Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.08.30 Seward, AK (dzień 9)
Wczorajszy spacerek był piękny ale też szybki. Chcąc dojść do lodowca i spędzić tam trochę czasu wiedzieliśmy, że spowrotem trzeba będzie przyspieszyć. Tak więc po schodzeniu non-stop bez najmniejszej przerwy rano czułam to w mięśniach. Tak więc jak Darek powiedział, że na dziś jest mały spacerek i trzeba będzie zejść 3tys feet (900+ metrów) na odcinku jednej mili (1.6km) to podziękowałam. Stwierdziłam, że sobie pozwiedzam dalej miasteczko a on niech się ślizga w dół po żwirze. Tak potem relacjonował ten swój maraton…
Alaska nie ma litości dla górołazów. Taka piękna pogoda jak była wczoraj i dzisiaj nie wiadomo kiedy się znowu powtórzy.
Na zakwasy Ilonka wybrała miasteczko i jej ulubione Puffinsy a ja znowu górki. Trzeba rozchodzić mięśnie. Steward ma słynny szczyt górujący kilometr nad miastem, Marathon.
Wiedząc, że szlak idzie nasłonecznionym zboczem poranny start był obowiązkowy. Nawet na Alasce w górach w słońcu jest gorąco.
Start szlaku jest dokładnie w samym miasteczku i początek jest stromą, szeroką drogą, zwaną Jeep trail.
W niespełna pół godziny szlak wychodzi z lasu i… wchodzi w krzaki i wysoką trawę. Nie jest to park narodowy, więc trasa nie była najlepiej przygotowana. Stoma i zarośnięta. Misie lubią takie klimaty, więc musiałem czasami głośno myśleć.
Po kolejnej godzinie wyszedłem z zarośli i w końcu dotarłem na polany i jeziora. Widoki znacznie się polepszyły i nawet lekki wiatr zaczął powiewać.
Spotkałem parę osób na szlaku, ale bardzo mało, nie tak jak wczoraj. Może w sumie 8-10 ludzi. Jeden gostek schodził i powiedział, że wyżej widział dwa niedźwiedzie, ale były daleko. Szły w kierunku polany z borówkami i może je tam jeszcze spotkam. Niestety jak wyszedłem wyżej to już ich tam nie było.
Od polan szlak szedł ostro do góry i gdzieś około godziny 13 wyszedłem na szczyt. Oczywiście nie było pawie nikogo, jakieś dwie osoby tylko siedziały i odpoczywały.
Ciężko określić który to szczyt. Szlak, albo raczej ścieżka szła dalej, wyżej i wyżej. Na Alasce raczej nie ma końca szlaków. Jest koniec oficjalnej ścieżki, a dalej to już tylko wydeptana przez ludzi i zwierzęta ścieżka.
Poszedłem jeszcze z 15 minut dalej i na kolejnym szczycie usiadłem i tak chyba siedziałem z 30 minut. Siedziałem i podziwiałem Alaskę. Jaki to jest piękny, górzysty stan, z niezliczoną ilością gór. Raj dla górołazów.
Można było iść dalej i pewnie dojść do tego wielkiego pola lodowcowego co wczoraj zdobyliśmy z drugiej strony, od Exit Glacier. Nie wiem dokładnie ile bym musiał tam iść, ale pewnie z dzień, góra dwa. Nie miałem sprzętu ani czasu więc zawróciłem.
Do Steward mogłem wrócić tym samym szlakiem, albo iść ostro, prosto na dół.
Za bardzo to zejście nie było polecane, bo jest bardzo strome po piargach. Często jak chodzimy po górach to na podstawie dwóch parametrów wiemy jak ciężka i stroma jest trasa.
Jak na odcinku jednej mili trasa idzie do góry lub w dół 1,000 lub więcej stóp, to oznacza to, że będzie ciekawie.
Tutaj trasa na odcinku mili schodziła 3,000 stóp! Masakra. Było stromo, bardzo stromo. Dalej bezpiecznie, ale kamienie spod butów leciały ostro w dół. Byłem sam, ale jak jest tutaj więcej ludzi to trzeba bardzo uważać. Taki rozpędzony kamień może narobić kłopotów jak trafi w człowieka poniżej.
Całe schodzenie zajęło mi gdzieś 1:15. Kolana i łydki już dalej nie mogły iść. Chyba poddałem je niezłemu testowi.
Trasa zeszła w tym samym miejscu gdzie zaczynałem. Odnalazłem bezdomną Ilonkę siedzącą na krześle gdzieś obok naszego motelu i w końcu mogłem odpocząć.
No tak, ja bezdomna byłam cały dzień. Jak ten złówik z domkiem (plecakiem) włóczyłam się po miasteczku. Część rzeczy zostawiliśmy w siatkach w pralni koło naszego motelu ale wartościowe rzeczy jak sprzęt foto/video wzięłam do plecaka i pomaszerowałam w kierunku zatoki czyli w dół miasteczka.
Zaraz na wybrzeżu jest Alaska SeaLife Center. Jest to połączenie oceanarium z muzeum. Byłam bardzo ciekawa tego miejsca zwłaszcza po tym jak kapitan na statku zachwalał, czego tam nie można się dowiedzieć. Tak więc cała podekscytowana poszłam się uczyć o puffinsach (maskonurach) i innych wodnych stworzeniach.
Maskonury byly ale jakoś tak oglądając je w zamknięciu w czymś co przypomina zamknięty basen, jakoś mi się nie spodobało. Dużo bardziej wolę obserwować zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu.
Poza puffinsami mają też inne morskie zwierzątka. Głównie foki, ryby i żyjątka typu rozgwiazdy i inne nie zidentyfikowane cuda podwodnego świata.
Oczywiście nie zabrakło łososiów. Łosoś jest najpopularniejszą rybą Alaski. Ma on jednak trochę przekichane w życiu. Ze względu na duże wartości odżywcze każdy chce go zjeść. Najpierw małe rybki chcą zjeść jajeczka łososia. Jak już jakimś cudem łosoś się urodzi to zaczyna być na celowniku człowieka i misia.
Oczywiście w Seward też łowiono bardzo dużo łososia. Niestety wszystko się zmieniło 27 marca 1964 roku, kiedy to na Alasce było potężne (9.2) trzęsienie ziemi. Było to drugie największe trzesienie ziemi na świecie. Silniejsze było tylko w 1960 roku w Chile i miało moc 9.5. Do dziś, na szczęście, rekord ten nie został pobity. Trzęsienie zniszczyło prawie doszczętnie Anchorage, a miasta jak Seward czy Valdez o mało nie zniknęły zalane przez tsunami. Nieszczęsne trzęsienie ziemi stało się w Wielki Piątek i od tego dnia, połowy łososia przestały istnieć w tych rejonach. Łosoś opuścił zatokę Resurrection i Aialik na 5 lat. Była to tragedia dla ludzi, którzy głównie utrzymywali się z połowów tej ryby. Na szczęście łosoś powrócił (co prawda nadal w mniejszej ilości), miasteczko Seward się odbudowało i nadal istnieje na mapie świata.
Bardziej indystryjne miasteczko zostało przekształcone na mekkę dla turystów. Zniszczone tereny zostały przekształcone w parki, pola namiotowe, centrum oceaniczne itp. Jedno z takich pól namiotowych (albo bardziej na kampery) jest zaraz przy centrum oceanicznym, z widokiem na zatokę. To właśnie tam usiadłam na skałach i patrzyłam jak skaczą srebrne łososie. Podobno w Seward, srebrne łososie które skaczą jak opętane są czymś normalnym. Dla mnie nie było w tym nic normalnego i przez dobrą godzinę próbowałam uchwycić na zdjęciu jak te wariaty skaczą.
W końcu udało mi się uchwycić skok w kadrze. Szczęśliwa z sukcesu odłożyłam aparat i podziwiałam zatokę. Tak bardzo to miejsce przypominało mi Nową Zelandię, że jak najdłużej chciałam tu być aby zapamiętać ten widok.
Darek jednak napisał, że już schodzi więc i ja się zebrałam i poszłam pod motel. Tam przy kawie czekałam aż mój najlepszy górołaz wróci. Wrócił… i to głodny. Tak więc po przepakowaniu się ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Dziś powrót do Anchorage. Nadaliśmy bagaże i poszliśmy szukać czegoś do jedzenia. Przy braku rąk do pracy, znalezienie jakiejś otwartej restauracji w poniedziałek o 2 po południu graniczyło z cudem. Znaleźliśmy jakąś smażalnię ryb i poczuliśmy się przez chwilę jak nad polskim morzem. Byle jaka ryba, usmarzona na głębokim oleju, podana z frytkami kosztowała $25 a porcja jak jakaś przekąska a nie obiad. No nic, czasem nawet doświadczeni turyści wpadają w pułapkę turystyczną i przepłacają.
Przyszedł czas na wejście na pokład pociągu. Jadąc do Seward pogoda nam nie dopisała ale dziś zapowiadało się slonecznie. I tak też się stało. Oczywiście na zewnętrznym tarasie wiało ale i tak przesiedzieliśmy tam trochę starając się uchwycić jak najwięcej piękna Alaski.
Człowiek często nie docenia małych rzeczy ale my bardzo się cieszyliśmy, że mamy kolejny dzień z piękną słoneczną pogodą. Na Alasce bardzo dużo pada a wrzesień jest najbardziej mokrym miesiącem. Juneau troszkę nam pokazało jak wygląda typowa pogoda na Alasce. Seward, natomiast pokazał że może być słonecznie i pięknie. Korzystając z ładnej pogody pstrykaliśmy zdjęcia jedno po drugim.
Po jakimś czasie wezwano nas na kolację. Pierwszą turę olaliśmy bo woleliśmy podziwiać widoki. Na drugą już pasowało się załapać. Na szczęście w drugiej było mniej ludzi i mieliśmy stolik tylko dla siebie. Warto było przeczekać. Ciężko tylko się jadło pstrykając zdjęcia bo znów co chwila coś ładnego się pojawiało.
Ominął nas też łoś. Podobno przez chwilę biegł przed pociągiem aż w końcu uciekł w krzaki. Niestety z mniejszych okien w wagonie restauracyjnym nie udało nam się go zobaczyć. Potem z góry widzieliśmy dwa ale były dość daleko a pociąg pędził.
Niestety nie mieliśmy szczęścia do zwierząt. Nie udało nam się zobaczyć misiów bawiących się na łące czy łosia chłodzącego się po kolana w wodzie. Udało mi się za to wypatrzyć deptak który może jutro odwiedzimy. Z deptaka podobno można zobaczyć jakieś zwierzaki.
Do Anchorage zajechaliśmy późnym wieczorem. Prawie do samego końca towarzyszył nam piękny zachód słońca.
To był długi dzień… tak jak i ten wpis. Dobrze, że Marriott jest tylko 15 min na nogach od stacji to szybko dostaliśmy się do niego, odebraliśmy bagaże, które zostawiliśmy tam parę dni temu i znów mogliśmy się wyspać w wygodnym łóżeczku. Jutro znów w drogę. Tym razem autkiem… tak od jutra już będziemy mieć autko!
2021.08.29 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 8)
Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Dzień z najdłuższym, najwyższym, największym hikiem na naszej wycieczce po Alasce. Jesteśmy obok Kenai Fjords National Park.
Wczoraj oglądaliśmy ten park z łódki. Dzisiaj trzeba go troszkę od środka zwiedzić. Jak przystało na parki na Alasce, one nie mają za dużo szlaków. Ten ma 1 (jeden) szlak. Nie licząc oczywiście jakiś drobnych, krótkich spacerków.
Większość parku znajduje się pod lodem największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield. Nie dość, że jest wielki (1,800 kilometrów kwadratowych!) to jeszcze grubość sięga ponad 1.5km. Posiada 38 lodowców i średnie roczne opady śniegu to 17 metrów!
Mimo, że taka ogromna ilość śniegu spada to niestety grubość lodu ubywa, średnio około 0.5 metra rocznie i przyspiesza. Po numerach widać, że lodu starczy na parę tysięcy lat, ale odradzam czekanie. Proponuję poczekać na dogodną pogodę i wpiąć się na ten ogrom.
Wczoraj z łódki oglądaliśmy jego lodowiec Aialik, dzisiaj mamy w planie zobaczyć lodowiec Exit. Zostanie nam już „tylko” 36 lodowców do zwiedzenia tego ogromnego pola lodowcowego.
Zanim jednak wyruszyliśmy na szlak to troszkę musieliśmy się nagłówkować jak to logicznie zorganizować. Parking jest oddalony od Seward 10 mil. Nie mając samochodu musieliśmy polegać na lokalnych przewoźnikach. Uber tu nie istnieje, a taksówki jak to taksówki czasami są, a czasami ich nie ma. Próbowaliśmy dzwonić na parę numerów, ale bez rezultatów. Nie chcieliśmy ryzykować hiku. Wynajęliśmy firmę, która organizuje wycieczki, a także transport ludzi w wyznaczone miejsca. Najbardziej nam zależało żeby ktoś po nas przyjechał po hiku na wcześniej umówioną godzinę. Tam nie ma serwisu na telefony i był by problem jak byśmy zostali na dole bez transportu.
O 8 rano przyjechała po nas lokalna pani minivanem i nas zabrała. Powiedziała nam, że coś musi z firmy po drodze zabrać. Podjechała pod swoją bazę i zabrała ośmio miesięczne dziecko w nosidełku i pojechaliśmy dalej. Położyła na ziemi, nawet nie przypinała pasami. Za chwilę zabrała po drodze kolejnych ludzi i samochód był pełny. Okazało się, że to jest jej córeczka i ona też idzie dzisiaj na hike. Chodzi tak dwa razy dziennie. Mama przewodnik pewnie nie ma gdzie zostawiać dziecka a do pracy trzeba chodzić. Niestety nie jest łatwe życie na Alasce.
Podjechaliśmy na parking. Każdy poszedł w swoją stronę, my prosto w góry, a przewodniczka z córeczką i grupą ludzi wolniej się zbierali więc zostali z tyłu i pewnie tak szli gdzie indziej. Zresztą myśmy nie płacili za przewodnika, więc nawet jak byśmy chcieli iść z nimi to pewnie byśmy nie mogli. Umówiliśmy się o 16 na parkingu. Niestety był to ostatni możliwy odbiór. Jak nie wrócimy to mamy problem z powrotnym transportem.
Oczywiście ten lodowiec jak większość innych lodowców się roztapia. Średnio rocznie skraca się o 50 metrów. Zdjęcie pokazuje jak ubyło lodu przez ostatnie 80 lat.
Początek szlaku szedł szeroką asfaltową drogą, która to prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam ten punkt nie wystarczy, więc szybko odbiliśmy w prawo na znacznie dłuższy szlak, Harding Icefield trail.
Trasa ta wspina się gdzieś 1,300 metrów do góry na odcinku 7km.
Pogoda była idealna. Słonecznie, chłodno i bez wiatru. Lepszej nie można było zamówić.
Rozpoczęcie szlaku był w lesie, więc widoków nie było żadnych. Na szczęście na Alasce las się nisko kończy i wkrótce można było podziwiać piękno lodowca Exit.
Im wyżej tym ładniej.
Spotykaliśmy trochę ludzi. Nie za dużo, ale wystarczająco żeby Ilonka nie bała się niedźwiedzi i potężnych łosi z małymi.
Niektórzy wracali z takimi plecakami, że myśle, że całe to pole lodowcowe przeszli. Pewnie spędzili z tydzień na lodowcu.
Jest parę zejść na lodowiec wzdłuż naszej trasy. Im wyżej tym lodowiec ma mniej szczelin, jest bardziej płaski a co z tym idzie jest bezpieczniejszy.
Najbezpieczniej jest zejść już wysoko w górach. Wtedy już nie schodzisz na lodowiec Exit, tylko na pole lodowcowe Harding.
Jednak to jest długi spacerek żeby tam dojść. My wiemy, że najpóźniej musimy być na dole na parkingu o godzinie 16. Dalej chcemy oczywiście „pobiegać” po lodowcu (przecież niesiemy te cięzkie raki).
Na końcu szlaku już mała chatka. Nie jest to oczywiście schronisko europejskiego stylu, ale malutki domek w którym można się schować jak pogoda się załamie.
Od tego momentu już nie ma oficjalnego szlaku. Jest tylko ścieżka którą prawie każdy idzie dalej.
Gdzieś po kilkuset metrach ścieżka wychodzi na przełęcz z której jest przepiękny widok na całe pole lodowcowe Harding i lodowiec Exit.
Większość ludzi dochodzi do tego miejsca. Siada na skałach, wyciąga lunch z plecaków i podziwia piękno jakie ich otacza.
Jest naprawdę pięknie! Otaczający cię ogrom lodów i gór jest tak cudowny i fantastyczny, że jedyne słowo jakie mi się nasuwa na myśl to…… petarda!!!
Myśmy też stanęli na chwilę i bez słów staliśmy wpatrzeni w ten piękny obrazek jaki nam natura namalowała. Za bardzo nie było czasu usiąść, bo przed nami jeszcze dojście do lodowca, o godzinie 16 musimy być na dole.
Zejście w dół do pola lodowcowego nie należało do łatwych. W sumie był to najtrudniejszy odcinek na dzisiejszym hiku. Teraz się nie dziwie ludziom, że nie schodzili na dół. W sumie może 10 -12 osób zeszło.
Przynajmniej z 200 metrów w pionie trzeba było schodzić bez szlaku. Nie było to jakoś niebezpieczne, ale trzeba było ostrożnie nogi stawiać na skałach bo się kruszyły.
Gdzieś po 30 minutach zeszliśmy do największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield!
Ale to jest ogrom i potęga. Taki „ocean”lodu wytwarza swój własny mikroklimat. Szubko to poczuliśmy i cieplej się ubraliśmy.
Ubraliśmy raki i ruszyliśmy przed siebie. Chodzenie po lodowcu jest relatywnie bezpieczne. To tak jak chodzenie po skałach. Tu i tu możesz spaść w dół. Na lodowcu jest ta przewaga, że masz ubrane raki i nie ma szans żebyś się poślizgnął. Na skałach czy korzeniach, zwłaszcza mokrych o poślizg nie trudno.
Lodowiec ma bardzo twardy lód. Nawet paro-centymetrowa warstwa już spokojnie utrzyma człowieka z całym sprzętem. Najniebezpieczniej na lodowcach jest na wiosnę jak śnieg topnieje. Wtedy pokrywa śniegu jest cienka i tzw. mostki mogą się załamać.
W lato lodowce są suche, nie mają śniegu, więc można chodzić po nich do woli. Można zaglądać w szczeliny, pić wodę z ich wewnętrznych potoków, podziwiać niebieskie jeziorka….zakładać na nich obozy na noc!
Niestety my wiemy, że jak zejdziemy na dół po godzinie 16 to mamy wielki problem. Musieliśmy przerwać zabawy w naszej „piaskownicy”, zjeść szybki lunch i zacząć schodzić w dół. Była już godzina 13, a przed nami jeszcze wyspinanie się na przełęcz, a potem 7km w dół i około 1,300 metrów.
Jak tylko odeszliśmy od lodowca i zaczęliśmy się wspinać do góry odrazu zrobiło się ciepło.
Wyszliśmy na przełęcz! Teraz już poleci, pomyśleliśmy. I poleciało….
Nawet się dobrze schodziło.
Przy takich widokach i dobrze przygotowanej trasie schodzenie to sama przyjemność.
Poza jednym mankamentem. Ilość ludzi jaka o tej porze szła do góry była przerażająca. Ja wiem, że jest weekend, piękna pogoda i że większość ludzi idzie tylko kawałek do góry. Pewnie do pierwszego punktu widokowego, ale i tak było tego za dużo. Coś jak w lato w Tatrach albo na popularnych szlakach w Alpach. Mijanie z nimi tylko nas opóźniało. Nawet nam się już nie chciało z nimi gadać, znudziło nam się mówić im cześć.
Na szczęście na dole był już szeroki szlak, więc mijanki nie powodowały żadnych opóźnień.
Zeszliśmy na parking o 15:50. Za chwilę przyjechał po nas samochód i już w spokoju i relaksie pojechaliśmy do naszego moteliku. Mieliśmy innego kierowcę, też dziewczynę z kontynentalnej części Stanów. Ona jak i większość ludzi przyjechała tu tylko na lato. W zimie na Alasce nie jest ciekawie.
Zmęczeni i spragnieni marzyliśmy tylko o jednym (no dobra, dwóch rzeczach). Dobrym, zimnym, świeżym piwku i coś na ząb. Jak zwykle browar był najlepszą opcją.
Jestem pozytywnie zaskoczony browarami na Alasce. Jest ich bardzo dużo i mają naprawdę pyszne jedzenie. Wiadomo, każdy dobry mikro-browar ma dobre piwko, natomiast z jedzeniem jest różnie. Tutaj jest inaczej. Restauracje są takie sobie, serwują ryby, ale są za suche, za bardzo wypieczone.
Natomiast rybki w browarach są klasyczne (nie tylko ryby, pizza i hamburgery też). Nawet podają je surowe jak chcesz. Ogólnie klasyka. Smacznego….!
2021.08.28 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 7)
Gdzie góry, lód i ocean się spotykają.
Takie hasło przewodnie reklamuje park narodowy Kenai Fjords. To właśnie tu, ponad 38 lodowców bierze swój początek z twardych połaci lodowych znajdujących się w sercu tego parku. Kiedyś prawie wszystkie lodowce schodziły do oceanu. Teraz, niestety ze względu na ocieplenie klimatu i szybkie topnienie lodów, coraz więcej lodowców kończy się na lądzie. Nadal jednak parę się uchowało i zwiedzając park Kenai najlepiej zrobić to na dwa sposoby, łódką i na nogach. Dziś padło na łódkę.
Zdecydowaliśmy się na rejs z firmą Kenai Fjords Tours i trasę National Park Tour & Fox Island. Na wyspie lisiej (fox island) mamy mieć kolacje a cały rejs zaplanowany jest na 8.5h.
Zanim jednak wskoczyliśmy na statek to mieliśmy małą przygodę. A właściwie to całe miasto miało. Rano tak wiało, że koło 8 rano straciliśmy prąd. Z początku myśleliśmy, że to tylko nasz pokój, potem, że budynek, potem dowiedzieliśmy się że całe miasto…aż w ostatecznym sprawozdaniu wyszło, że cała dolina. Z plotkami różnie bywa i jak to w życiu, każdy coś od siebie doda. Ale fakt, że całe miasto nie miało prądu został potwierdzony jak poszliśmy po kawę i jakieś muffinki na śniadanie. Ale ludzie są głupi… co jakiś czas pani informowała, że nie ma kawy i że cold brew też się już skończyło, że płacić można tylko gotówką bo terminal na karty też potrzebuje prądu…tak samo jak ekspres. Ludzie jednak nadal uparcie czekali w kolejce tylko po to żeby się spytać czy mogą cappuccino. A jak słyszeli, że nie bo nie ma prądu to się pytali dalej…a może latte. Ehhh…. różnych lokatorów ma Pan Bóg.
Z kawy zrezygnowaliśmy bo musieliśmy, z italian soda zrezygnowaliśmy bo pić tego nie lubimy więc zostały tylko cytrynowo-lawendowe scones (drożdżówki). Pyszne zresztą. A co to jest italian soda (włoska oranżada)? Tak nazywają tu Red Bull wymieszany z jakimś słodkim syropem. Nie dla nas takie wynalazki.
Kawę na szczęście mieli na łódce więc energię do zwiedzania i pstrykania zdjęć mieliśmy. Wiatr, który był sprawcą odcięcia prądu niestety był nadal więc zapowiadał się dość kołyszący rejs.
My jednak wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko ludzie są źle przygotowani ubraliśmy wszystkie warstwy i odważnie zajęliśmy miejsce na zewnętrznym tarasie.
Miasteczko Seward położone jest nad zatoką zwaną Resurrection (zmartwychwstanie). Pewien żeglarz Aleksander Baranov w czasie dużego sztormu znalazł schronienie w tej zatoce. Kiedy sztorm się uspokoił żeglarz płynął sobie spokojnie przez zatokę a że była to niedziela wielkanocna to zatoka została nazwana Resurrection.
Pomimo wiatru pogoda dopisała i słoneczko mocno świeciło. Płynęliśmy więc podziwiając fiordy Kenai i wypatrując zwierzyny.
Wypatrywanie zwierzyny z bujającego się statku, przy wietrze nie jest łatwe. Większość zwierząt jest pod wodą. I trzeba naprawdę mieć dobrą lornetkę aby w oddali wypatrzeć coś innego niż załamujące sie fale.
Jeśli ma się szczęście, to foki można wypatrzyć na skałach. Foki wychodzą bowiem na ląd bo są tu bezpieczniejsze. Na lądzie nie dołapie je orka czy inny wodny drapieznik. Zwłaszcza w okresie reprodukcji czy jak rodzą się małe foczki to często można spotkać duże ilości fok na skałach. My z początku widzieliśmy pojedyńcze przypadki tu i tam.
Potem jednak kapitan podpłynął pod skały które foki wybrały sobie jako bezpieczne miejsce na powiększanie potomstwa. Niestety nie tylko my wiedzieliśmy o tej skale. Orki wywęszył duże skupisko fok i przypłynęły tu na kolację.
Orki są jedne z bardziej inteligentych ssaków na świecie. Podobnie jak człowiek rodzą się one bez instynktu i wszystkiego muszą się nauczyć. Podobnie jak u ludzi wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i każda “rodzina” ma swoją własną ukrytą wiedzę. Oczywiście jest to wiedza na temat polowań. Każda grupa ma swoje sposoby i tricki jak upolować kolację.
Pierwszy raz w życiu byliśmy świadkami wodnego safari. Orki (trzy dokładnie - dwie samice i jeden samiec) pływały wokół skał, czasem samiec odpływał aby zmylić foki, tylko po to żeby głupiutkie foki wskoczyły do wody i wpadły w paszczę orki.
Te foki były troszkę głupiutkie. Foka może być na lądzie dniami więc skoro wiedziały, że w okolicy sa orki to czemu wskakiwały do wody a nie przeczekały niebezpieczenstwa. A wiedziały bo krzyczały tak, że nawet na łódce słyszeliśmy. A kawałek mieliśmy od nich bo nasz kapitan za bardzo nie chciał podpływać. Pewnie bał się, że orki mogą zaatakować statek bo takie przypadki też się zdażały. Jak wspominałam orki są dość mądre i bywały przypadki jak zaatakowały statek albo jak stworzyły taką falę, że fala zmiotła foki do wody.
Zdecydowanie było to inne doświadczenie niż safari w Afryce. Tutaj większość akcji działa się pod wodą i tylko po ogonach albo zachowaniu ptaków mogliśmy stwierdzić, że orki jedną fokę upolowały. Podobno jak orka upoluje fokę to trochę się nią bawi i podrzuca. O właśnie wtedy zlatują się ptaki, które żerują na odpadach. Nawet nasz kapitan był podekscytowany bo mówił, że 3 lata pływa a takiego polowania jeszcze nie widział.
Zwierzęta zawsze są fajną atrakcją ale główną destynacją naszego rejsu była zatoka Aialik. W parku narodowym Kenai jest prawie 40 lodowców. Niektóre z nich jak Exit Glacier kończą się na lądzie a inne jak Aialik Glacier dochodzą do wody. To właśnie lodowiec Aialik był naszą główną destynacją. Lata temu oglądałam jakiś program o Alasce i właśnie te wpadające do wody lodowce najbardziej zapadły mi w pamięć. Dlatego łódka na tym wyjeździe była konieczna. Trzeba gonić lodowce póki jeszcze są.
Ale tam wiało. Jak tylko podpłynęliśmy pod lodowiec to zaczęliśmy zapinać wszystkie kurtki pod szyję. Ogólnie dziś był wietrzny dzień ale jak do tego dodało się zimne powietrze od lodowca mieszające się z ciepłym od lądu to było wesoło.
Widok jednak a nie wiatr zapierał dech w piersiach więc spust od aparatu pracował na pełnych obrotach… i znów będzie ponad tysiąc zdjęć do obrobienia z całej Alaski. A pamiętacie jak się miało tylko rolkę na 36 zdjęć. Wtedy to dopiero trzeba było przemyśleć każdy kadr.
Ogólnie na wodzie spędziliśmy jakieś 7.5h. podziwialiśmy widoki, lodowce, i oczywiście zwierzęta. Poza fokami i orkami widzieliśmy też wieloryba…. Niestety wieloryba udało mi się tylko uchwycić jak tryskał wodą bo był dość daleko.
Natomiast były też moje ukochane puffins. Puffins a po polsku maskonur to ptaki występujące na północnych terenach. Maskonur zwyczajny najczęściej spotykany jest w Islandii, na Wyspach Owczych czy wschodnim wybrzeżu Kanady. Jest też maskonur pacyficzny, wystepujacy na morzu spokojnym w okolicach Alaski czy Kamczatki. Jest to ptak wodno-lądowy. Podobno troszkę lepiej pływa niż lata ale w obu przypadkach sobie super radzi. Potrafią one nurkować na 60 m i wytrzymać pod wodą 20-30 sekund. Jednocześnie potrafią latać z prędkością nawet 90km/h.
Żywią się głównie małymi rybkami jak na przykład śledzie. Ich specificznie ukształtowany dziub pozwala im złapać nawet do 10 ryb za jednym razem. Można też powiedzieć, że puffins to taki północny pingwin. Nadal ma on trochę daleko do pingwina ale ze względu na lądowo wodny tryb życia i podobne biało-czarne upierzenie można paru podobieństw się doszukać.
Ja osobiście byłam w szoku ile ich tu było. Będąc na Islandii parę lat temu bardzo chciałam je zobaczyć. Wtedy nie miałam szczęścia. Tutaj na wodzie było ich mnóstwo. Szkoda tylko, że nie podpływały bliżej statku. Ogólnie co nas zaskoczyło to dystans jaki kapitan trzymał od zwierząt. Może dlatego, że łódka była większa, choć pewnie bardziej żeby nie drażnić zwierząt. Pewnie wie co robi. W Nowej Zelandii na przykład podpływał bliżej ale też łódka była mniejsza.
Ostatecznie przyszedł czas na kolację. Nasz rejs w ofercie miał obiad na wyspie lisiej (Fox Island). Spodziewaliśmy się lokalnego jedzenia w jakiejś odległej krainie. Niestety troszkę się rozczarowaliśmy. Z portu do restauracji była minuta do przejścia, tam każdy dostał talerz z kurczakiem lub łososiem i siadał w dużej sali, która wyglądała jak jadalnia w szkole. Mieliśmy 1h na wyspie ale po zjedzeniu obiadu jak chcieliśmy się gdzieś przejść to okazało się że nie bardzo jest gdzie. Wyspa Fox słynie co prawda wśród entuzjastów kajaków czy trekkingu ale gdzie się nie ruszyliśmy to tabliczka że teren prywatny. No nic, troszkę rozczarowani przeszliśmy się po plaży i wróciliśmy na statek.
To był dzień pełen wrażeń. Po statku poszliśmy tylko zaopatrzyć się w wodę i do pokoju bo jutro dlugi szlak nas czeka. Jak zwykle z wodą nie było łatwo. Można przepłacać za wodę w małych sklepikach w mieście albo taszczyć ją przez cały Seward (ok. 30 min) w plecaku. Tak to jest jak się nie ma auta. Trzeba ćwiczyć…
2021.08.27 Seward, AK (dzień 6)
Znacie piosnkę Stare Dobre Małżeństwo - Czarny blus o czwartej nad ranem? Tak właśnie wyglądają nasze ostatnie dni. Budzimy się jak za oknami jest jeszcze ciemno i czarno. Czasem słychać tylko jak krople deszczu uderzają o okno. Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem….”czwarta nad ranem…”.
Darkowi co prawda inna piosenka chodziła dziś po głowie…
Nie ważne jaką piosenką zaczynamy dzień tak długo jak nadal o 4 nad ranem chce nam się śpiewać. Dziś wsiadamy do pociągu do Seward. Pociąg nie jest byle jaki ale jak wysiądziemy to dopiero się okaże gdzie wylądowaliśmy. Troszkę obawiamy się hotelu w tym miasteczku. Niby opinie miał bardzo dobre ale po zdjęciach wyglądało troszkę jak barak na stacji benzynowej. No nic.. będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić.
Pociąg odjeżdża o 6:45 rano ale podobno na stacji trzeba być godzinę wcześniej. No nic…pewnie nas muszą sprawdzić, bagaże zeskanować itp. W sumie kontroli i bezpieczeństwa nigdy za wiele. Pomimo, że do stacji z hotelu mamy rzut beretem to zdecydowaliśmy się zamówić Lyft bo dość mocno padało. Ogólnie na Alasce, Lyft czy Uber nie są za bardzo popularne. Większość ludzi ma tu własne samochody a jak potrzebuje taksówkę to są żółte taksówki. W Anchorage jeszcze można złapać czasem Uber/Lyft. Poza Anchorage jest to wyzwaniem.
Zajechaliśmy szybko na dworzec, nadaliśmy jeden z plecakow bo podobno spreja na misie nie można brać na pokład i poszliśmy do głównej hali. A tam… człowiek na człowieku. Zapomnij o COVID, o odstepach między ludźmi i o grupowaniu się tłumów. Jednym słowem masakra. Kolejka co prawda szła w miarę szybko ale nie wyglądało to na najlepszą organizację. Zdobyliśmy karty pokładowe, pinezki, ze możemy wejść na pokład i czekaliśmy dalej.
Na szczęście szybko nam pozwolili wejść do pociągu. W deszczu, każdy przebiegł w kierunku właściwego wagonu i pośpiesznie zajął miejsce. My też….
Nasza klasa Gold Star znajduje się na górze dwu poziomowego wagonu. Na górze mamy fotele, panoramiczne dachy, taras widokowy i mały bar gdzie można dostać kawę/wodę, piwo też się znajdzie, choć i tak wszyscy rzucili się na kawę. Widać, że nie tylko my się słabo wyspaliśmy. Na dole natomiast jest wagon restauracyjny gdzie podawali nam śniadanko - standardowo jajecznicę.
Alaska Railroad ma ponad 656 mil (1056 km) trakcji. Pierwszym odcinkiem wybudowanym w 1903 roku było 50 mil (80 km) na północ od Seward. Później w 1910 przedłużyli trasę o kolejne 20 mil (32 km), aby docelowo wybudować trasę z Seward do Fairbanks. Decyzja o przedłużeniu trasy do Fairbanks została podjęta w 1914 roku.
To właśnie tą trasą dziś jedziemy. Do pokonania mamy odcinek 114 mil (183 km). Trasa ma nam zająć 4.5h głównie ze względu na odcinki gdzie prędkość musi być zredukowana, gdyż pociąg musi przejechać stome odcinki aby pokonać góry. I tak zrobili dość duży postęp bo początkowo pociąg mógł jechać do góry z nachyleniem 1% teraz pokonuje góry z nachyleniem 3%. Oczywiście większe nachylenie sprawiło, że trasa może być krótsza i szybsza. Z ciekawostek to pociąg jest elektryczny. Żadna nowość, nie? Większość pociągów jest przecież elektryczna. Natomiast tutaj nie ma już drutów nad szynami. Lokomotywy serii EMD SD70MAC o napedzie spalinowo-elelektrycznym mają silnik spalinowy który napędza prądnice podobnie jak w samochodzie hybrydowym. Dziekujemy tatuś za wytłumaczenie i poprawienie naszego bledu! Myśmy poczatkowo myśleli, że lokomotywa skoro nie dymi to pewnie działa jak Tesla.
Wyjazd z Anchorage jak z każdego miasta był dość nudny. Dobrze, że byliśmy w pierwszej turze na śniadanie, więc akurat jedliśmy jak mijaliśmy zaplecze miasta Anchorage. Przy śniadaniu poznalismy parę innych podróżników. Gostek ma 81 lat, Pani troszkę młodsza. I tak sobie podróżują. Ich celem jest zaliczenie wszystkich stanów i właśnie Alaska jest ich ostatnim. Oczywiscie my musieliśmy policzyć ile mamy na koncie i wyszło, że odwiedziliśmy 27 stanów. To się zmieni w listopadzie gdzie ja powinnam dodać dwa nowe stany a Darek tylko jeden.
Po śniadaniu wróciliśmy na swoje miejsca. Wyszliśmy na chwilę na taras widokowy. Taras bardzo fajny ale tak wiało i było zimno, że wybraliśmy jednak robienie zdjęć ze środka. I tak pogoda była smętna więc dużo nie traciliśmy nie wychodząc na zewnątrz.
Trasa z Seward do Anchorage jest podobno najlepsza na trasie koleii Alaska. Niestety nie mamy porównania ale zdecydowanie polecamy. Bardzo dobry serwis, wygoda no i widoki (nawet przy nienajlepszej pogodzie). Zdecydowanie podróż ta pokazuje po raz kolejny ogrom Alaski i jej różnorodność w krajobrazie.
Dlaczego Alaska jest piękna? Bo jest ogromna, dziewicza, bo ma piękne, wysokie góry, jeziora, lodowce, polany, lasy. Piękno natury, przestrzeń i chęć zobaczenia dzikich zwierząt jak misie czy łosie sprawia, że jazda pociągiem jest ekscytująca jak safari. Co prawda na safari można spotkać więcej zwierząt. Nam nie udało się zobaczyć z pociągu ani łosia, ani misia. Dopiero jak wjechaliśmy na stację w Seward to pan powiedział, że tam na torach są ślady misia… wygląda, że szedł sobie po torach całkiem niedawno.
Seward jest miasteczkiem portowym w południowej Alasce. Położone jest na półwyspie Kenai i jest bazą wypadową do parku narodowego Kenai Fjords. Park ten zwiedza się z łódki, gdyż lodowce wpływają do oceanu. Albo można przejść się na lodowiec. W całym parku jest tylko jeden szlak. To znaczy się są jeszcze dwa mniejsze ale tamte to są na 5-10 minut więc nawet szlakiem nie można tego nazwać.
Jak przystało na miasto portowe to zaraz obok stacji kolejki jest port z którego wypływają kutry rybackie, statki turystyczne, czy prywatne łódeczki. O dziwo, żadnych duzych statków rejsowych nie widzieliśmy. Może to i dobrze. Mamy nadzieję, że Seward nie będzie kolejnym Juneau, gdzie biznesy i atrakcje otwarte są wg. kursu rejsów.
Do Seward przyjechaliśmy z plecakami, ale wypchanymi na maksa bo jednak sprzęt w góry i sprzęt fotograficzny, trochę miejsca zajmuje i trochę waży. Podeszliśmy pod nasz motel i mieliśmy nadzieję, ze będzie można gdzieś zostawić bagaże. Niestety, tu nikogo nie ma a do pokoi wchodzi się używając kodu, który ustawiają dopiero o 3 po południu. Tak więc troszkę czasu mieliśmy. Stwierdziliśmy, że w takimi wypadku trzeba podejść do jakiejś restauracji, usiąść i przeczekać. Nie było jednak tak łatwo. Wszystko otwierajay dopiero o 3 po południu. Tak więc skończyliśmy na ławce koło placu zabaw z woda i drożdżówką ze sklepu.
Jak się potem okazało Seward ma duże problemy z ludźmi do pracy. Wszędzie szukają do pracy i to na wszystkie stanowiska. Ze względu na brak rąk do pracy większość biznesów jest otwarta krócej. W końcu nam się udało dostać do pokoiku. Pokoik nie najgorszy. Budynek Trailhead lodge wygląda trochę jak motel ale nam się trafił narożny pokój (nr. 3) i mieliśmy prywatność. Budynek został przerobiony aby pomieścić 5 pokoi. Każdy pokój ma lazienke, łóżko, kanapę i lodówkę. Czego chcieć więcej na 3 noce.
Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miasteczko można powiedzieć że ciągnie się od stacji kolejowej do zatoki Resurrection. Zamieszkuje je ok. 2700 ludzi i jest typowo turystycznym miasteczkiem żyjącym głównie od czerwca do sierpnia. Na Alasce pomału kończy się sezon. Wrzesień już jest bardzo deszczowy, potem zima i bardzo krótkie dni. Tak więc część ludzi przyjeżdża do Sewards tylko na 2 miesiące do pracy albo musi zarobić przez dwa miesiące na turystach, żeby potem jakoś przetrzymać zimę. Nie mają łatwo. Nic dziwnego, że na Alasce alkohol jest drogi i nie ma monopolowego na każdym kroku. Niestety przy tak krótkim lecie i ciezkich zimach można popaść w depresję.
Doszliśmy do zatoki i stwierdziliśmy, że jak Nowa Zelandia. Naprawdę, te góry, fiojrdy, ocean, przyroda, temperatura, wszystko przypominało nam Nową Zelandię.
Seward bardzo nam się spodobał od pierwszego spojrzenia. Na pewno pogoda też się do tego przyczyniła bo pomimo, że Anchorage pożegnał nas deszczem to Seward powitał nas słońcem.
Nad zatoką jest browar (Seward Brewing Company) więc wg.tradycji i naszego zamiłowania do browarów wstąpiliśmy zobaczyć co tam słychać. Kolejne miejsce z pysznym świeżym piwkiem i pysznym jedzeniem.
Tacos z rybek tak nam zasmakowały, że stwierdziliśmy już dalej nie szukać i zdecydowaliśmy się zjeść tu też kolację. Darek poleciał po amerykańsku i wybrał hamburgera … ja postawiłam na lokelnego łososia.
Lecąc na Alaskę mówiliśmy, że będziemy jeść dużo łososia i innych rybek. Po prawie tygodniu gdzie codziennie, co najmniej jedno z nas zamawia łososia mamy go troszkę dość. Przynajmniej do takiego wniosku doszłam kończąc dziś kanapkę. Problem jest w tym, że rybki tu są za bardzo wysmażone a przez to troszkę suche. Nadal pyszne ale nie żeby jeść codziennie.
Pobudka o 4 rano dała nam się odczuć i po wczesnej kolacji poszliśmy do naszego pokoiku i dość szybko padliśmy spać.