Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2016.10.25 Akaroa i półwysep Banks, Nowa Zelandia (dzień 3)
Półwysep Banks został uformowany przez dwa gigantyczne wybuchy wulkanu, około 8 mln lat temu. Dzięki temu półwysep ma format łapy z dużą ilością palców. Cechuje go duża ilość zatok, klifów ze skał wulkanicznych oraz pięknej zielonej flory. A że wulkan jest ogromny to i półwysep który stworzył do małych nie należy. Aby przejechać go w dłuż potrzeba dobrą godzinę. W jednej z tych zatok jest małe miasteczko Akaroa. Powstała ona po osadzeniu się Francuzów w tej części świata. Teraz jest centrum wycieczek morskich i to właśnie sprowadziło nas w ten rejon półwyspu.
Akaroa znajduje się ok. 80 km od Christchurch. A droga wiedzie przepięknymi zboczami wulkanu. Sama droga jest dużą przyjemnością i zdecydowanie polecamy. Samo miasteczko ma parę ulic na krzyż i widać, że każdy tam zna każdego. My przyjechaliśmy tu aby wsiąść statek, żeby zobaczyć delfiny. Jak tylko weszliśmy do sklepiku gdzie mieliśmy odebrać bilety na statek to Pani nas przywitała szerokim uśmiechem (mówiłam, że tu każdy jest super miły) i powiedziała, że statek to jej brat steruje. Wino na statku serwują z wujka winiarni a ciastka piecze ciocia. Wszystko jest super rodzinne i dzięki temu czujesz się bardzo mile widziany.
Statek płynie ok. 2h. Wypływa z portu Akaroa, i dopływa do końca zatoki a nawet troszkę dalej. Po drodze można zobaczyć nie tylko przepiękne widoki ale też zwierzęta: pingwiny, ptaki, kaczki, delfiny i foki.
Mieliśmy dużo szczęścia bo pogoda nam dopisała, było pięknie i słonecznie. Tak, że widoki podziwialiśmy, pstrykaliśmy zdjęcia i nie mogliśmy uwierzyć, że tak piękne i zielone miejsca jeszcze istnieją na naszej planecie.
Pierwsze zwierzę jakie zobaczyliśmy to były kaczki... hmm...no tak zawsze coś. W sumie to troszkę się zdziwiłam, że kaczki są na wodach oceanicznych. Myślałam, że kaczki pływają tylko po jeziorach a tu niespodzianka. Jak to podróże kształcą.
Kaczki pływały niedaleko jaskiń. Podpłynęliśmy pod te jaskinie i wtedy stwierdziłam, że nie mogę się doczekać kiedy Daruś zrobi film z tego. Było przepięknie ale zdjęcia nie potrafią oddać tego ogromu, uroku i echa...no dobra albo fotograf nie jest dobry.
Wśród tych jaskiń była też skała przypominająca słonia. Chyba jest tu to dość popularne bo czytałam o skale słonia ale w innym miejscu.
Kolejną atrakcją były pingwiny. Nowa Zelandia słynie z najmniejszych pingwinów (niebieskich pingwinów) jak i najmniejszych delfinów. Tak więc udało nam się dostrzec tego najmniejszego pingwina, który akurat polował na rybki. Rzeczywiście są malutkie. Potem jak pływały wokół naszej łódki to stwierdziłam, że są nie wiele większe od ogromnych meduz jakie widzieliśmy w Acadia NP.
No i wypaczyłam. Udało mi się zobaczyć delfina. Ponieważ statek był mały i kameralny (tylko 13 ludzi plus 2 osoby załogi) to jak tylko krzyknęłam “delfin” to kapitan od razu wyłączył silniki i zaczął powoli podpływać. Delfin był, i to nie jeden. Nagle wokół naszej łódki pływało około 3-4 delfinów. Pływały pod łódką, wokół...tylko jakoś skakać nie chciały.
Delfiny przypływały i odpływały. My też płynęliśmy dalej i co jakiś czas jak tylko ktoś wypatrzył delfina znów zwalnialiśmy, żeby pstryknąć zdjęcie. Mi się udało uchwycić 4 delfiny. Podobno to była mama z trójką dzieci....hmmm...ciekawe jak kapitan to poznał.
I znów kapitan zawiózł nas w przepiękny zakątek. Kolejna mini zatoczka, z pięknymi skałami wulkanicznymi. Oczywiście wszystko otoczone głęboką zielenią.
Tutaj w tej zatoczce schowały się foki. Bawiły się, skakały i były zdecydowanie bardziej pełne życia niż te które widzieliśmy ostatnio w San Francisco.
A między fokami suszył się jakiś czubaty ptak, który właśnie wrócił z porannego pływania. A my tak siedzieliśmy na ławce na statku i tylko mówiliśmy ale tu pięknie. Matka natura po raz kolejny nas zaskoczyła.
Wody na których byliśmy są dość blisko Antarktydy. Nadal jest to ok. 2000 km., ale to i tak jest bliżej niż inny ląd. Skoro byliśmy na tak nie odkrytych wodach to pojawiło się pytanie....co jeszcze można tu spotkać. Jakie inne zwierzęta tu przypływają. Kapitan powiedział, że czasami można zobaczyć tu orki i wieloryby jak migrują na południe, aż pod Antarktydę, aby posilić się planktonami. Potem wracają aby rodzić w cieplejszych wodach. W związku z dużą aktywnością ork i wielorybów, pojawiają się też rekiny, które na nie polują. Podobno coraz więcej tych zwierząt pojawia się w rejonach Nowej Zelandii bo są coraz ostrzejsze przepisy dla kłusowników i jest mniej polowań.
Na koniec wycieczki podpłynęliśmy pod farmę łososiów. Nadal pływają one w wodach oceanicznych ale niestety karmione są przez ludzi (suchą karmą), mają ograniczone możliwości pływania i ogólnie żyją w basenach ograniczonych przez sieci rybackie. Teraz już rozumiem dlaczego łosoś dziki lepiej smakuje od tego z farmy.
Po ponad 2h dopłynęliśmy z powrotem do Akaroa. Słoneczko już wyszło na całego i mogliśmy podziwiać ląd, piękny wulkan porośnięte niesamowicie zieloną trawą, i te góry z łagodnymi zboczami.
Jak już wspominałam miasteczko Akaroa jest dość małe więc nie spędzaliśmy tam dużo czasu. Ruszyliśmy w dalszą drogę do Dunedin. Po drodze planowaliśmy zatrzymać się w miasteczku Oamaru. Może odległości w Nowej Zelandii nie są tak duże jak w Stanach ale drogi są dużo węższe, autostrady jakie my znamy nie istnieją i często idą serpentynami przez góry. Dla nich autostrada to jednopasmowa droga, która i tak od czasu do czasu przechodzi przez miasto. Dlatego dojazd do Oamaru zajął nam około 4h. Nie narzekaliśmy jednak bo cały czas byliśmy zajęci podziwianiem zielonych terenów na których pasą się owieczki.
Oamaru jest małym miasteczkiem na wschodnim wybrzeżu. Słynie on z niebieskich pingwinów, które podobno przypływają tu rodzić młode oraz je karmić. Ponieważ pingwiny są bardzo wrażliwe to można je oglądać tylko z daleka. Tak więc nie zdecydowaliśmy się tam iść. Miasteczko też słynie z Victoriańskiej architektury. Na architekturze się nie znam ale rzeczywiście centrum ma bardzo fajną staro angielską architekturę.
W miastach w Nowej Zelandii ciężko jest znaleźć, coś co my nazywamy rynkiem. Zazwyczaj miasto to parę ulic pod kątem prostym. Większość ulic jest otwarta dla ruchu samochodowego ale to nie jest problem bo nie ma tu za dużo samochodów. Tak więc poszwendaliśmy się po miasteczku aż trafiliśmy do SteamPunk. Jest to rodzaj muzeum gdzie są wystawiane maszyny na parę. Ale nie są to zwykłe maszyny. Działają one na parę, natomiast kształt i ogólna forma to inwencja twórcza nowych artystów. Żałuję, że wcześniej o tym nie przeczytałam bo chętnie bym weszła do tego muzeum. Póki co musieliśmy się zadowolić eksponatami, przed muzeum. Postawili tam 3 eksponaty, które się uruchamiały po wrzuceniu 2 NZD. My uruchomiliśmy ciufcię. Po wrzuceniu monety zaczęła wydawać dźwięki, puszczać parę i ogień. Prawie jak Smok Wawelski.
Darek znalazł też nowego kolegę. Z samochodu zrobiony był prawdziwy robot jak z filmu Transformers.
Podróż do Oamaru zajęła nam trochę więc przydała nam się przerwa. W Nowej Zelandii jest dużo browarów tak więc nie trudno było nam znaleźć fajny browar również w Oamaru. Scott's brewery (browar) ma nie tylko fajną selekcję piw jak również dość dobre jedzenie. Aż się zdziwiłam, że można tu dostać pizzę jak w prawdziwej pizzeri.
Siedząc na patio obserwowaliśmy lokalnych. Wszyscy się tu znają...nie da się tego ukryć. Ludzie przychodzili do baru i nagle witali się prawie z każdym. Pozytywnie też mnie zaskoczyło, że przychodziły całe rodziny. Znajomi z dziećmi spotykali się na 1-2 piwka, nadrabiali zaległości towarzyskie a dzieci sobie goniły po zielonej trawce. Potem każdy szedł w swoją stronę.
Po Oamaru pojechaliśmy prosto do Dunedin. Po drodze zatrzymując się tylko na plaży, na której występują skały Moeraki Boulders. Są to dość duże okrągłe skały wyszlifowane tak przez siły natury. Zdecydowanie bardzo ciekawe zjawisko.
Dunedin jest naszą kolejną bazą wypadową. Miasto to porównują do Szkocji, głównie przez architekturę jak i dużą ilość barów skutecznie zasilaną przez studentów z pobliskiego uniwersytetu. Przekonamy się już jutro.