potknięcie, zwłaszcza przy schodzeniu może dużo kosztować.
Od samego początku zaciekawiła mnie metalowa, kwadratowa szyna z zębatką pod spodem. Szła od samego początku.
Co to może być? Nawet myślałem zapytać się lokalnych na szlaku, ale na 100% bym się nie dogadał. Pewnie służy do jakiegoś transportu czegoś, kogoś.... pomyślałem. Ale czasami posiada bardzo strome nachylenie i mogło by być niebezpieczne jak by się coś urwało.
Właśnie koło tych stromych schodów słyszę z tyłu, że coś tą szyną jedzie. Za chwilę wynurza się mały pojazd z dwoma wagonikami. Siedzi na nim hipek, drugi w wagonie i coś tam wiozą.
Zdziwiłem się, że takie coś małe potrafi tak stromo do góry jechać. Co prawda jedzie powoli, ale pewnie wiezie trochę ciężaru w górę. Jak się później okazało, to na górze coś budują i tędy wożą ludzi do pracy i materiały budowlane.
Na szlaku, gdzieś co 500 metrów jest słup z napisem gdzie się znajdujesz w razie jakiegoś wypadku. Ta szyna idzie cały czas wzdłuż szlaku i ma te same napisy. Czyli pewnie jak ktoś skręci nogę, albo coś innego się stanie to można taką osobę zwieść na dół.
Prawie cały czas szlak jest ogrodzony linami i ciągle są napisy że nie wolno z niego schodzić. Park jest mały i zapewne nie chcą żeby ludzie im go rozdeptali. Zrozumiałe, ale nawet jak byś chciał zejść ze szlaku to miałbyś problem. Roślinność jest tak bujna i gęsta, że chodzenie poza wydeptanymi ścieżkami jest praktycznie niemożliwe.
Poza schodami na początku to ten czerwony odcinek nie był taki stromy, ani trudny. Wiadomo, był bardziej stromy niż zielony i miał więcej trudniejszych odcinków, ale dalej szło się bardzo dobrze. Nawet były odcinki z dywanami. Tak, z dywanami!
Chyba po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim. Na ścieżce rozkładane są materiałowe wykładziny, po których się bardzo dobrze idzie. Do końca nie wiem jakie to ma praktyczne zastosowanie, ale stopy na maksa odpoczywają jak stąpają po takim miękkim podłożu.
Około 11:30 doszliśmy do schroniska. Godzinę przed zamknięciem szlaku na szczyt. Ciężko to nazwać schroniskiem, bo poza ubikacjami na zewnątrz to nic nie ma i nic nie można kupić. Natomiast obok jest plac budowy i coś budują. Może kiedyś będzie tu można zakupić coś do jedzenia albo picia.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i ruszyliśmy dalej. Wpierw szlak schodził w dół, aż do kolejnego strumyku i oczywiście mostu wiszącego, żeby następnie ostro wspinać się do góry.
Rzeczywiście od doliny szlak już stromo szedł do góry. Poza paroma odcinkami, po których trzeba było iść po skałach, szło się po idealnym, nowo zrobionym drewnianym chodnikiem.
Jeszcze chyba nigdy w życiu nie szedłem ścieżką z tak wielką ilością stopni. Kiedyś w Nowej Zelandii szliśmy podobnym drewnianym chodnikiem, ale tutaj było o wiele więcej.
Wliczając dolinę, to od schroniska musieliśmy się podnieść ponad 500 metrów. Policzcie sobie sami ile to musi być schodów. Na szczęście tu już było znacznie mniej drzew niż na dole, więc słońce i wiatr wysuszyły chodnik i nie było ślisko. Im wychodziliśmy wyżej tym były ładniejsze widoki. Pod koniec już prawie widać było całą wyspę.
Niestety jak to w Azji, nawet na wyspach jest wielki smog i wilgotność, dlatego przejrzystość powietrza nie jest idealna. Jak się jest na dole, to tego za bardzo nie widać (tylko czuć), dopiero z góry, albo z samolotu jest to o wiele bardziej widoczne.
Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie wulkanu Hallasan. Pierwsze co nas uderzyło to ilość ludzi. Masakra, ile ich tu było!
Większość ludzi szła tym drugim szlakiem. Który jest krótszy i łatwiejszy bo wyjeżdżasz wyżej samochodem. Natomiast nasz ma lepsze widoki po drodze i znacznie mniej ludzi.
Udało nam się znaleźć miejsce nawet z dala od tłumów, usiąść, zjeść batona i podziwiać widoki. Byliśmy już na paru wulkanach i muszę przyznać, że widok nie powalał. Nie odbierajcie mnie źle, dalej był to szczyt góry, krater, ładna panorama... ale jest to wygasły wulkan z małym jeziorkiem w środku. Nie wulkan gdzie się widzi, czuje lawę, a dymy unoszą się z jego krateru dodając potęgi, grozy i ogromu.
Po pół godzinnym pobycie na szczycie postanowiliśmy schodzić w dół. Była już 13:30 i za pół godziny mieli zamykać szczyt. Już widzieliśmy strażników parku którzy byli na szczycie, albo podchodzili do góry. Jak doszliśmy do schroniska to szlak w górę był już zagrodzony i wisiała karteczka „zakaz wstępu”.
Idąc dalej w dół weszliśmy w las. Niestety tutaj skały na szlaku wciąż były mokre. Duża gęstość drzew i wysoka wilgotność nie pozwoliły słońcu wysuszyć podłoża. Trzeba było iść wolniej i uważać jak się stawia kroki, żeby się nie poślizgnąć. Byliśmy zmęczeni, nasze mięśnie i stawy krzyczały, że chcą już odpocząć. W takich sytuacjach o kontuzję bardzo łatwo.
Około 17 zeszliśmy na parking. Wsiedliśmy do samochody i znowu niestety 20km do hotelu jechaliśmy z godzinę
Byliśmy bardzo głodni i przepoceni. Po szybkim, hotelowym prysznicu poszliśmy na kolacje. O niczym innym nie marzyliśmy tylko o dobrym, świeżym piwku i czymś do jedzenia. Oczywiście wybraliśmy browar.
Idąc do niego zauważyliśmy, że korki występują tu nie tylko na drogach, ale też i na morzu. Ilość statków jaka czekała na załadunek/rozładunek do portu w Busan była przerażająca. Busan jest to największy port w Korei Południowej i piąty na świecie. Azja, ile ty tego wszystkiego produkujesz?
Niestety browar był zamknięty. Wisiała jakaś karteczka na drzwiach, że ze względu na nieprzewidywalną sytuacje browar dzisiaj jest zamknięty.
Ale byliśmy źli!!! Za bardzo nie chcieliśmy zjeść dzisiaj kolacji i przepłacać w hotelach. Ilonka coś szukała na internecie, ale nic ciekawego, co by miało przynajmniej OK opinie istniało. Postanowiliśmy przejść się miastem i jak coś nam wpadnie w oko to wstąpić. Niestety nigdzie nie weszliśmy. Chyba za mało mają tutaj turystów z zachodniego świata, a jak mają to jadają w hotelach.
Restauracje jakie widzieliśmy, to albo baliśmy się do nich wchodzić, albo nie chcieliśmy tam jadać. Dalej było gorąco i za bardzo by nam nie smakowało cokolwiek do jedzenia na plastikowym stoliku i stołku na chodniku. Jakoś jedzenia też miała wiele do zastrzeżeń. A po trzecie, knajpy były ciemne, brudne i prawie nikt nie siedział w środku.
Wróciliśmy do hotelu, zamówiliśmy za drogiego hamburgera i z piwem przemysłowym (wielka produkcja) - musieliśmy jakoś go zjeść. Nie był najgorszy, ale za $25 to w Stanach czy w Europie zjesz znacznie lepszej jakości. Wczoraj jedliśmy lokalne jedzenie i też było takie sobie. Zjadliwe, ale powinno być lepsze.
Zmęczeni, szybko padliśmy do lóżek. Jutro wylot do Hong Kong. Jak narazie jest tam spokojnie, nie ma zamieszek. Miejmy nadzieję, że tak się utrzyma przez kolejne parę dni.
2019.09.23 Busan & Jeju, Korea Południowa (dzień 9)
Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy dzisiaj rano to było sprawdzenie czy lotnisko w Busan jest czynne. Jest czynne...!!! Super, lecimy na wyspę Jeju. Nasz samolot powinien lecieć o czasie. Przynajmniej tak aplikacja mówi.
Samolot mamy dopiero o 14, w związku z tym można jakoś poranek wykorzystać. Przez ostatnie dwa dni szalał tutaj tajfun Tapah i spacery nad wybrzeżem były niemożliwe. Nie chcieliśmy być zwiani ze skał, albo trafieni przez nisko latające gałęzie.
Ilonka mi zadała pytanie czy to morze co widzimy na spacerku jest Japońskie czy Chińskie. Hmmm.... za bardzo nie wiem, ale ta wyspa co ją widzisz to należy do Japonii. Więc umówmy się, że jest to morze Japońskie.
Tajfun już poszedł dalej, za 1-2 dni ma uderzyć w północną Japonię, ale jego pozostałości widać na każdym kroku. Woda w morzu jest mętna i wzburzona, a wszędzie widać gałęzie i drzewa połamane.
Było wcześnie rano, a już służby porządkowe ostro pracowały w usuwaniu szkód tajfunu.
Spacer zrobiliśmy sobie niedaleko hotelu na wyspie Dongbaekseom. Jest to niewielka wyspa w południowo-wschodniej części Busan. Popularne miejsce wypoczynkowe mieszkańców miasta. Wyspa ma jedną z najładniejszych plaż w mieście, gdzie przy ładnej pogodzie jest tutaj mnóstwo ludzi. Dzisiaj było zupełnie inaczej.
Po wielkości fal widać, że tajfun jeszcze daleko nie odszedł. Fale z dużą prędkością rozbijały się o skaliste wybrzeże.
Bardzo ciekawym i solidnym drewnianym chodnikiem doszliśmy, aż do końca wyspy gdzie znajdowała się latarnia morska. Widać, że chodnik jest nowo zrobiony i mocno wkopany w skały. Wiatry jakie tu panują, plus wielkie fale szybko by zniszczyły byle jaką konstrukcję.
Wróciliśmy do hotelu, spakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy na lotnisko. Dzisiaj mamy krótki lot, trwający zaledwie 50 minut, na wulkaniczną wyspę Jeju, należącą do Korei Południowej. Lokalni nazywają ją Hawajami Korei. Jeju jest bardzo popularną turystyczną destynacją. Mieszka na niej 600 tysięcy ludzi, a w ciągu roku odwiedza ją aż 15 milionów turystów. Naszym celem będzie zdobycie jutro wulkanu Hallasan, 1950 metrów. Jest to też najwyższa góra w Południowej Korei.
Nasz samolot jest o 13:50 i pisze na zielono to miejmy nadzieje, że poleci. Niestety później napis zmienił się na czerwono i obok tego pojawił się napis 14:10. Na szczęście to tylko oznaczało małe opóźnienie i o 14 z minutami wystartowaliśmy. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie leciałem tak dużym samolotem na takim krótkim dystansie. Osiem siedzeń w rzędzie (2,4,2). Miejsca na nogi tyle samo albo i więcej niż na niektórych transatlantyckich lotach. Dobra robota Korean Air! Nawet mają naklejki które sobie naklejasz na fotel w zależności od potrzeb.
Z lotu ptaka wyspa Jeju wyglądała jest Polska z PRL. W sumie niczym się nie różni od kontynentalnej części kraju. Wielkie blokowiska są wszędzie.
Na wyspie Jeju bierzemy samochód. Jest to jedyne miejsce podczas tego pobytu w Azji w którym mamy samochód. Tutaj za bardzo nie ma komunikacji publicznej, a my chcemy się zapuścić w głąb wyspy.
Jak robiłem rezerwacje, to nie miałem wielkiego problemu z wyborem samochodu. Mogłem wziąć Kia, albo Kia, albo Hyundai. Nigdy nie prowadziłem Kia, więc wybór był jeszcze łatwiejszy. Mało tego, dostałem Kia przerobioną na gaz LPG! Co? Ja nawet nie wiem jak to się „tankuje”, a oczywiście butla nie jest pełna. Miejmy nadzieję, że na stacji paliw mi pomogą.
Udało się, odpaliliśmy samochód i pojechaliśmy w kierunku hotelu. Tym razem też mamy hotel nad samym morzem. Nie na plaży tylko koło portu. Na Jeju nie ma za dużo plaż, wulkaniczna wyspa.
Śpimy w wielkim hotelu Ramada Plaza. Został wybudowany 10 lat temu, ale stylem przypomina hotele z lat 80-tych. Widocznie ludzie w tym rejonie świata lubią taki styl i dobrze się w nim czują.
Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy się przejść po okolicy. Oboje dobrze przygotowaliśmy się do pobytu na tej wyspie. Ilonka naniosła na mapę browar, a ja miejsce z którego jutro startujemy na wulkan. Uzupełnimy się na maksa!
Wulkanu niestety nie widać, schował się w ciemnych chmurach. Natomiast browar szybko znaleźliśmy i przy piwku planowaliśmy jutrzejszy dzień. Piwko było pyszne i jedzenie też podobnie wygadało. Jutro po dużym hiku wrócimy tu na kolacje i zabawimy dłużej.
Na dzisiaj mamy zaplanowaną kolację w hotelu w postaci bufetu. Popróbujemy różnych potraw z wyspy. Jak to kolacje w hotelowych bufetach, jest dużo do jedzenia, a za bardzo nie ma nic. A jeszcze trzeba duuużo za to płacić! Niestety na tej wyspie nie ma za wiele możliwości jeśli chodzi o dobrą kolację. Jutro się o tym przekonamy.