Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.05.19 Lagos, Portugalia (dzień 2)
Przez Darka pracę zapomniałam już dlaczego zawsze tak bardzo chciałam odwiedzić ten kraj. Zboczenie zawodowe, które z mojego męża przeszło na mnie, sprawiło że myśląc gdzie polecieć myślimy też o winach. Oczywiście Portugalia słynie z Porto, i Madera też ma podobno całkiem niczego wina ale na pewno jest wiele poza tym. Do tego szukaliśmy kraju który pomógłby nam zaliczyć nową strefę czasową.
Padło na Azory jako jedyne wyspy w strefie -1 UTC. Padło też na Portugalię bo Madera, bo Porto, bo fajne winiarnie. Zapomnieliśmy tylko z czego tak naprawdę słynie Portugalia.
A słynie z wybrzeże Algarve - z tego tak naprawdę słynie Portugalia. Przepiękne skaliste wybrzeże, piękne plaże schowane między skałami i potężne klify. To wszystko sprawia, że urok tego miejsca przyciąga rocznie około 7 milionów ludzi. Przyciągnęło też nas i nie spędzając dużo czasu w Lizbonie, kolejną noc postanowiliśmy spędzić w Lagos.
Zanim jednak na dobre opuściliśmy Lizbonę to postanowiliśmy odwiedzić Belem a szczególnie zobaczyć wieżę i pomnik na cześć wypraw morskich. W XV - XVI wieku Portugalia jak i inne mocarstwa Europy miała potężną flotę i rozpoczynała morskie wyprawy w celach handlowych z Indiami czy Chinami. Wieża Belem służyła nie tylko jako forteca ale również jako miejsce powitalne dla zmęczonych podróżą żeglarzy.
Niedaleko wieży jest również pomnik upamiętniający te śródziemnomorskie wyprawy. Pierwotnie pomnik ten został postawiony w 1939 jako część tymczasowej wystawy. Nie postał on za długo bo już w 1943 roku go rozebrali. Natomiast pomysł tego pomniku tak się spodobał władzom, że w 1958 pomnik przywrócili ponownie nad wybrzeże rzeki Tagus.
Muszę przyznać, że pomnik robi wrażenie. Architektonicznie wieża podobałą mi się bardziej ale pomnik jest ogromny. Jego wielkość aż daje do myślenia jak duże statki wypływały z portu w XV czy XVI wieku.
Spacer po wybrzeżu był super przyjemny. Ogólnie Portugalia ma idealną pogodę jak dla nas. Jest słoneczko, jest piękne niebieskie niebo bez żadnych chmurek a jednoczenie nie jest za gorąco. Można spokojnie przejść się wybrzeżem w południe bez uciekania do cienia przy najbliższej okazji. Na nas przyszedł jednak czas i musieliśmy ruszać w drogę na prawdziwe wybrzeże. Południe Portugalii czekało na nas.
Portugalia może jest małym krajem ale zdecydowanie jest długim. Z Lizbony na wybrzeże było ponad 3h samochodem. Do tego wpadliśmy na genialny pomysł, żeby wziąć mniejsze drogi niż autostrady, bo przejedziemy się wybrzeżem i więcej zobaczymy, a Google mówi, że tylko 20 min dłużej pojedziemy. No chyba jednak jechaliśmy dłużej niż 20 min, bo Google nie bierze pod uwagę, zakazów wymijania, innych kierowców, którzy wolniej jadą itp. Ale jakoś dotarliśmy na sam koniec, dotarliśmy do miejsca zwanego “Last Sausages before America”. Tak naprawdę dotarliśmy na Przylądek Świętego Wincentego. Jest to punkt wysunięty najbardziej na południowy zachód kontynentalnej Europy. Jest to też początek trasy długo dystansowej trasy E9 która idzie wybrzeżem Europy od Św. Wincenta aż po Narva-Joesuu w Estonii. Trasa ta ma długość 5 tys km - szacun jeśli ktoś ją przeszedł.
Niedaleko przylądka jest oczywiście twierdza. Twierdza w Sagres wybudowana w XV wieku niestety uległa zniszczeniu w 1578 i ponownie przez trzęsienie ziemi w 1755. Twierdza zostałą odbudowana później w latach 40-stych XX wieku.
Z XV wieku ostał się tylko kościół Matki Bożej Łaskawej, położony w środku twierdzy.
Już tylko 30 minut dzieliło nas od najważniejszej atrakcji dzisiejszego dnia. A przynajmniej wydawało nam się, że od najładniejszej. Wybrzeża i plaż Portugalii. Ci co nas znają to wiedzą, że za plażami to my nie przepadamy ale za takimi pięknymi, skalistymi to szalejemy i moglibyśmy łazić tam godzinami.
Praia do Camilo, czyli plaża Camilo, zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Po pokonaniu ze stu schodów zeszliśmy na plażę, a potem tunelem w skałach przeszliśmy na kolejną plażę. I tak można by dalej. W Portugalii jest multum malutkich plaż otoczonych skałami. Na niektóre z nich wybudowane są schody, inne dostępne są przez tunele w skałach wykopane między plażami, a jeszcze inne dostępne są tylko prze ocean. Można wpłynąć na nie różnego rodzaju łódkami, kajakami itp.
Najpiękniejsze w tych plażach są widoki na skały wystające gdzie nigdzie z oceanu. Dziś po długiej podróży mogliśmy się zrelaksować, oglądać jak zachodzące słońce pięknie oświetla skały i wypić piwko.
Niedaleko Praia do Camilo jest inna plaża, Praia dos Pinheiros którą można dojść na sam koniec cypelka. Kolejne piękne formacje skalne spowodowały, że lataliśmy z aparatami jak chipmonki.
Chyba to miejsce jest nie tylko ważne turystycznie ale też militarnie bo radar jaki tam postawili i ilość kamer która go chroni nas zaskoczyła.
Dzień zakończyliśmy oczywiście na przepysznej kolacji. Rybka musiałą polecieć. Knajpka O Camilo, pomimo, że położona na słynnej plaży wcale nie okazała się pułapką turystyczną. My na stolik musieliśmy poczekać ok 20 minut ale podobno w lecie ludzie czekają godzinami. To już trochę przesada, żeby w środku lata przy 40C czekać ponad godzinę na stolik. Po raz kolejny potwierdzamy się w przekonaniu - rezerwacje są konieczne. Sprawiają one, że troszkę trzeba liczyć się z czasem i czasem skrócić zwiedzanie, żeby zdążyć do restauracji ale z drugiej strony czekanie godzinami w kolejkach nie należy do przyjemnych czynności.Relaks nad wodą przy pysznej rybce, winku a na koniec Porto był idealnym zakończeniem dnia.
2019.05.18 Lizbona, Portugalia (dzień 1)
Zaskoczenie, zaskoczenie, i zaskoczenie po raz trzeci…..tylko czy można być zaskoczonym jak nie wie się co oczekiwać? Technologia przybliża świat, doświadczenie przybliża świat, podróże przybliżają je jeszcze bardziej. Aktualnie takie wyjazdy jak do Europy czy po Stanach już nie planujemy. Chcielibyśmy…. ale nie mamy zazwyczaj na to czasu. Tak więc nasze planowanie ogranicza się do hoteli, samochodów, lokalnych samolotów i tyle….. Reszta…. Resztę załatwia nasza mapa pod tytułem “bucket list” na którą regularnie wrzucamy punkty warte zobaczenia.
Ograniczone do minimum planowanie wakacji sprawia, że nie bardzo mamy wyrobioną opinię przed zobaczeniem miejsca. I wiecie co….to nawet dobrze. Lepiej jest jechać na pół spontanie, odkryć miasto we własnym tempie i zrzucać kalorie pokonując miliony schodów aby wspinać się na jakąś ulicę.
Tak właśnie wyglądał nasz wyjazd do Lizbony. Bilety kupione, hotele zarezerwowane i tyle…… resztę się zaplanuje później. Ale później nie ma czasu, a to się zrobi jutro i tak mija dzień po dniu i nawet nie oglądając się jest piątek 18:45 a ja uzmysławiam sobie, że chyba najwyższa pora wziąć metro z pracy na lotnisko. Szybki telefon do Darka, który wysłał już parę smsów w stylu, chłodzić szampana w sklepie, kiedy będziesz...aż w końcu….czy ja nie powinienem już jechać na lotnisko….
Tak powinniśmy. Szybko umówiliśmy się na Fulton Street, wsiedliśmy w linię A i z każdą stacją jak ubywało lokalnych a w wagonie zostawali tylko ludzie z walizkami docierało do nas, że gdzieś lecimy…
Szybka odprawa, bo przecież mamy TSA pre, bo ja znam terminal bo latam z niego co miesiąc do Washington, bo mamy mobile check-in i…..i wreszcie można zjeść kolację…..Steak na lotnisku, to się nie zdarza za często. Weszliśmy do Palms Steak house i....jak na NY ten stek to nie był WOW ale jak na lotnisko to był pyszny…ale w mieście raczej ominiemy Palms Steak, wybierając Ruth Chris czy Wolfgang.
Pyszne niestety nie można powiedzieć o moim winie i jedzeniu w samolocie…..po raz pierwszy w życiu lecieliśmy Deltą do Europy. Jedna z lepszych linii lotniczych w Stanach niestety nie popisała się w ogóle jeśli chodzi o loty transatlantyckie. Ja często piję tanie samolotowe białe wino (ale tylko w samolotach)….. ale jak zobaczyłam jak pani nalewa mi wino z plastikowej, półtoralitrowej butelki to się przeraziłam. Nadal nie oceniałam dopóki nie spróbowałam….a jak spróbowałam to się skrzywiłam, zawołałam stewardessę, powiedziałam, że wino jest okropne i zamówiłam piwo….. Delta….naprawdę potrafisz lepiej. Nie dość, że jedzenie i picie jest do kitu to jeszcze nie do końca posprzątaliście samolot i Darek znalazł przenośny głośnik Bosa, który ktoś z wcześniejszych pasażerów zostawił….masakra….do tego ciasne siedzenia, toalety nie sprzątane w czasie lotu...tak to jest jest jak się weźmie lokalny samolot i wypuści się go na międzykontynentalne trasy.
Po siedmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Portugalii i usłyszeliśmy Bonjour…. przynajmniej tak nam się wydawało. To w jakim kraju my naprawdę wylądowaliśmy? Wylądowaliśmy w Lizbonie, ale akcent portugalski jest tak zbliżony do Francuskiego, że dla laika, który nie zna żadnego z tych języków zaczyna to brzmieć trochę jak Francuski.
Lotnisko to zawsze bezpieczne miejsce, przygoda się zaczyna jak wyjdzie się przez bramki….my odważniaki postawiliśmy na metro - 6.50 EUR na osobę i mamy nielimitowane przejazdy metrem przez 24h. Metro nie duże ale efektywne….czyste, pewnie nadal szybsze niż taksówka stojąca w korkach, i tańsze. Pół godziny później byliśmy w hotelu. Tym razem nie Marriocie (za drogi był), ale w konkurencji, w Hotelu IBIS.
Było południe, ja starałam się zdobyć pokój wcześniej a Darek wybrał ławkę szyderców i siadł w barze przy piwie...miał rację, bo moje załatwianie pokoju i tak spełzło na niczym. No tak jak check-out jest o 12 pm to jak można się zameldować o tej samej porze. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść zobaczyć miasto i zjeść śniadanie. Skręciliśmy w prawo, potem znów w prawo i zgadnijcie co….i w prawo….i wylądowaliśmy na jajkach Benedykta.
Czas wrócić do pierwszego zdania….zaskoczenie. Jakie mamy pierwsze wrażenie o Lizbonie? Miasto nas zaskoczyło kilkoma rzeczami. Po pierwsze spodziewaliśmy się bezdomnych, syfu i śmieci na ulicy. Nic z tego nie spotkaliśmy przez parę godzin włóczenia się po mieście. Tak od czasu do czasu pojawiało się graffiti, ale to po części dodawało uroku. Ulice pełne graffiti do głównie ulice gdzie tramwaj wywoził ludzi na górę.
Kolejna rzecz która nas zaskoczyła to schody i góry. Nigdy nie spodziewałam się, że Lizbona jest tak pagórkowatym miastem. Wspinaliśmy się na wzgórze zamkowe - to oczywiste. Ale schody i górki są wszędzie. Idziesz ulicą a tu nagle schody na górę, potem na dół a na koniec znów na górę.
Najbardziej jednak zaskoczyła nas temperatura. Po dotarciu do hotelu doszliśmy do wniosku, że zostawimy bagaże, przebierzemy się i pójdziemy coś zjeść. Idąc z metra do hotelu tak się zgadzaliśmy, że pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy w krótkie spodenki i zostawiliśmy bluzy w hotelu. To był błąd. Lizbona pomimo, że ma palmy, jest bardzo na południe, i powinna być bardzo gorąca - jest bardzo wietrzna. Wiatr sprawia, że pomimo, że jest koniec maja to nadal warto mieć bluzę dresową. W słońcu jest ciepło ale w cieniu i jak zawieje to szukasz kurtki.
Prawie jak w San Francisco, nie? A w tym podobieństwie na pewno pomaga most…. No i oczywiście pagórki i ulice pod dużym kątem.
W Lizbonie jest parę miejsc wartych zobaczenia ale jak, każde europejskie miasto najlepiej się zgubić w jej uliczkach. Konieczne jednak jest odwiedzenie Castelo de San Jorge. Jest to zamek w Lizbonie a dokładnie jego mury. Fajnie jednak powspinać się po murach obronnych, popatrzeć na miasto z góry a przede wszystkim wypić piwo z pawiami.
Najstarsze pozostałości murów są nawet z 7 wieku przed nasza erą natomiast to co najbardziej się ostało jest datowane na XI wiek. Ruiny zamku ograniczały się do murów obronnych i paru zabudowań ale i jak na Europę przystało potrafili urozmaicić zwiedzanie na maksa. Przede wszystkim wygrały pawie które plątały się wszędzie ale które jednocześnie latały i przeskakiwały z dachu na ziemię aby potem przelecieć na drzewo.
Ostatnią rzeczą jaka nas zaskoczyła to ilość ludzi na ulicach….Pomimo, że jest sobota to chodząc po ulicach czuliśmy sie komfortowo. Poza ludźmi oferującymi nam cocaine, trawkę, czy inne narkotyki to nikt nas nie zaczepiał, można było spokojnie przejść i dopiero na Rossio Square zderzyliśmy się z tłumem. To był jednak przyjemny tłum...każdy tańczył, dobrze się bawił, niektórzy kupowali pamiątki a inni kupowali piwo.
Połaziliśmy trochę po mieście, przeszliśmy obok barów sprzedających 16 shoot’ow za 6 EUR...nieźle po tym musi się wymiotować….i skończyliśmy w kameralnej restauracji nad wodą. Barów w Lizbonie jest trochę ale nastawione one są na duże i tanie picie. Nie do końca nasze klimaty. Tak więc po kolacji wróciliśmy spacerkiem do hotelu gdzie w barze pisaliśmy bloga.
Oczywiście Polaków w Lizbonie jest dużo….nas zawsze, wszędzie można spotkać. Ale wygrały Polki w hotelu na recepcji. Darek czekał na mnie przy barze i usłyszał komentarz: “Popatrz jaki biedny, tak sobie sam siedzi i jeszcze dwa piwa zamawia…” LOL, jak to zawsze trzeba uważać bo nie wiadomo gdzie jest inny Polak i zrozumie co się mówi…
Jak już Darek przestał być biedny i do niego dołączyłam to dowiedzieliśmy się dlaczego tak mało ludzi było na ulicach. Okazało się, że dziś był wielki mecz i Lizbona grała w piłkę nożną i wygrali puchar. Nie jesteśmy pewni czego puchar ale najważniejsze, że całe miasto się cieszyło, były sztuczne ognie, koncert, muzyka, krzyki i impreza. Niestety pseudo kibice też byli ale to widzieliśmy tylko w TV. Na szczęście my nie byliśmy w tym tłumie i tylko z baru hotelowego przez okna obserwowaliśmy jak kibice wracali do domu. I tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Portugalii. Udany dzień ... pełen nowych widoków i kolejnych zdjęć. Przygoda, przygoda....wakacje oficjalnie rozpoczęte!