Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.10.01 Las Vegas, NV (dzień 1)
Surprise!!!! O tak dziś była jedna wielka niespodzianka!!!
Dzień rozpoczęliśmy leniwie. Nigdzie się nie spieszyliśmy choć niestety nie możemy powiedzieć, że się wyspaliśmy. Westin słynie z bardzo wygodnych materacy, i na to nie możemy narzekać, naprawdę są fajne. Natomiast akurat Westin w Las Vegas ma bardzo głośną klimatyzację. Za każdym razem jak się wiatrak włączał to było głośno i się budziliśmy. Niestety ciężko wyłączyć klimatyzację jak na zewnątrz jest 90F (32C) od samego rana. Tak więc pół wyspani poszliśmy na późne śniadanie.
Ależ się cieszyliśmy, że mieszkamy w hotelu o którym nikt nie słyszał. Tu nie ma kasyn, nie ma cudów na recepcji, nie ma sztucznego nieba wymalowanego na suficie czy cyrku na lobby. Tutaj jest po prostu hotel. Słyszeliśmy, że w Ceasars nie dość, że śniadanie kosztuje $70 to jeszcze czekasz w kolejce ok. 2h. My śniadanie mieliśmy za darmo a do tego nie czekaliśmy ani minuty na stolik. Co więcej…. dostaliśmy 8 kuponów na drinki do baru. Normalnie w Marriocie dostajemy kupony na dwa drinki powitalne (jeden na osobę). Tym razem pani wzięła z kupki kupony i wyszło, że dostaliśmy ich z 8.
Nie bardzo mogliśmy chodzić po Vegas bo nie chcieliśmy się natknąć na solenizantkę. Bo przecież tak blisko była. Cały czas widzieliśmy naszych przyjaciół na Google Maps i tylko czekaliśmy aż reszta ekipy doleci i będziemy mogli zaskoczyć solenizantkę gdzieś na ulicach Vegas.
Vegas trochę znamy, byliśmy tu już ze dwa czy trzy razy. Na pewno jest to miejsce które trzeba odwiedzić ale nam nie zależało na zwiedzaniu więc zamiast wychodzić na upalne ulice zdecydowaliśmy się schładzać przy piwku w hotelowym barze. A mogliśmy się schładzać bo kuponów trochę mieliśmy. Dobrze, że znajomi do nas dołączyli zanim się skończyły kupony bo ciężko by było.
Plan był prosty. Darek przebrany za wieśniaka ze Skawiny będzie siedział gdzieś na ulicy tak żeby solenizantka się o niego potknęła i go zauważyła. Ja z czajona za palmą miałam wszystko nagrywać… kiedy będzie wielkie surprise i otworzymy szampana to kolejna para przyjaciół przejdzie koło nas z głośnikiem z którego będzie leciała jakaś polska muzyka… plan super, nie? Dobry plan to podstawa… do chwili jak coś się nie zepsuje… no i się zepsuło.
Solenizantka wymyśliła sobie, że chce iść na basen. No pomysł super. Baseny w Ceasars Hotelu są wypasione i nie dziwię się, że w upalny dzień jak dziś wybór padł na ochładzanie się nad basenem. Problem jest tylko taki, że my nie śpimy w Ceasars a co za tym idzie nie mamy kluczy i na basen nie wejdziemy. Trzeba było się trochę nakombinować ale się udało.
Niespodzianka była niesamowita. Śmiech, szok i łzy szczęścia przeważały. Dobra robota wszyscy - z niespodziankami zawsze jest tak, że ciężko jest je uchować w tajemnicy. Myślę jednak, że każdy spisał się na medal i udało się wszystko utrzymać w tajemnicy. W końcu można było przejść do normalnego planu wycieczki.
Po wypiciu urodzinowego szampana nad basenem pognaliśmy na kolację. W Vegas masz przeróżne restauracje. Są tu restauracje sławnych szefów kuchni, kuchnia z każdego zakątka a do tego topowe restauracje mają niesamowicie zaprojektowane wnętrza. My postawiliśmy na kuchnię Azjatycką i poszliśmy do Mott 32. Darka marzeniem zawsze było spróbować General Tso Chicken w fancy chińskiej restauracji. No i marzenie się spełniło.
Dobre było ale czy lepsze od naszego lokalnego chińczyka pod domem? Chyba nie - choć na plus było, że było mniej tłuste i pewnie kurczaka też lepszego dali. Mott 32 znajduje się w hotelu Venecian. Tam wszystko jest w jakimś hotelu. Hotele w Vegas zajmują hektary powierzchni i mają wszystko. Tak, że nawet nie trzeba wychodzić z hotelu. Gorzej jak trzeba się dostać z jednego hotelu do drugiego. Naszym następnym przystankiem było Colosseum w Caesars Palace. Początkowo myśleliśmy podjechać Uberem ale po 15 minutach czekania na auto stwierdziliśmy, że idziemy na nogach.
To jest problem w Vegas. Wszystko jest jedno na drugim więc taksówki stoją w korkach, albo czekają na wjazd pod hotel i ciężko jest zaplanować coś do minuty. Teoretycznie można chodzić na nogach i szczerze, polecam tą opcję. Ja na szczęście miałam wygodne sportowe buty to mogłam śmigać na nogach. W szpilkach niestety trzeba czekać na Ubery.
Na koncert się troszkę spóźniliśmy ale i tak udało się załapać na bardzo fajny show. Rod Steward wywijał na scenie jakby miał 20 lat i śpiewał wszystkie przeboje. Niektórzy krytykują koncerty w Vegas. Mówią, że gwiazdy tam jadą jak już im się kończy kasa i potrzebują dorobić. Wg. mnie rezydencja w Vegas to nie głupia sprawa. Nie dość, że artysta ma zagwarantowane koncerty to nie musi się cięgle przemieszczać i przez ok. 3 miesięcy może sobie pomieszkać w Vegas. Dla turystów z kolei jest to możliwość zobaczenia i usłyszenia swojego ulubionego wokalisty.
Koncert podobał nam się bardzo. Rod Stewart nie tylko oddał hołd Ukrainie ale też Zelenskiemu. No i niestety do mixu doszła jeszcze królowa Elżbieta. Dzieje się oj dzieje na tym świecie.
Uff…dzień pełen atrakcji. Jutro już opuszczamy Vegas więc chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Tak więc po koncercie powłóczyliśmy się jeszcze po Stripie. Skoczyliśmy na hamburgery do In-n-Out’a, odwiedziliśmy Flamingi, które niestety poszły już spać i dzień zakończyliśmy wystrzałowo przy fontannach Bellagio.
Przy fontannach spotkaliśmy panią które widziała już setki tych pokazów. W sumie to nie spytaliśmy się czy jest turystką czy lokalna, która lubi show. W każdym razie wiedziała dużo o pokazach i stwierdziła, że ten był jeden z lepszych. Nie dość, że Frank Sinatra grał w tle to jeszcze pokaz był dość długi i fontanny wysoko wyskakiwały. Nam pokaz się bardzo podobał ale za małe mamy doświadczenie z Bellagio więc ciężko porównywać. Ale na pewno show warty oglądnięcia.
Po prawie nie przespanej nocy i dniu pełnym wrażeń wszyscy rozeszli się do swoich hoteli. Jutro ciąg dalszy przygód.
2021.09.27 Denver, CO (dzień 3)
W pierwszym wpisie pisałam, że cały wyjazd do Kolorado jest ze względu na koncert i piosenkę “Sweet Home Alabama”. No może nie tylko ze względu na tą jedną piosenkę. Lynyrd Skynyrd ma dużo innych fajnych kawałków. A jak brzmiała słynna “Sweet Home Alabama” na żywo… a tak:
Zanim jednak dojechaliśmy na parking w Red Rocks Amphitheater, usiedliśmy na ławkach i słuchaliśmy Lynyrd Skynyrd to wiele innych rzeczy się wydarzyło. Koncert był dopiero o 19:30 więc spokojnie rano mogliśmy coś zrobić. Co prawda nie mieliśmy dziś zakwasów ale w góry na szlak się nie wybieraliśmy. Dziś w planie mieliśmy “delikatny” wyjazd na szczyt Mt. Evans. Szczyt ten ma 14,265 ft (4,347 m) i o ile wyjście na niego nie jest najłatwiejsze o tyle wyjazd jest możliwy. Zobaczymy jak się poczujemy na szczycie jak w tak krótkim czasie pokonamy taką wysokość ale liczymy na aklimatyzację, którą zdobyliśmy wczoraj.
Wyjazd na górę kosztuje $12. Dość mocno zdziwiliśmy się, że tak tanio. Na wschodzie wyjazd na głupi Mt. Washington kosztuje z $50 a jest dużo niżej niż tu. WOW - kolejny plus dla Kolorado, pomyśleliśmy. Jak się jednak później okazało niestety wyjazd na sam szczyt nie jest możliwy bo pod sam koniec droga jest zamknięta. Pewnie dlatego opłata za wyjazd jest taka niska.
Droga powstała w 1931 roku i pozwalała ludziom na poznawanie gór bez potrzeby wspinania i kilkudniowych trekkingów. Wspinanie się samochodem na samą górę przypomina jechanie na północ. Z każdym tysiącem stóp w górę, klimat zmienia się tak jakbyśmy pojechali 600 mil na północ. Czyli na szczycie to już prawie Alaska…
Na Alasce nie mieliśmy dużego szczęścia do zwierząt. Na szczęście tu było inaczej…
Jedziemy sobie do góry, ja się rozglądam po skałach, patrzę wysoko co by coś wypatrzyć a tu nagle Darek krzyczy patrz, kozica… a ja na to “gdzie?” No tak, ja wysoko po skałach się rozglądam a ona po drodze łaziła i na poboczu trawę wcinała.
A potem to już były wszędzie. Na prawo, na lewo, na wprost…. chodziły wokół auta, albo obserwowały nas ze skał ale było ich trochę. Zdecydowanie więcej szczęścia mamy w Kolorado do zwierząt niż mieliśmy na Alasce.
Wczoraj w górach spotkaliśmy Mountain Goat. Pamiętacie taką białą kozicę ze zdjęć. No właśnie… ja bym przetłumaczyła to jako kozica górska ale język polski jest ciekawy i wg. Wikipedii wczoraj spotkaliśmy kozła/kozicę śnieżną. Dziś natomiast w górach było dużo Rocky Mountain Bighorn Sheep - i znów wg. Wikipedi podobno w Polsce nazywa się to Owca Kanadyjska. Na owcę to mi nie bardzo wygląda, ale przynajmniej tutaj zgadza się język angielski i polski i w obu wersjach powyższe zwierzę to owca. Dla mnie to będzie kozica górska.
Poza kozicami powalały nas widoki. Droga pnie się zboczem gór i z jednej strony są strome zbocza, które mogą przyprawić niektórych o drżenie serca ale bez skarp nie byłoby widoków tak powalająceych. My jechaliśmy i tylko w głowie mieliśmy jedno stwierdzneie - “da się… “ da się wybudować super drogę, w piękne wysokie góry i nie pobierać za to opłaty $50… jak się chce to wszystko się da.
Niestety aktualnie można dojechać tylko do Summit Lake Park. To właśnie z tego parkingu rozpoczyna się szlak na szczyt Mt. Evans - jeśli ktoś chce zdobyć szczyt. Jest tu też piękny widok na jeziora. Parking jest zaraz przy Summit Lake (12,840 ft/3,913 m). Ale widząc ilość aut na parkingu i ilość ludzi nad jeziorem od razu zorientowałam się, że dalej musi być coś fajniejszego.
Dalej jest widok na Chicago Lakes. Stąd też można iść na wspomniany szczyt Mt. Evans albo zejść szlakiem na dół do jeziora.
Pomimo, że Darek miał dużą ochotę zdobyć szczyt to jednak rozsądek wygrał. Wychodzenie w jeansach i trampkach na 14tys to nie jest najlepszy pomysł.
Podobno dawno temu, w tych górkach był lodowiec. To właśnie lodowce ukształowały te piękne góry. Niestety jakieś 11.000 - 15.000 lat temu większość ich zniknęła. Zostały tylko malutkie gdzie nie gdzie. W Kolorado pozostała jeszcze około 14 lodowców. Głównie znajdują się one w parku narodowym Rocky Mountains. Niestety daleko im do lodowców Alaski. Lodowce Kolorado, łącznie zajmują powierzchnię 5 km kwadratowych. Przy 300 słonecznych dniach jakie ten stan ma to w sumie chyba nie dziwne, że mało z lodowców się utrzymało.
Fajnie się podziwiało widoki, choć na tej wysokości trochę wiało i czuć było chłodek. Zjechaliśmy do miasteczka bo Darek musiał popracować. Na szczyt Mt. Evans prowadzi droga z miaszteczka Idaho Springs. Jest to dość małe miasteczku, które powstało w czasach gorączki złota. Aktualnie mieszka tam 1,700 ludzi a jego położenie przy autostradzie numer 70 sprawia, że jest częstym przystankiem dla podróżnych, którzy chcą coś przekąsić czy napić się dobrego piwka.
Wiecie za co najbardziej kocham Kolorado? Za to słoneczko - koniec września, w NY chlapa i szaro a tu codziennie mamy ładną pogodę, słoneczko i ciepło. Nie za gorąco - poprostu idealnie. Wysiedliśmy na parkingu i postanowiliśmy odwiedzić browar o ciekawej nazwie Westbound & Down. Ciekawa nie? Na zachód i w dół. Wszyscy rozumieją przenośnię? Najpierw jedziesz na zachód bo to właśnie na zachód od Denver są górki a potem na dół - na nartach.
Darek popracował, zjedliśmy największego precla jakiego w życiu widzieliśmy i trzeba było się zbierać dalej w drogę. Chcemy jeszcze pojeździć troszkę po mieście i pooglądać różne dzielnice, potem musi być obowiązkowe sushi no i wyczekiwany koncert.
Jeśli jesteście naszymi wiernymi czytelnikami to wiecie, że uwielbiamy sushi. Japonia, Singapore nas trochę rozpieściły i dobre sushi nigdy nie jest złe. Dlatego o ile wcześniej myśleliśmy przeprowadzić się do jakiego małego miasteczka/resrotu narciarskiego o tyle teraz doszliśmy do wniosku, że bez sushi to my żyć nie możemy. Dlatego skoro rozważamy kiedyś przeprowadzkę do Denver to trzeba było sprawdzić ich suszarnię (podobno tak się mówi w Polsce na sushi restaurację, nie?).
Wczoraj nie udało nam się dojechać do Sushi Den to dziś robiliśmy drugie podejście. Otwierają o czwartej po południu. W poniedziałek, wczesnym popołudniem nie spodziewaliśmy się tłumów. Podjechaliśmy pod restaurację, która jak się okazała znajduje się jeszcze w innej części Denver. Tu nas jeszcze nie było. Zaparkowaliśmy w jakiejś dzielnicy domków jedno-rodzinnych. Jak to Darek nazwał - jak w Radziszówie. Przeszliśmy dwa skrzyżowania i wylądowaliśmy na ulicy pełnej restauracji i małych kawiarni. Byliśmy w szoku, że w takim zakątku tak tętni życie.
Stolik dostaliśmy bez problemów, posadzili nas w miarę blisko wejścia więc mogliśmy obserwować co się dzieje - a działa się dużo. Jeszcze nie zdążyliśmy zamówić a już zrobiła się kolejka. Ludzie walili drzwiami i oknami. Dobry znak bo znaczy, że nie tylko dobra knajpa ale też, że jedzenie będzie świerze.
I rzeczywiście było. Pozamawialiśmy różne cuda. Trochę tęgo co pani polecała, trochę wg. własnego gustu a trochę bo w nazwie miało specjalność szefa kuchni.
Było pyszne… czyli mamy w Denver sushi, mamy super sklep mięsny, mamy pyszne serki z Murray’s… mamy wszystko… a wino zawsze można przywieźć ze sobą.
Fajnie się siedziało, i by się tak siedziało dluzej ale byliśmy najedzeni jak głupie świnki a do tego koncert czekał. Pora była się zbierać. I tu kolejny szok. Jak wyszliśmy przed restaurację i zobaczyliśmy kolejke która przerosła nasze wyobrażenie, a do tego jeszcze matowe Lamborghini SUV to tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy restauracje.
Prosto z sushi pojechaliśmy na koncert. Koncert zaczynał się o 7:30 pm. My postanowiliśmy być wcześniej i dobrze. To nie jest NY gdzie każdy na koncert przyjeżdża metrem. Tytaj każdy przyjechał swoim autem lub taksówką. Amfiteatr położony jest w górach więc oznacza to wąską drogę. Niestety zakorkowało się troszkę ale jakoś pomału do przedu się przesówaliśmy. Wyjazd na parking zajął nam jakieś 30 min. Już się nastawiliśmy psychicznie, że spowrotem bedzie to samo.
Na szczęście parkingi mają dość duże i bez problemu znaleźliśmy miejsce. Potem trzeba było się tylko wyspinać na górę. Kawałek tu się idzie. Są parkingi wyżej ale one już chyba od rana są zajęte. Widzieliśmy też ludzi którzy parkowali i wcale nie zamierzali iść na koncert tylko sobie rozłożyli krzesełka koło auta i liczyli na muzykę, która do nich doleci. Z jednej strony sprytne ale z drugiej to trochę bez sensu. Po pierwsze to pomimo, że Red Rocks jest amfiteatrem to scena i nagłośnienie jest tak ustawione, że wszystko lecie na górę a nie na parkingi. Po drugie to trochę nie fair organizator koncertu robi. Parking powinnien być dostępny tylko dla ludzi, którzy maja bilety. Inaczej dojdzie do tego, że na krzywy ryj będzie wiecej ludzi a ci co mają bilety nie będą mogli zaparkować.
Zaczęliśmy iść za tłumem zastanawiając się czy są tu jakieś sektory. Sektorów nie było ale na czuja dobrze nawet trafiliśmy. Jak się później okazało Sektory dzielą się na prawe i lewe. Teoretycznie można łatwo przejść między sektorami ale po co przeciskać się między ludźmi. Bylo po drodze parę waskich gardeł ale ogólnie jakoś tłum się poruszał. Udało nam się usiąść jake jeszcze grała TESLA, czyli zespół wspomagający.
Z tymi siedzeniami to też jest ciekawie. Numer rzędu można łatwo znaleźć ale numer siedzenia już gorzej. Siedzenia to jedna wielka ławka i trzeba się pytać ludzi jaki numer jest ich siedzenia i wcisnąć się pomiędzy. Niby numerki są z boku ławki ale ludzie zajmują więcej niż tylko jedno siedzenie. Nam się udało bo nie cały rząd był wykupiony więc nie siedzieliśmy człowiek na człowieku.
Kolejna obserwacja to przejścia i kupowanie alkoholu/jedzenie. Po bokach są okienka gdzie można kupić piwo. Niestety kolejka jest duża. Myśmy olali alkohol bo po pierwsze jakieś słabe przemysłowe piwo, a po drugie drogie. Ale widzieliśmy te kolejki. Dobrze bo stojąc w kolejce nadal można koncert oglądać, nie dobrze bo kolejka się ciągła przez paręnaście rzędów. Część ludzi z wyższych partii przesówała się i siedziała gdzieś po bokach na schodach. Ogólnie nastrój dość luźny. Przy wychodzeniu było to samo. Wąskie gardła sprawiały, że troszkę czasu zajęło opuszczenie amfiteatru. Do tego w wąskim gardle sprzedawali koszulki i o dziwo znaleźli się ludzie co kupowali. Po MSG w NY gdzie troszkę więcej ludzi jest i jest lepsza organizacja byłam troszkę w nastroju narzekania (nie wielkim) ale jak tylko Lynyard Skynyrd zaczął grać to nic innego nie mialo znaczenia.
Naprawdę, fajnie grali. Wszystkie stare kawałki poleciały. Skakali po scenie, zachęcali do klaskania i tańczenia i już nikt nie siedział tylko każdy bujał się w rytm muzyki. Wokalista tylko czasem skomentował, że on z nizin, i łapanie oddechu na tych wysokościach nie jest łatwe.
Bardzo magiczne to było przeżycie. Być w takim miejscu, słuchać Lynyrd Skynyrd i patrzeć na panoramę Denver uświadamia ci, że robisz w życiu coś dobrze, coś dobrze, że masz okazję na niezapomniane chwile jak ta.
Powrót nawet nie był taki straszny. Swoje w korku trzeba było odstać ale samochód po samochodzie jakoś się przesówaliśmy do przodu. Nasz hotel nie był daleko od koncertu więc w miarę szybko zajechaliśmy. Jutro już wracamy samolot mamy koło 11 am więc nie wiele zobaczymy. Pakowanie i w drogę, spowrotem do NY. Myślę jednak, że jeszcze często tu będziemy wracać, bo przecież zima idzie.