Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.01.27-28 Sunday River, ME (dzień 2-3)
Ale ja uwielbiam ten resort narciarski!!!
Tak powiedziałem jak w sobotę rano usiadłem na pierwszym wyciągu w Sunday River (SR). Wiele gór, dużo tras, mało ludzi i w miarę dobre warunki śnieżne jak na wschodnie wybrzeże.
Nie dziwię się, że rok temu wyczerpałem wszystkie dni na moim sezonowym bilecie już do sylwestra. MAX pass polega na tym, że mogę jeździć w większości dużych resortów cały sezon, ale maksymalnie w każdym z nich mogę być 5 dni. Rok temu już pierwszego stycznia byłem po pięciu dniach w Sunday River. Tak tu jest fajnie!!
Parę minut po ósmej wyjechaliśmy na pierwszy szczyt. Wiedząc, że mamy przed sobą 12 godzin jeżdżenia (tutaj mają nocne trasy do 20) mieliśmy się oszczędzać na początku. Niestety znowu się nie udało. Brak ludzi, w miarę dobre trasy (trochę lodu jednak było), mroźne powietrze, to wszystko spowodowało że odrazu zaczęliśmy ostro jeździć.
Byliśmy na White Cap, czyli na pierwszej górze od wschodniej strony. Planowaliśmy przejechać wszystkie 8 gór i dotrzeć do Jordan Bowl. Oczywiście zjeżdżając każdą ciekawą trasą i „odpoczywać” gdzieś po drodze. Ilonka też ubrała swój sprzęt i ruszyła pod górę. Może nam się uda gdzieś w górach spotkać na piwku.
Niestety wszystkie trasy przez lasy były dalej nieczynne. Gruba warstwa lodu skutecznie utrudniła zakręcanie. A szkoda, bo w SR tras przez lasy jest wiele i są dobrej jakości. Natomiast większość innych stoków była otwarta i można było dobrze pozjeżdżać.
Na niebieskich uprawialiśmy narciarstwo karwingowe, natomiast na diamentach ślizg kontrolowany. Na stromych trasach śnieg był zeskrobany, więc ilość lodu była znaczna. Moje narty już nie są ostrzone wiele dni, więc na lodzie za bardzo nie chciały się wcinać. Ślizgały się jak misiowi łapki na lodzie. Tak to jest jak się zaniedbuje podstawowe obowiązki narciarskie.
W SR organizują wiele różnego rodzaju zawodów narciarskich. Odpoczywając na wyciągach można oglądać i podziwiać nową kadrę zawodowców. Paru z nich pokazało jak to się jeździ na nartach dużymi prędkościami.
Około 11 rano udało nam się spotkać z Ilonką i odpocząć sobie przy czymś chłodnym.
No tak ja nie leniuchując wyspinałam się na górę North Peak. Pogoda dopisała, słoneczko świeciło, na trasie nie było za dużo ludzi a za towarzyszy wspinaczki miałam wiewiórki, które co jakiś czas przebiegały trasę albo buszowały po laskach. Dla nich żaden lasek nie jest zamknięty.
North Peak jest szczytem w połowie góry ale niestety bardzo nie bezpieczny szczyt. W Sunday River jest 8 szczytów i można wejść na każdy z nich. Jeśli chodzi o ich zasady dla górołazów to są dość luźne. Nadal trzeba kupić bilet ale można chodzić gdzie się chce. North Peak jest jednym z moich ulubionych. Idzie się na niego ok. 1h i jest to pierwszy przystanek. Z niego można atakować inne szczyty takie jak Baker czy Jordan. Niestety North Peak ma też pułapkę - bar - jak się za długo zasiedzi to można zapomnieć o innych szczytach.
Szczyt North Peak ma fajny chatkę z barem. Ciemne piwo Sunday River z lokalnego browaru postawiło nas znowu na nogi. Chciało by się drugie, ale nie wolno, trzeba na nartki wracać.
Odporni na wszelkie pułapki ruszyliśmy dalej. Ja w poszukiwaniu lodu a chłopaki w poszukiwanie puchu. Mam wrażenie, że ja miałam duże szanse na wygranie tego konkursu. W końcu na wschodnim wybrzeżu dużo łatwiej jest znaleźć lodowisko niż jakiś puszek.
Ilonka udała się w swoim kierunku, a my zaczęliśmy posuwać się dalej na zachód. Wczoraj po raz pierwszy w tym sezonie otworzyli Oz i Aurora Peak. Są to góry z najtrudniejszymi trasami w SR. Rozgrzani już na maksa zaatakowaliśmy te stoki.
Jednym zdaniem. Bardzo stromo i dużo lodu. Za bardzo nie wolno się wywrócić, bo się poleci na sam dół. Ostrożnie z kontrolowanymi zakrętami, pomału daliśmy radę. Potem poszły jeszcze inne trasy, a na końcu z dużymi prędkościami niebieskie dla ochłody. Ostatnia góra, Jordan, ma większość niebieskich, a także słynną zieloną, Lollapalooza. Ta zielona nie jest wcale płaska i jest idealna do szerokiego karwingu. A co najważniejsze, pod koniec trasy jest fajny bar na zewnątrz.
Można usiąść, odpocząć i doładować kalorie. Widoczki z tarasu też są ciekawe, więc znowu nie chciało nam się wstawać. Na szczęście Ilonka powiadomiła nas, że już wróciła do White Cap i robi nam tam lunch przy ognisku.
Wiedząc, żeby tam dojechać to musimy przejechać wiele kilometrów, więc szybko się zebraliśmy, wzięliśmy wyciąg na szczyt Jordan i ruszyliśmy w kierunku Ilonki.
Z wyciągu fajnie było widać jak potężną ilość śniegu tutaj robią. Do tego stopnia, że aż małe lawinki ze sztucznego śniegu powstają.
Jak jedziesz ze wschodu na zachód to nie musisz żadnego wyciągu więcej używać. Dobry system tras pozwala na przejechanie wszystkiego za jednym zamachem. I tak wzięliśmy Kansas, Lights out..... i dojechaliśmy do White Cap. Nasze nogi nas za to nie kochały, bardzo nie kochały, bo nie było żadnego przystanku.
Po lunchu jeszcze trochę pojeździliśmy w White Cap i udaliśmy się do głównej bazy, czyli do South Ridge, gdzie są nocne trasy.
Dwa wyciągi obsługują nocne trasy i są czynne do dwudziestej. Oszczędzając nogi robiliśmy sobie częste przerwy w barze na dole, albo na górze przy ognisku.
Ósma wybiła, wyciągi zamknęli, więc w końcu można odpocząć i zjeść jakąś kolację. Obok głównej bazy jest restauracja Trail’s End. Nie chciało nam się iść do hotelu przebrać, więc po europejsku zapakowaliśmy się do środka.
Wchodzimy, a tu niespodzianka. Nie wolno w butach narciarskich wchodzić. Że co? Zdziwieni zapytaliśmy się obsługi. Takie mamy przepisy, z uśmiechem na twarzy jakaś panienka nam odpowiedziała. Znowu się przekonaliśmy, że ten kraj ma śmieszne i idiotyczne przepisy. W Alpejskich resortach, to ludzie do późnych godzin nocnych bawią się w butach narciarskich i jakoś nikomu to nie przeszkadza.
Ja wiem o co tu chodzi. Chodzi o śmieszne ubezpieczenia. No bo jak bym się w butach narciarskich poślizgnął na podłodze to pewnie mógłbym ich skarżyć.
Ściągnęliśmy buciki i weszliśmy do środka. Nie chciało mi się szukać jakieś drzazgi w podłodze, żeby sobie wbić ją w nogę i żądać odszkodowania. Usiedliśmy grzecznie przy stoliku i „trochę” ponabijaliśmy się z amerykańskich przepisów.
Po kolacji udaliśmy się do hotelu gdzie szybko padliśmy do łóżek, zmęczeni 12-to godzinnymi nartami. W Niedzielę też cały dzień (bez nocnych nart) jeździliśmy w SR. W nocy ponoć padał zmarznięty deszcz, więc dużo tras było rano zamkniętych. Dopiero koło południa je otworzyli.
Ludzi było znacznie mniej niż w sobotę, dzięki czemu bez żadnych kolejek wsiadaliśmy na wyciągi. Było trochę więcej lodu i czasami narty za bardzo nie słuchały poleceń. Przed następnym wyjazdem muszę je na 100% naostrzyć.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd. Tym razem do Okemo, południowe VT. Jedzie nas duża grupa..... oj, oj będzie się działo.
2018.01.26 Sunday River, ME (dzień 1)
Znowu weekend i znowu nartki. Jest już koło północy, autostrady są już prawie puste, a my właśnie wjechaliśmy do stanu Maine. Zostało nam jakieś dwie godziny drogi do drugiego z najlepszych resortów narciarskich na wschodnim wybrzeżu, do Sunday River (SR).
W Maine na autostradzie po raz pierwszy włączyłem system samoprowadzenia w naszym samochodzie. Subaru samo zakręca, trzyma się pasu na autostradzie i dostosowuje prędkość do innych samochodów. W końcu nie muszę być aż tak bardzo skoncentrowany na prowadzeniu. Mogę sobie trochę odpocząć, zwłaszcza na długich dystansach.
Niestety nie mogę jeszcze iść na tylne siedzenie i na chwilę się zdrzemnąć, bo jak przez parę sekund nie trzymam kierownicy to samochód mi mówi żebym położył ręce na kierownicy, bo jak nie to on wyłączy systemy.
Ilonka już wpadła na pomysł, żebym sobie wygodnie usiadł na tylnym siedzeniu, złożył przednie i położył nogi na kierownicy. Pomysł dobry, nie? Nie wiem tylko czy można już na tyle ufać samochodom. Ja wiem, że komputer znacznie szybciej podejmie decyzje niż człowiek, ale czy dobrą decyzje.
Numer jeden to oczywiście Sugarloaf, które też oczywiście znajduje się w Maine. Dodatkowe dwie godziny drogi na północ od Sunday River. Sugarloaf jest świetny pod warunkiem, że zima też jest świetna. Inaczej to uważam, że nie ma sensu jechać 420 mil (675 km). Jest to jedyny resort po naszej stronie Ameryki, w którym można jeździć powyżej górnej granicy lasów, a także ponad połowa znajduje się na terenach gdzie nie ma tras tylko jedzie się gdzie się chce. Te wspaniałe tereny wymagają dużo śniegu, inaczej są niedostępne.
Jak narazie jest go za mało. Planujemy tam jechać za 3 tygodnie pod warunkiem, że przejdzie tam parę śnieżyc i tak z dobry metr nasypie.
Jak na razie to trenuje na lokalnych górkach. Dwa dni temu, w środę pojechałem na narty do Mointain Creek w stanie NJ. 1.5h samochodem z NY. Nie jest to żaden duży resort. Nie można go porównywać do terenów z Vermont czy Maine. Ma jednak parę zalet. Jest blisko, ma 4 górki połączone wyciągami (dużo z nich to expresy) i nawet dobrą ilość stromych tras. W weekendy jest tam masa ludzi. Do wyciągów stoi się w długich kolejkach i na trasach pląta się ich wielu. W środę było zupełnie inaczej. Ani raz nie stałem w kolejce na dole, a trasy były puściutkie. Można było non-stop jeździć, bez żadnych przerw. Mountain Creek dostał też plusa za przygotowanie tras i zaśnieżanie.
A co najlepsze? Po nartach wróciłem normalnie do pracy. Super jest tak rano przed pracą sobie pojeździć na nartach, a potem opowiadać klientom w sklepie jak to się spędziło dzień. Muszę tak częściej robić, zwłaszcza, że ta górka jest na moim sezonowym bilecie. Mountain Creek jest czynny do 21, więc jak ktoś ma ranne godziny pracy może zrobić to samo tylko w odwrotnej kolejności. Zamiast po robocie iść do baru, można wsiąść do samochodu i po 1.5 godziny zapiąć nartki i uprawiać białe szaleństwo parę godzin. Jest to na pewno zdrowsze i tańsze.
Około drugiej nad ranem dojechaliśmy do Sunday River. Mamy mały hotelik położony zaraz koło tras narciarskich, więc jutro rano nie trzeba będzie brać samochodu tylko prosto na nartki. Po zameldowaniu się szybko poszliśmy spać.
Wyciągi są czynne od 8 do 20, także będziemy jutro potrzebować dużo energii na wielo-godzinne białe szaleństwo. Dodatkowo Ilonka padła bo jeszcze biedna na jet-lagu po powrocie wczoraj z Polski. Największą katorgą było siedzenie 8h w samolocie i 7 w aucie. Ale dała dzielnie radę. Chyba też musi kochać nartki - albo mnie.
2016.12.30-2017.01.02 Sunday River, ME
Czy zima może przeszkodzić w planach sylwestrowych? Na ile jesteśmy mocni, silni i żadne anomalia pogodowe nie przeszkodzą nam zrealizować planów?
Do tej pory nie sądziłem, że pogoda wpłynie na moje plany. Ilość śniegu jaka spadła w stanie Maine, "niestety" pokrzyżowała nasze plany.
Sylwestra mieliśmy obchodzić na Manhattanie, w jakimś barze na South Street Seaport. Miały być fajerwerki, miało być wesoło i miało być do rana. 30 grudnia dostałem maila z Sunday River (SR) że spadło ponad 20 cali śniegu i matka natura ma w planie nadal dorzucić jeszcze więcej. Tak, macie racje, to tam gdzie byliśmy tydzień temu.
Cóż nam pozostało - trzeba sylwestra przenieść dzień wcześniej i sprawdzić czy aby dobrze policzyli te cale śniegu. Ja wiem, znowu ponad 1tys km w samochodzie, ale czy siedzieć 6h w aucie czy w barze....to prawie to samo, a może przynajmniej na zdrowie to wyjdzie.
Tak więc 30 grudnia (piątek) w pracy poleciał szampan. Nie był to byle jaki szampan, bo i rok nie był byle jaki. Louis Roederer, Cristal 2007. Co Wam powiem, to że dało się wypić. A tak na prawdę był bardzo dobry, ale czego się spodziewać po takim klasyku. Mamy jeszcze parę w sklepie, jak ktoś ma ochotę.
Ilonka wywiązała się bojowo z zadania i powiedziała, że jak sylwester to i impreza. Tak więc wieczór spędziliśmy w dość dużym gronie, lekko ponad 20tys fanów zespołu Phish. Udało jej się załatwić bilety do loży w Madison Square Garden. To dobrze, bo przynajmniej nie musiałem się przeciskać przez tłumy, a lodówka pełna piwa była pod ręką.
Nie znałem tego zespołu wcześniej. Zaczęli w latach 80-tych i pochodzą z Vermont. Spodobała mi się ich muzyka - elektroniczna i ciekawa....sami posłuchajcie.
Po koncercie szybko pakować się, bo przecież decyzja o wyjeździe została już podjęta. Jutro, w sylwestra, po pracy o 8 wieczorem wyjeżdżamy w góry. Nie chcieliśmy spędzić Sylwestra w samochodzie na autostradzie, więc Ilonka jako specjalistka od obliczeń i hoteli, znając możliwości kierowcy, korki na drogach, obliczyła w którym miejscu będziemy blisko północy i tam zarezerwowała hotel. Padło na Andover....dokładnie middle of nowhere (po środku niczego). O 11:45 wpadliśmy do recepcji z szampanem w ręce a o 11.55 ten szampan chłodził się już w lodzie.
Nowy Rok przywitaliśmy totalnie nie w naszym stylu, to znaczy przed telewizorem oglądając transmisję z New York i Miami. Cel uświęca środki, godzinę później chrapiąc śniliśmy o ośnieżonych górach.
Z Andover do Sunday River zostało nam jeszcze 3h wiec pobudka musiała być bardzo wczesna. Wiem, w Nowy Rok wstając o 5:30 rano to trzeba być wariatem, ale pasja nie wybiera. Robiło się już jasno i można pomału było oglądać zaśnieżone krainy i drogi.
Rzeczywiście spadło tutaj dużo śniegu. Nie mierzyliśmy dokładnie ile cali, ale tak na oko to ze 20 powinno być.
Parę minut przed 9 rano zajechaliśmy na hotelowy parking i prosto poszedłem na nartki.
Tutaj Ilonka zaskoczyła mnie po raz kolejny. Znalazła w ostatniej chwili hotel ski in/out. Grand Summit Resort. Nie dość, że hotel leży na trasie narciarskiej to jeszcze wyszukała cenę jak za jakiś tani motel gdzieś daleko przy drodze. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale nie wnikam, hotele to jej działka na wyjazdach.
Ilonka poszła na swoje ulubione hiki, a ja zaatakowałem ośnieżone trasy narciarskie. Ludzi jak zwykle w SR nie było dużo, więc znowu można było non-stop jeździć. Na głównych trasach już jednak ludzie trochę ten świeży śnieg rozjeździli i miejscami było twardo i oblodzono. Śnieżyca była tutaj dwa dni temu.
Dwa dni temu, w piątek był rekord w SR jeśli chodzi o ilość narciarzy na stokach. Ponoć kolejki do wyciągów były gigantyczne. O 10 rano przestali już sprzedawać bilety. Doszli do wniosku, że nie obsłużą tylu narciarzy. Nie dziwię się wygłodniałym narciarzom. Rok temu przecież nie było u nas zimy, a w grudniu tego roku spadło już więcej śniegu niż przez cały poprzedni sezon.
W związku z tym, że na trasach nie było już dużo puchu pojechałem go szukać do lasu. Tutaj już było inaczej. O wiele więcej nie rozjeżdżonego śniegu. Sunday River ma wiele tras przez lasy, więc mogłem się wybawić za wszystkie czasy. Rok temu żaden las nie był otwarty ze względu na brak śniegu.
Zabawy w laskach są bardzo męczące, więc skontaktowałem się z Ilonką i zrobiliśmy sobie przerwę na coś energetycznego i zimnego. Ilonka też już była ostro zmęczona. Chodzenie po głębokim śniegu pod górę wcale nie jest takie łatwe.
Irish coffee i zimne IPA od razu dodało energii na kolejne zabawy.
Przejeżdżając koło trasy Flying Monkey (Latająca Małpa) zauważyłem, że jest otwarta. Tą trasę otwierają tylko parę razy w roku, po dużych opadach śniegu. Rok temu ani raz ją nie otworzyli. Trudna, stroma, techniczna i przez las. Idealna na zakończenie intensywnego, wspaniałego i wyczerpującego dnia na nartach.
Na koniec jeszcze odwiedziliśmy hotelowy bar, Camp, żeby się lepiej spało. Mają fajne nóżki z kurczaka w sosie z jagód. Polecamy...
Mając ski in/out i nie być na pierwszym krzesełku to prawie jak polecieć do Nowej Zelandii i nie widzieć Kiwi (przynajmniej na zdjęciu). Także 10 minut przed otwarciem wyciągów byłem już na dole gotowy i zwarty. Zdziwiłem się ilością ludzi. Było ich chyba już kilkadziesiąt, stali grzecznie do wyciągów. Jeżdżenie samemu ma parę plusów. Jeden z nich to szybkie załadowanie się na wyciągi. Nie musisz stać w kolejce tylko wchodzisz na linię dla pojedynczych, gdzie z reguły jest mało ludzi.
Co do minuty, o 9 rano otworzyli wyciągi i można było rozpocząć kolejny wspaniały dzień na nartkach. Było minus parę stopni, słonecznie i bez wiatru. Idealne warunki.
Na start zleciałem parę razy po dobrze ubitych niebieskich i czarnych trasach. SR słynie z dobrego groomingu, więc zanim ludzie tego nie rozjeżdżą to można super carvingiem wcinać się w zmrożony, ale nie oblodzony śnieg.
Dzisiaj wyjątkowo było dużo ludzi w górach. Tak gdzieś od 11 rano zaczęły robić się kolejki do wyciągów i też trasy były pełne ludzi. Dużo śniegu i dużo ludzi niestety nie idą w parze. Zaczęły powstawać muldy. Na szczęście były to miękkie, nie oblodzone muldy, więc aż tak bardzo nie przeszkadzały.
Zawsze można było pojechać na trudniejsze trasy, albo do lasu i już ludzi nie było. Koło pierwszej zjechałem do głównej dolnej stacji wyciągów, South Ridge, żeby spotkać się z Ilonką i odpocząć. Ale tu było ludzi. Nawet nart nie było gdzie zostawić, nie mówiąc już o dostaniu się do baru po piwo.
Szybko przenieśliśmy się do White Cap, drugiej z czterech dolnych stacji. Tam bez tłumów, na zewnątrz przy ognisku z lokalnymi rozmawialiśmy jaka ta zima jest wspaniała i śnieżna.
Czas fajnie leciał, piwko się fajnie piło, a tu niestety dnia ubywało. O czwartej zamykają wyciągi, a tu jeszcze tyle gór do zjeżdżenia. Zostawiłem Ilonkę żeby pilnowała ogniska, a ja wziąłem się do roboty.
Ludzi już było znacznie mniej. Niektórzy dalej siedzieli na lunchu, a niektórzy pewnie już wyjechali do domów po długim świątecznym tygodniu. Trochę sobie jeszcze pośmigałem i obowiązkowo na koniec, na zachód słońca zrobiłem ostatni taniec w lesie. Jest tam taka fajna trasa, Last Tango (ostatnie tango). Długa, zalesiona, nie za trudna, nie za stroma, idealna na zakończenie dnia. Oczywiście już nikogo na niej nie spotkałem.
Jak zjechałem na dół to już wyciągi były zamknięte. Chyba się za bardzo roztańczyłem w tym lesie. No nic, pomyślałem, trzeba się pakować do samochodu i w drogę. Jedynie 600km i już będziemy w znacznie cieplejszym NY. Był to naprawdę szybki i spontaniczny weekend. Wszystko działo się w ostatniej chwili i z wielką prędkością. W drodze powrotnej bardzo cieszyliśmy się z decyzji wyjazdu. Mimo, że byliśmy „trochę” zmęczeni to nie żałowaliśmy ani minuty. Czuliśmy, że nie zmarnowaliśmy weekendu w nowojorskich barach obchodząc Nowy Rok.
Za tydzień kolejny wyjazd. Tym razem trochę bliżej, jakieś 400km. Jedziemy do Killington w stanie Vermont. Też tam trochę spadło śniegu, może nie aż tyle co w Sunday River, ale „musimy” to zbadać. Jedzie większa grupa, to pewnie będzie wesoło.
2016.12.24-26 Sunday River, ME
Święta Bożego Narodzenia można spędzać na wiele sposobów. Myśmy wybrali bardziej spokojny i relaksacyjny sposób i pojechaliśmy całą rodzinką w góry.
Zima w tym sezonie jest wyjątkowo dobra, ale jest to początek sezonu żeby mieć jak najlepsze warunki to udaliśmy się daleko na północ. Pojechaliśmy do oddalonej o ponad 500 kilometrów, Sunday River w stanie Maine. Tam w wynajętym domku postanowiliśmy spędzić wigilię, Święta a także pochodzić po górach i zażyć białego szaleństwa.
Niestety sezon narciarski w tym roku rozpoczynamy dopiero pod koniec grudnia, bo nam się biznesu zachciało. Na szczęście każdy świętuje i mogliśmy zamknąć sklep na 3 dni i uciec z zatłoczonego miasta.
Sunday River jest jednym z lepszych resortów na wschodnim wybrzeżu. Ma osiem szczytów połączonych wyciągami. Sprawia to, że narciarze mają do dyspozycji wiele terenów, od łatwych do super trudnych przez lasy albo stromo z muldami. Daleka odległość resortu od dużych miast sprawia że w ogóle nie ma kolejek do wyciągów, i bardzo często masz całą trasę tylko dla siebie.
Droga zajęła nam ponad 6h, wcale nie było to źle, bo nie było korków. Tak więc o drugiej w nocy, w domku można było zjeść przepyszny bigos przygotowany przez tatusia. Ponieważ późno poszliśmy spać to i późno wstaliśmy. Ale nie ma pośpiechu, wyciągi w Sunday River są czynne aż do 8 wieczorem. Ja i tatuś jako wprawieni narciarze, jeździliśmy bez przerwy i szybko nadrobiliśmy rano stracony czas.
Pogoda nie była może idealna, ale w porównaniu z poprzednim sezonem była fantastyczna. Prószył lekki śnieżek, było bezwietrznie, a temperatura tylko lekko poniżej zera. Tak można by jeździć aż do 8 wieczór, ale musieliśmy odebrać Ilonkę i mamusię bo im kawiarnie zamykali.
Jak myśmy jeździli na nartkach to Ilonka wzięła mamusię na spacer do miasteczka Bethel. Miasteczko pomimo że bardzo blisko dużego resortu narciarskiego jest dość małe. Dwie główne uliczki, parę restauracji, jakiś bed & breakfast.... Dziewczyny znalazły lokalna kawiarnie gdzie poszły na kawę, ciacho i plotki. Niestety wszystko w miasteczku zamykali o 3 po południu więc i my postanowiliśmy wrócić do domku i przygotowywać wigilijną kolację.
Powrót nie był taki łatwy, bo już parę lat nie byliśmy w tym resorcie i łatwo się można pogubić. Jest on tak duży, że mapę często musieliśmy wyciągać.
Wigilia jak to wigilia, pysznie, dużo (nawet za dużo). Obowiązkowo po Wigilii Święty Mikołaj rozdał nam prezenty. Jeden - gra planszowa Pandemia - szczególnie spodobała się wszystkim i do późnych nocy ratowaliśmy świat od zarazy. Bardzo polecamy ta grę, ponieważ wszyscy grają przeciwko grze, ta gra nie tylko uczy logicznego myślenia ale też pracy zespołowej i podejmowania szybkich decyzji.
W Niedzielę, nie pozostało nam nic innego jak spalić kalorie z wczorajszej obfitej Wigilii. Siostra też do nas dojechala więc w trójkę ponownie zaatakowaliśmy górę. Niestety pogoda dziś nie była po naszej stronie. Ze względu na mocny, porywisty wiatr, wszystkie wyciągi na szczyty zostały zamknięte. Można było jeździć tylko do połowy gór. Niektórzy długo się zastanawiali czy jest sens kupić bilet na te parę wyciągów. Natomiast ja nie miałem tego problemu. Parę miesięcy temu kupiłem MAX pass. Jest to sezonowy pass na większość dużych resortów na wschodnim wybrzeżu. Pozwala on jeździć do pięciu dni w każdym resorcie, nie ma znaczenia czy święta czy weekend. Cena biletów w Resortach narciarskich dochodzi już do $100 albo nawet więcej za dzień. Ja jak dobrze i umiejętnie wykorzystam ten pass to nawet połowy z tego nie będę płacił.
Ilonka spalała kalorie jak zwykle na hiku. W Sunday River uphill policy jest bardzo fajne i można chodzić po trasach narciarskich których się chce. Trzeba tylko kupić pass za symboliczne $10. Tak więc Ilonka uderzyła w kierunku szczytów, ale w połowie drogi zobaczyła bar....I postanowiła się tam ogrzać przez chwilkę. Nas też na wyciągach dosyć dobrze wywiało, więc jak dostałem SMS-a że Ilonka znalazła bar, to szybko z pędem wiatru, dołączyliśmy do niej.
Po krótkiej przerwie Ilonka ruszyła na szczyt a my na dól. Wiatr zaczął ustawać, dzięki czemu resort otwierał coraz to więcej wyciągów. Ok. 2 popołudniu można było wyjechać już na szczyty.
"Ale tu wieje!" powiedzieliśmy po wyjechaniu jednym z wyciągów. Były ładne widoki, bo wiatr przegonił większość chmur z całego stanu Maine, ale długo na szczycie nie dało się wytrzymać.
W między czasie Ilonka zdobyła szczyt i trasą Ekstazy zeszła trochę w dół, spotkała się ze mną aby wypić piwko. Tak więc "po Ekstazy wylądowaliśmy w krzakach na piwie".
Po jeszcze kilku szybkich zjazdach, wraz z zachodem słońca, udaliśmy się do domku szykować pyszną kolację i oczywiście ratować świat przed kolejną pandemią.
Poniedziałek, czyli drugi dzień świąt, też oczywiście spędziliśmy na nartach. Było bezwietrznie, więc wszystko było otwarte. Jak zwykle brak ludzi, szybkie wyciągi i wszystkie stoki należały do nas. Żeby nie było za pięknie, dzisiaj temperatura dawała nam w kość. Było dobrze poniżej -10C. Dodając do tego pęd i szybkość zjazdu, odmrożenie nosa jest bardzo prawdopodobne.
Tak więc po 4 godzinach jazdy, ciepła Irish coffee brzmiała kusząco. Oczywiście najlepsza kawa jest w najlepszym barze. W Sunday River, jest jeden z najlepszych ski barów na wschodnim wybrzeżu, The Sliders. To nadal jest dużo gorsze od Alpejskich super barów, ale na kraj w którym Prohibicja nadal istnieje, nie jest źle.
Dla porównania, tak się ludzie bawią w Europie. Meribel, Francja 2016.
Ten bar jest zwłaszcza popularny na wiosnę, kiedy to słoneczko ogrzewa jego taras, na którym przy grillu, muzyce i czymś chłodnym narciarze "odpoczywają". Przy dzisiejszych mrozach nie udało nam się wykorzystać możliwości tarasu, ale i tak przy dobrym jedzeniu w środku pożegnaliśmy się z Sunday River. Jeszcze raz przekonaliśmy się że warto spędzić w samochodzie ekstra godzinkę czy dwie i jechać tutaj, niż do resortów w Vermont.
To już jest ostatni wpis w tym roku - 50. Dużo się działo, było ciekawie, czasem z dreszczykiem, zdecydowanie z dużą ilością zwierząt. 50 wpisów przez cały rok to jeden tygodniowo - nie jest źle, ale zawsze może być lepiej. Dlatego życzymy sobie jeszcze więcej przygód i podróży tych małych i tych dalekich. Tego samego życzymy wam - żeby na pewno nie było nudno i monotonnie, czasem z dreszczykiem ale zawsze z uśmiechem!
2015.09.06-07 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 2 i 3)
Acadia, mimo, że położona jest na wybrzeżu, ma północno-kontynentalny klimat. Czyli w lato cechuje się on zimnymi nocami i dosyć wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Natomiast zimy bywają długie i mroźne. Mając to na uwadze o 6:45 byliśmy już po szybkim małym śniadanku w drodze na hike.
Nasz hotel, Holiday Inn Resort, znajduje się w miasteczku Bar Harbor, które jest na granicy parku. W związku z tym po 15 minutach jazdy samochodem byliśmy już na parkingu przy szlaku Precipice. Szlak ten jest najtrudniejszym szlakiem w całym parku, przypominał nam tatrzańską orlą perć. W maju byłem w parku Zion w Utah i zrobiłem Angels Landing, który należy do 10 najtrudniejszych hików w Stanach. Może hike w Zion miał większą ekspozycję, ale nie miał aż tyle pionowych odcinków do pokonania co hike w Acadi. Dużo drabinek, poręczy i innego rodzaju uchwytów metalowych.
O 7 rano temperatura była tylko 11C, ale słoneczko na bezchmurnym niebie skutecznie nagrzewało skały. Jak zwykle przy takich trasach, na dole jest wiele ostrzeżeń, które mówią o niebezpieczeństwach, jakie występują na tej prawie pionowej trasie.
Na samym początku już było parę odcinków technicznych, pewnie w celu sprawdzeniu ludzi, aby później przy większej ekspozycji nie było problemów. Z tego parkingu prowadzi na szczyt też inna trasa Orange-Black/North Rim dla ludzi, którzy mają lęk wysokości. Tą drugą trasą postanowiliśmy schodzić. Trasa jest łatwiejsza i prawie w ogóle nie ma odcinków technicznych. Z obu tras widoki są przepiękne o czym się później przekonaliśmy.
Aby wyjść na szczyt trzeba wspiąć się około 1000 ft. na odcinku 1 mili. Szlak jest zróżnicowany i jest trochę płaskich półeczek skalnych, a także wiele pionowych kominów. Szedłem mniej więcej półtorej godziny robiąc wiele zdjęć i nagrywając. Co krok widoki stawały się coraz ciekawsze, jak również temperatura się podnosiła.
Szczyt został osiągnięty parę minut przed 9. Spotkaliśmy tam parę osób, którzy również podziwiali przepiękne widoki i się cieszyli, że nie muszą tego robić w upale. Było już ciepło. Pot lał mi się po oczach, tak więc nie wyobrażam sobie robić tego w późniejszych godzinach. Biorąc pod uwagę ile widzieliśmy tam samochodów dzień wcześniej na pewno i dziś będą tłumy ludzi, którzy robią to w samo południe. Współczujemy. Trasa jest dwu kierunkowa więc przy większej ilości osób oczekiwanie na drabinki może zając trochę czasu, co przy upale i zerowym cieniu na pewno nie należy do przyjemności.
Ze szczytu widać było całe miasteczko Bar Harbor i wiele małych wysepek należących do Parku Acadia. Wyjaśniła się nam również zagadka dlaczego miasteczko to jest dość drogie. W porcie stały dwa duże statki (cruise), które przywożą tysiące ludzi, żądnych wydania pieniędzy, zjedzenia świeżego homara i pokupowania wielu pamiątek. Prawie jak na Bermudach czy w Juneau na Alasce.
Ze szczytu w dół, albo w dalsze części parku prowadzi wiele szlaków. Spotkaliśmy ludzi, którzy planują zrobić kilkunastu-milowe hiki. My musieliśmy opuścić hotel przed 11 rano więc niestety nie mogliśmy się zagłębić bardziej w park. Zeszliśmy trasą North Rim, która potem połączyła się z trasą Orange-Black. Trasa szła bardziej północnym zboczem góry, a co za tym idzie widoki były troszkę inne.
Trasa ta również schodziła ostro w dół, ale te strome odcinki miały schodki....takie prawdziwe schodki. Szkoda, że nie były ruchome......
Po godzinie byliśmy już na dole. Nie ma to jak o 10 rano być już po hiku i mieć cały dzień na zwiedzanie przed sobą. Bardzo polecamy ten hike ale w godzinach rannych. Później jest zdecydowanie za gorąco. Szlak jest czynny tylko parę miesięcy w roku ze względu na trudności, a także okres wylęgarni ptaków.
O 11 spakowani, wymeldowani ruszyliśmy zwiedzać dalsze części Acadi, resztę wyspy Desert Island jak i południowe wybrzeże Maine. Nie mieliśmy żadnych szczególnych punktów zaplanowanych na dziś poza przejechaniem się wybrzeżem i zobaczeniem co to miejsce ma nam do zaoferowania. Tu lekko skłamałem, bo był jeden punkt, który Ilonka wrzuciła na listę, a była to restauracja z najlepszymi homarami w całym Maine. Ale o tym później......
I tak oto jechaliśmy sobie wybrzeżem Desert Island, przejeżdżając przez małe miasteczka. Udało nam się też dojechać do latarni morskiej, których jest tu oczywiście bardzo dużo.
Tak pięknego dnia nie można marnować siedząc cały czas w samochodzie. Tak więc od czasu do czasu szliśmy w ślady lokalnych i robiliśmy sobie przerwy na skalistych wybrzeżach.
Oczywiście my nie możemy tylko siedzieć, tak więc w ruch poszły nasze zabawki i polowaliśmy aparatem i kamerą na latające mewy i leniwie łażące kraby.
Wczoraj na łódce opowiadali nam, że wybrzeże Maine ma potężne różnice wody między przypływem a odpływem sięgające ponad 10 ft, gdzie średnia na ziemi wynosi 3 ft. Dziś się przekonaliśmy o tym na własne oczy po wyschniętych dnach wybrzeża, a także po drabinkach jakie ludzie mają ze swoich przystani, żeby dostać się do łódek podczas odpływu.
I tym oto sposobem dojechaliśmy do najważniejszego punktu wycieczki, miasteczka Bernard w którym to znajduje się restauracja Thurston's Lobster Pound. Zarówno Yelp jak Tripadvisor polecają to miejsce jako jedno z najlepszych aby zjeść całego homara. Muszę przyznać, że byłem w szoku bo na tym odludziu ciężko było znaleźć parking na samochód. Taka ilość ludzi przyjechała zjeść te pychoty.
Menu restauracji było bardzo proste....homar...natomiast pod różnymi postaciami. Być w Maine i nie zjeść całego homara to tak jak być w południowej Hiszpanii i nie zjeść prawdziwej szynki iberyjskiej. Jak to w takich miejscach, swoje musieliśmy odstać w kolejce do wybrania sobie homara. Całe zamówienie polega na tym, że podchodzi się do lady, mówi się czy chcesz dużego czy małego i pani na twoich oczach wyławia go z baseniku.
Kładzie na wagę jeszcze żywego, dostajesz numerek i twój homar ląduje w gorącej gotującej się wodzie.
No i po 15 minutach przynoszą ci całego homarka i życzą smacznego. No i teraz zaczyna się zabawa. Trzeba go sobie samemu poobdzierać ze skorupy i wiedzieć co dobre a co nie.
Nie mamy dużego doświadczenia w jedzeniu tego typu potraw ale podpatrując innych i po oglądnięciu paru filmów na YouTube udało nam się wygrzebać z niego całe mięsko. Homar był przepyszny, świeżutki i bardzo delikatny.
Z restauracji widać, mały port gdzie cały czas przypływały kutry rybackie ze świeżutkimi homarami a na podwórku restauracji były stosy klatek, które służą do łapania homarów.
Pojedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się w stronę Portland gdzie mieliśmy kolejny hotel. Wybrzeże Maine wygląda jak ręka z kilkunastoma długimi paluchami, każdy na kilkadziesiąt mil. My postanowiliśmy zjechać jednym z nich na sam dół, i tak drogą numer 96 zjechaliśmy do miasteczka Ocean Point. Ciekawa droga wiedzie przez w miarę biedne, ubogie wioski aż kończy się o wiele bogatszą. Widać to po domach i samochodach. W Ocean Point byliśmy w idealnym momencie, udało nam się uchwycić zachód słońca, usiąść na skalistym wybrzeżu i patrzeć jak Maine idzie spać.
Kolejny dzień (poniedziałek) trzeba było już wracać do domu. Dłuższą część spędziliśmy w samochodzie z małymi przerwami na oglądanie po drodze ciekawszych punktów. Na szczególną uwagę zasługuje Cape Elizabeth. Małe miasteczko położone poniżej Portland. Ma ono dwie główne atrakcje, a właściwie to dwa główne parki. Jeden to state park, który ma fajną plaże, jak przystało na Maine, oczywiście skalistą.
Drugi park to Fort Williams, ze sławną latarnią morską. Park dość duży, ładnie położony w którym można miło spędzić czas.
Jak to bywa w długie weekendy, powrót do Nowego Jorku to nieustanna walka z korkami. Ponieważ ja nie lubię stać w korkach, więc pilot Ilonka miała o wiele więcej roboty niż ja, bo musiała co chwilę wynajdywać jakieś objazdy małymi lokalnymi dróżkami. Tym oto sposobem mogliśmy też sobie oglądać ME and NH nie z autostrad, tylko z małych, krętych dróżek. Bardzo nam się spodobała ta część północnego Atlantyku. Już wypatrujemy w przyszłość i planujemy kolejne wypady w te rejony, oczywiście dalej na północ. No bo jak tu nie pojechać do Nowej Szkocji, Nowej Fundlandii czy Labradoru. Tam już raczej nie samochodem, tylko samolotami i promami. Wymaga to więcej planowań i przygotowań, ale jak to Ilonka mówi, jak chcesz to znajdziesz sposób........
Tym oto sposobem minął nam kolejny cudowny wyjazd. Jest to dla nasz szczególny wpis, bo w ten weekend minął rok jak stworzyliśmy tego bloga. I ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu mamy już 60 wpisów co oznacza, że publikujemy więcej niż jeden tygodniowo. To chyba oznacza, że trochę lubimy podróżować. Czasami bliżej, czasami dalej ale jak najczęściej w nowe, nieznane miejsca. Miejmy nadzieję, że kolejny rok przyniesie nam przynajmniej tyle samo, a może i więcej wpisów z nowych miejsc na naszej planecie....
2015.09.04-05 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 1)
Acadia jest najstarszym parkiem narodowym powstałym na wschód od rzeki Missisipi. Nie ma wiele parków na wschodnim wybrzeżu a tym bardziej na północnym wschodzie (tylko Acadia)....a myśmy tam jeszcze nigdy nie byli....trzeba to szybko naprawić.
Zawsze chcieliśmy zobaczyć Nową Szkocję i poszarpane skaliste wybrzeża specyficzne dla wschodniej Kanady. Niestety aby zwiedzić Nową Szkocjępotrzebujemy troszkę więcej dni, ale park Acadia da nam przedsmak tego co możemy zobaczyć jadąc dalej na północ.
Tak więc zaopatrzeni w aparaty i kamerę wyruszyliśmy w drogę. Mamy nadzieję spotkać dużo fok, wieloryby, oczywiście homary, a także dużo ptaków i innych zwierzątek. Homary to nie tylko będziemy oglądać ale też jeść. Jak sprawdzałam wstępnie menu restauracji, to tam homary dodają do wszystkiego, nawet do Bloody Mary.
Jak to bywa z pięknymi miejscami, zazwyczaj są one mało dostępne. W tym przypadku nie ma problemu z drogą ale z jej długością. Z naszego domku do parku jest 480 mil (ok. 800 km). Uppsss....długa droga przed nami – normalnie można to zrobić w 7,5 h ale jest długi weekend więc zakładaliśmy, że niestety parę godzin będziemy musieli spędzić w korkach. Dlatego Darek wyjechał wcześniej aby zdążyć przed korkami a ja dogoniłam go w New Haven pociągiem. Dobra opcja jeśli chce się zaoszczędzić ok 2h stania w nowojorskich korkach. No i udało się...aż tak bardzo nie nadawaliśmy na korki i udało nam siędotrzeć do hotelu jeszcze przed 23, po ok. 10h w trasie. Oczywiście nie obyło się bez przepysznej kolacji, zjedzonej na parkingu w Maine....szef kuchni serwował najlepsze naleśniki z jabłkami z cynamonem, które były pieczone dziś rano. Pychota....tysiąc razy lepsze niż jakieś McDonald's....
Acadia słynie ze skalistych wybrzeży, niespotykanych zwierząt i ptaków, ale przede wszystkim z góry Cadillac, która to jest najwyższą górą na wybrzeżu Północnego Atlantyku. Od Meksyku aż po biegun. Tutaj też po raz pierwszy można oglądać wschód słońca w Stanach Zjednoczonych. Tak więc nie mogło być inaczej jak wyjść na nią. Tak więc po pysznym śniadanku ruszyliśmy prosto na spacerek na górę Cadillac.
Góra Cadillac jest tak popularna, że można na nią wyjechać samochodem. Podobno bardzo dawno temu była tam kolejka linowa, która teraz została zastąpiona drogą samochodową. My oczywiście nawet nie myśleliśmy wyjeżdżać samochodem i wybraliśmy hike. Na szczyt prowadzi parę szlaków, ale najładniejszy i najbardziej widokowy jest North Rim Trail.
Potwierdzamy, widoki były przepiękne i większość czasu szło się ponad lasami ładnie odkrytą granią. Szczyt nie jest wysoki (1530 ft. / 456 m) więc i spacerek nie był za długi ale fajny bo było dość stromo pod górę, przepiękne widoki i na szczęście jeszcze nie za gorąco. Nie zazdrościmy tym co wychodzą na ten szlak w południe. Im to musi ładnie przygrzać słoneczko.
Dochodząc na szczyt przeraziła nas ilość ludzi. Dużo samochodów, autobusów i pełno turystów w japonkach. Na szczycie jest platforma widokowa ale warto zejść troszkę ze szlaku i skałkami podejść bliżej wybrzeża. Można stamtąd podziwiać piękny widok na zatokę, ocean, wybrzeże i małe wysepki porozrzucane po oceanie.
Podelektowaliśmy się widokiem, po testowaliśmy nowy sprzęt (każdy ma swoje zabawki) i ruszyliśmy na dół bo czekały na nas inne atrakcje w parku. Jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach przez cały park prowadzi droga, na której są zatoczki i parkingi aby zobaczyć różnego rodzaju atrakcje. My polecamy jednak wejść w park i przejść się na jakiś spacerek. Każdy park oferuje szlaki od bardzo łatwych po bardzo trudne tak, że każdy znajdzie coś dla siebie. Park Acadia jest wyjątkowy pod tym względem, bo pomimo, że ma stosunkowo mały obszar, to ma wszystko...od piaszczystych plaż po górki gdzie musisz się wspinać używając klamer i łańcuchów. Szlak z klamrami zrobimy jutro, natomiast dziś przyszedł czas na plażę...
Dojeżdżając do Sandy Beach najpierw przeraziła nas ilość samochodów. Oczywiście parking jest pełny, a auta parkują wzdłuż drogi. Podobno jest to bardzo polecane i piękne miejsce. My zwolennikami plaży nie jesteśmy, ale widać, że większość ludzi jednak preferuje leżakowanie. Plaża ładna choć nie do końca jest piaszczysta. Powstała ona z muszelek i innych skorupek, które przyniosło tu morze. Z daleka wygląda jakby to naprawdę był piasek, natomiast z bliska przypomina to bardziej mały żwirek. Z plaży można się przejść do Thunder Hole i Otter Clif. My do obu miejsc podjechaliśmy samochodem. W parku jest opcja schuttle bus. Można zwiedzać całą wyspę od miasteczka Bar Harbour po park Acadia autobusem. Niestety jeździ on tylko w jednym kierunku. I czasem może to wydłużyć podróż. My wybraliśmy wolność własnego auta.
Thunder Hole to miejsce gdzie w czasie dużego przypływu, woda uderza w skały z taką prędkością, że ciśnienie wody wybija ją na 120 ft (35 m) do góry, towarzyszy temu huk, który przypomina wyładowanie pioruna. Jak myśmy byli to woda miała niski poziom i wtedy to tylko dziura w skale.
Otter Clif wraz z Otter point zdecydowanie polecamy. Z Otter Clif warto przejść się do Otter Point. Ścieżka prowadzi samym wybrzeżem tak wiec z jednej strony ma się ocean i skaliste wybrzeże, a z drugiej lasek oddzielający od gwaru ludzi i samochodów.
Otter Point to bardziej plaża, tym razem skalista. Pomimo, że dość dostępna to nie było na niej tłumów a też jest wystarczająco dużo miejsca, aby każdy znalazł sobie miejsce na chwilkę odpoczynku, pooglądaniu oceanu no i przede wszystkim porobieniu zdjęć mewom.
Po Otter point zaczęliśmy zawracać do Bar Harbour gdzie mieliśmy hotel i skąd wypływaliśmy w rejs oglądać foki i zachód słońca. Wschodnia część wyspy jest bardziej w lądzie, ale też ma kilka ładnych punktów które warto odwiedzić. Są to głównie jeziora. Najpopularniejsze jest Jordan Pond, tam niestety nie udało nam się zdobyć miejsca na parkingu więc pojechaliśmy nad mniejsze jeziorko, Buble Pond. Piękne jeziorko i prawie nie ma tam ludzi.
Tym oto akcentem zakończyliśmy zwiedzanie parku Acadia na dziś. Wieczorem popłynęliśmy rejsem oglądać foki i inne zwierzątka. Jako pierwsze stworzenie zobaczyłam meduzę (jellyfish). Byłam w szoku, że one są aż tak duże.
Meduz było dużo w wodzie ale jeszcze więcej było boi. Z początku myśleliśmy, że są to boje wskazujące gdzie są skały itp. Ale nasz statek wcale nie zwracałna nie uwagi.
Jak się okazało my się w ogóle nie znamy na życiu morskim. Do tych boi są przyczepione kratki na homary. Było ich multum....ale tak naprawdę strasznie dużo.
Pierwsze pół godziny rejsu oglądaliśmy park Acadia z wody (ciekawa perspektywa) i słuchaliśmy ciekawostek z życia wyspy. Większość wyspy zajęta jest przez park, ale obszary nie zajęte to przepiękne rezydencje położone oczywiście na wybrzeżu. Większość tych domów należy do sławnych ludzi i ich rodzin, rodzina Rockefeller czy JP Morgan to tylko przykłady. Rodzina Rockefeller miła tam tyle ziemi, że nawet byli w stanie podarować parkowi ponad 50 mil (80 km) wybrzeża.
Kapitan troszkę przyspieszył i podpłynęliśmy pod wyspę na której leniuchują foki.
Mieliśmy szczęście i troszkę ich tam leżało brzuchami do góry. Foki stwarzają wrażenie bardzo leniwych i ociężałych zwierząt. Prawda jest jednak inna. Potrafią one wytrzymać pod wodą bez oddychania do 30 minut, zanurkować na głębokość 1500 ft (450 m), a także przepłynąć odcinek jeden mili w 4 minuty.
Park Acadia słynie też z bardzo unikatowych ptaków. Na tym się nie znamy ale rzeczywiście było ich trochę na wyspie. I w okolicy latarni, która jest podobno najbrzydszą latarnia w Maine....no nie jest za urokliwa ale, że najbrzydsza to powiedział nam przewodnik.
Rejs zakończyliśmy zachodem słońca....jak zwykle przepięknym...jednak wraz z zachodem słońca wcale nie kończył się nasz dzień.
Po intensywnym dniu zwiedzania przyszedł czas na odpoczynek. A odpoczynek trzeba zacząć od kolacji....a na kolację nie może być nic innego jak homar. Wybór padł na Finback Ale House. Nazwa wskazuje na bar, ale tak naprawdę jest to restauracja z bardzo fajnym barem. Dobre jedzonko mają.
Na przystawkę były lokalne ostrygi, a na główne danie oczywiście homar. Tym razem zamówiliśmy tylko szczypce i ogon. Jutro mamy zamiar pojechać na sam koniec wyspy i zamówić, żywego, całego homara którego gotują na poczekaniu.
Po obfitej kolacji, przyszła pora na troszkę sportu, szybka gra w tenisa i do spania bo jutro trzeba wcześnie wstać. Jutro chcemy zrobić hike po dośćosłonecznionych skałkach, więc lepiej jest go zrobić przed śniadaniem.