Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2020.09.04-07 Stowe, VT (dzień 7-10)
W Vermont można zgubić się nie tylko w labiryncie kukurydzy. Można też zagubić się na szlakach górskich. Bez obaw….nie zgubić bo szlaki są bardzo dobrze oznakowane. Można za to zawsze odkryć inną, nową, może i ciekawszą trasę.
Na ostatni weekend naszego pobytu w Stowe przyjechali nasi przyjaciele. Jak to bywa, trzeba było się nagadać, nacieszyć towarzystwem….no sami wiecie… długie Polaków rozmowy do rana. Sami rozumiecie, nie? Zanim jednak oni dołączyli do nas i skupiliśmy się na pokazywaniu im Stowe w pigułce to my z Darkiem postanowiliśmy uderzyć na najwyższy szczyt w Vermont, Mount Mansfield.
Zapowiadał się ok 8h spacerek w góry ale zapowiadała się też piękna pogoda, więc idealnie. Zaparkowaliśmy samochód pod wyciągami i szlakiem Appalachów ruszyliśmy do góry. Pomimo, że resort nazywa się Stowe to największa góra w tym resorcie jak i w całym stanie Vermont to właśnie Mount Mansfield (4393 ft).
Szlak nie oszczędzał i piął się stromo do góry. W sumie to nie dziwota bo przecież idzie on tym samym zboczem góry co szlaki narciarskie a jak wiadomo po płaskim ciężko się jeździ na nartach więc nachylenie zbocza musiało być znaczne. Szło się dość fajnie. Szlak szedł lasem, było troszkę korzeni czy skał ale jest to nic w porównaniu do znanych na dobrze szlaków w Adirondack.
Wrzesień jest idealnym miesiącem na spacery górskie. Jest jeszcze w miarę ciepło ale nie za gorąco, jest długi dzień i aż się dziwiliśmy, że jest tak mało ludzi na trasie. Nam się szło bardzo przyjemnie i w niecałe dwie godziny doszliśmy do Taft Lodge na wysokości 3650 ft. Muszę przyznać, że jak Darek mi mówił, że idziemy do jakiegoś schroniska to sceptycznie do tego podchodziłam. Co prawda doświadczenie z Green Mountains (Zielonymi Górami) mamy małe ale nie spodziewałam się tu schronisk. I w sumie miałam rację. Schronisko jest ale bardziej to jest stara chatka, duszna, ciemna i służy tylko w ekstremalnych sytuacjach jak człowiek chce się schować przed deszczem czy zimnem. My na schodach przed chatką zrobiliśmy sobie małą przerwę na orzeszki i czekoladę i ruszyliśmy dalej w górę.
Stąd szlak już się robił ciekawszy. Wyszliśmy troszkę ponad lasy, zaczęły pojawiać się widoki a i szlak sam w sobie robił się bardziej stromy i było więcej skałek.
Po stromym szlaku szybciej ubywa wysokości więc nawet się cieszyliśmy, że szybciej wyjdziemy na szczyt. W około godzinę od chatki (a może szybciej) wyszliśmy na szczyt. Ale u wiało, ale tu było ludzie, ale tu było zimno….
Nie wiem co nas najbardziej zaskoczyło. Chyba jednak ilość ludzi. Jak szliśmy szlakiem to prawie nikogo nie spotkaliśmy. Może jeszcze 2-3 ludzi poza nami. Natomiast szczyt był pełny. Jak się potem okazało na szczyt można wyjechać autem i przejście dużo krótszą trasą (ok. 45 min) z parkingu na szczyt. Chyba 90% ludzi poszło na łatwiznę i wolało zapłacić $50, wyjechać wysoko i przejść się tylko kawałek. My też to zrobiliśmy w Niedzielę, z resztą ekipy.
Drugą rzeczą która nas zaskoczyła to wiatr. Wiadomo, że im wyżej tym zimniej, a im bardziej otwarta przestrzeń tym wietrzniej ale tu było dość ciężko ustać, nie mówiąc o zrobieniu sobie przerwy. Dlatego po obowiązkowym, pamiątkowym zdjęciu na szczycie ruszyliśmy na dół szukając jakiegoś miejsca w skałkach gdzie można usiąść i podziwiać widoki. Znaleźliśmy takie miejsce jakieś 10 minut niżej.
Pierwotnie myśleliśmy wracać tą samą trasą co wyszliśmy ale potem jak zobaczyliśmy, że tyle ludzi idzie z drugiej strony to zmieniliśmy zdanie. Stwierdziliśmy, że coś się wymyśli. Dojdziemy do parkingu, potem drogą do szlaków narciarskich a potem to już z górki na pazurki. Świetny plan nie?
Plan świetny tylko nie wzięliśmy jednego pod uwagę, że na trasach narciarskich będą wysokie trawy i schodzenie nie będzie takie proste. Ale jak to się mówi, będziemy się martwić jak się trzeba będzie martwić. Ruszyliśmy najpierw w kierunku parkingu. Z każdą minutą zaskakiwała nas ilość ludzi aż w końcu zagadaliśmy do jakiegoś chłopaczka z pytaniem czy idzie z parkingu a one, że nie, że on tu z dołu….hmmm… okazało się, że jednak jest tu dużo więcej tras niż nam się wydawało. Darkowi tylko zabłysły oczka - aż tyle możliwości? Aż tyle szlaków…
My też w pewnym momencie odbiliśmy z głównego szlaku. Zobaczyliśmy trasę, przy znaku mały komentarz, że tędy do parkingu więc czemu nie...będzie coś nowego. Tędy to już chyba nikt nie szedł. Wąziutka trasa z jednej strony skały, z drugiej las iglasty ale bardzo ciekawa. Na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy bo szczerze bym się nie zdziwiła jakby się tam jakiś przyczaił.
Nie jest do główna trasa do parkingu a raczej obejście dla tych co chcą pewnego urozmaicenia. Główna trasa na parking jest szersza, po skałach i zdecydowanie bardziej uczęszczana o czym przekonaliśmy się dwa dni później jak ze znajomymi wyjechaliśmy na szczyt i jak większość ludzi poszliśmy popularnym podejściem na szczyt.
My auta nie mieliśmy na górnym parkingu więc zaczęliśmy schodzić w dół. Najpierw drogą, aż doszliśmy do miejsca gdzie z drogi można wejść pod wyciągi. A jak wyciągi to i trasy narciarskie. Ja chciałam iść prosto na dół trasami narciarskimi ale Darek wypatrzył jakiś znak szlaku więc poszliśmy tak jak znaki nas kierowały. Jak się potem okazało weszliśmy na trasę zwaną Haselton.
Było to kolejne zaskoczenie. Okazało się, że trasa ta prowadzi lasem i pomimo, że trasy narciarskie przebiegają obok, to narciarze nie zderzają się z górołazami. Idealne rozwiązanie, żeby każdy robił to na co ma ochotę. W lecie też się przydaje bo nie trzeba chodzić po wysokich trawach, które są na trasach narciarskich, tylko przez las.
Schodziło się bardzo fajnie i dość szybko. Przeszliśmy cały resort wzdłóż i znów znaleźliśmy się w bazie koło gondoli. I tak odpoczywając po fajnym hiku, pijąc piwko i wspominając tydzień pełen przygód doszliśmy do wniosku, że Stowe najlepiej zwiedza się na rowerach. Szybki telefon do wypożyczalni i udało nam się załatwić cztery rowerki na weekend.
Bo następne dni to już było Stowe po lokalnemu. Jak wspoinałam na początku dołączyli do nas przejaciele, a ponieważ była to ich pierwsza wizyta w Stow to my jak zasiedziali mieszkańcy podjęliśmy się pokazać im okolicę. Zaczęliśmy od rowerków i cały pierwszy dzień spędziliśmy w lesie jeżdżąc tam i spowrotem, z małymi przerwami na piwko.
Drugi dzień zaliczyliśmy ponownie szczyt Mansfield. Nawet nie spodziewałam się, że takie kolejki są na szczyt. Wybraliśmy szybszą wersje - czyli Subaru zamiast bucików ale chyba nie my jedni bo w kolejce do wjazdu trochę czekaliśmy. Szczerze to wolę wyjść o własnyc siłach, mijając zdecydowanie mniej ludzi i mając satysfakcję ze spalenia trochę kalorii. Czasem jednak nie ma na to czasu albo siły po wcześniejszym dniu i trzeba wybrać kolejkę lub samochód. Kolejką też można wyjechać choć troszkę niżej szczytu i na 4 osoby kolejka wychodzi drożej.
Cały wyjazd zwieńczyliśmy przepyszną kolacją u Van Trapp’a. Nie jest to byle jakie miejsce. Jest to miejsce z ciekawą historią o której nawet nie zdawałam sobie sprawy do póki go nie odwiedziliśmy.
Kojarzycie film Dźwięki muzyki z roku 1965? Jest to zdecydowanie historia o kopciuszku, bowiem główny bohater po śmierci swojej żony przyjmuje opiekunkę do dzieci w której się zakochuje. Wszystko pięknie tylko owy bohater jest wpływowym człowiekiem i niestety musi uciekać z Austrii. Akcja filmu dzieje się zaraz przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej. Film kończy się na ich ucieczce - jednak historia toczy się dalej. I tak więc rodzina Van Trapp’ów ucieka z Europy i ostatecznie osadza się w Stowe w Vermont. To właśnie tu wybudowali przepiękny hotel z niesamowitym widokiem na góry. To tutaj kolejne pokolenia nie tylko rozwinęły biznes hotelarski ale też zaczęli produkować sery (przepyszne) i warzyć piwo (bardzo dobre). Może jedna rzecz im nie do końca wyszła - kuchnia austriacka. Jakoś Winner Sznycel nie powalał i Daruś zdecydowanie robi lepsze. Ale przynajmniej serki i piwko było bardzo dobre a do tego atmosfera górskiego miasteczka i świeże powietrze. Szkoda, że kolejne wakacje dobiegają końca.
2020.09.03 Stowe, VT (dzień 6)
Po angielsku jest takie powiedzenie.
W tłumaczeniu by było to coś na wzór: “nie wszyscy którzy błądzą są zgubieni”. A co jeśli zabłądzisz tak, że się zgubisz? I jeszcze za to zapłacisz?
Czwartek i piątek minął nam na gubieniu drogi, odnajdywaniu się i ponownemu błądzeniu. Ale przecież czasem warto się zgubić, żeby zobaczyć i poznać coś nowego, nieznanego. Gdzie tym razem weszliśmy i nie wiedzieliśmy jak wyjść? A no weszliśmy do labiryntu. Nie byle jakiego labiryntu bo największego w Nowej Anglii a do tego całkowicie zrobionego z kukurydzy.
Szperając w Internecie co można robić w Vermont trafiłam na stronę największego labiryntu w Nowej Anglii. Tak na marginesie Nowa Anglia to określenie na rejon w Stanach w skład którego wchodzi sześć stanów: Vermont, Maine, New Hampshire, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut. To duży musi być nie? Ale nie to mnie zainteresowało - zainteresowało mnie, że jest zrobiony z kukurydzy.
Od razu jak pojawiła się wizja buszowania między krzewami kukurydzy to przypomniał mi się film Dzieci Kukurydzy. Mam nadzieję, że nasza przygoda z kukurydzą nie skończy się horrorem. Z drugiej strony labirynt kukurydzy ma jak najbardziej sens - w końcu Vermont jako stan farmerski ma bardzo duże uprawy kukurydzy więc czemu tego nie wykorzystać.
Stany są największym producentem kukurydzy i w 2019 zostało w Stanach zasiane 91.7 miliona akrów. Dla porównania Polska ma powierzchnię 77.26 miliona akrów. Vermont wcale nie jest w czołówce stanów z największymi plantacjami kukurydzy. Tutaj przodują stany takie jak Iowa, Illinois, Kansas, North Dakota i Texas. Vermont jest de facto stanem z najmniejszą uprawą ale, może właśnie dzięki temu wykorzystują te plantacje na inne potrzeby.
Kukurydza jest wdzięczną rośliną na labirynt bo średnio osiąga wysokość 2.5 metrów a czasem nawet więcej. Tak więc przeciętny człowiek (nie koszykarz) łatwo może się tam zgubić. Dobrą zasadą jak się chodzi po labiryntach jest się rozdzielać i sprawdzać czy dane wyjście gdzieś prowadzi czy jest tylko ślepą uliczką, a może dwie drogi prowadzą w to samo miejsce. My się z Darkiem często rozdzielaliśmy i eliminowaliśmy drogi. Jednak w momentach rozdzielenia ciężko było się widzieć bo kukurydza pomimo że wysoka to jeszcze rośnie dość gęsto.
Z labiryntem nie jest źle. To znaczy nachodzić się trzeba ale kiedy już tracisz nadzieję to możesz zawsze wziąć wyjście ewakuacyjne i skrócić sobie przyjemność. My jednak się nie poddawaliśmy, choć muszę przyznać, że w pewnym momencie już zaczynałam wątpić, że uda nam się stąd wyjść. Jednak wzajemna motywacja i szósty zmysł wyprowadziły nas z labiryntu.
Wyszliśmy z labiryntu prosto na kozy - no jak wioska to wioska. I właśnie przy wyjściu nie dość, że zobaczyliśmy jak ten labirynt naprawdę wygląda to jeszcze dowiedzieliśmy się, że czynny on jest tylko od lipca do października. Potem kukurydza jest zbierana, siana na nowo i powstaje nowy labirynt. Co roku jest inny więc może kiedyś tu wrócimy.
Mnie zaciekawiło jak to się dzieje, że oni są w stanie tak zasiać kukurydzę (albo wyciąć), że powstaje z tego labirynt. Dodatkowo co roku jest jakiś akcent. Tym razem był znak służby zdrowia z napisem Thank You (Dziękujemy). Miły akcent który pewnie widoczny jest nawet z samolotów.
Z ciekawostek to są specjalne programy GPS do projektowania labiryntów. Najpierw projektuje się labirynt na komputerze a potem przy udziale programu komputerowego i GPSu zasiewa się kukurydzę.
Ciekawe, ciekawe. Zdecydowanie polecamy taką zabawę dla dzieci. Chodzone labirynty to nie tylko zabawa i frajda ale też aktywność fizyczna. Nawet się człowiek nie zorientuje jak minie 2h ciągłego chodzenia.
Vermont jednak nie tylko słynie z serów, kukurydzy i resortów narciarskich. Jak się okazało, Vermont tez ma dużą kopalnię granitu. Ciekawie to wyglądało na zdjęciach więc postanowiliśmy tam podjechać. Niestety w czasach jakie nastały zwiedzać można tylko sklep z pamiątkami i małą wystawę. Z wystawy dowiedzieliśmy się jednak, że granit ten jest tak sławny, że eksportowano go do Abu Dhabi aby wybudować słynny hotel Pałac Emiratów. Pałac ten odwiedziliśmy w 2014 ale jak dowiedzieliśmy się że główny materiał budowlany ściągali właśnie stąd to napełniła nas duma - z drugiej strony, ciekawe jak oni to transportowali bo chyba ciężkie to jest.
Inne prace w granicie można zobaczyć też na pobliskim cmetarzu ale jakoś na cmentarzu nie chcieliśmy się zgubić. Za to zaparliśmy się i postanowiliśmy dojechać do jakiegoś punktu widokowego. Niestety wszystko było dość mocno zagrodzone poza jednym miejscem gdzie mogliśmy przez płot podglądnąć pokłady tego cennego surowca.
To by było na tyle przygód tego dnia. Ale co przyniesie następny dzień… przekonamy się wszyscy razem.
2020.08.31-09.01 Stowe, VT (dzień 3-4)
Jak już pisaliśmy w Stowe jest dużo atrakcji. Strasznie nam się podoba, że można spędzić czas na świeżym powietrzu i prawie w ogóle nie mieć kontaktu z ludźmi. W poniedziałek i wtorek musieliśmy trochę popracować, więc z domku wyszliśmy dopiero w południe. Do wyboru mieliśmy dwie rzeczy do zrobienia. Jeden to oczywiście iść w góry i wyjść na jakiś szczyt a drugi to wypożyczyć rowery i przejechać się po okolicy.
Zrobiliśmy to i to. W poniedziałek postawiliśmy na górki i wyszliśmy na szczyt Spruce. Pomimo, że był to poniedziałek to na szlaku było dość dużo ludzi. Każdy jednak trzymał odległość a przy mijaniu, schodziło się na bok i zakładało się bandanę na twarz. Miło i kulturalnie. Nie ważne jakie kto ma do tego podejście ale ważne, że każdy respektuje innych i daje im potrzebną przestrzeń.
Spacerek do długich nie należał. Tylko jakieś 3 mile i 1200 ft do góry (5 km, 360m). Jak sami widzicie jest to idealny spacerek na późne wyjście. Trasa jednak nie rozpieszcza i od samego początku idzie się równo do góry. Tak, że cardio było i wczorajszą kolację można było spalić.
Po ok, godzinie szlak łączy się ze znanym, długodystansowym szlakiem Long Trail. Long Trail podobnie jak Appalachian Trail cechuje się dość dobrym przygotowaniem. Większość ludzi, która idzie tym szlakiem niesie ze sobą duże plecaki bo skoro planują przejść cały szlak to muszą się liczyć, że spędzą w górach co najmniej dwa tygodnie. Tak więc jak tylko szlak się połączył z trasą Long Trail to stał się szerszy, bardziej płaski i lepiej przygotowany.
Szlakiem Long Trail doszliśmy na szczyt Spruce, pod który dojeżdżają wyciągi. Wszystko tu jednak było pozamykane więc stwierdziliśmy, że przerwę sobie zrobimy na jeziorem Sterling. Szybko zlecieliśmy do jeziorka (niedaleko mieliśmy), znaleźliśmy odludną skałkę i podziwiając przyrodę zajadaliśmy orzeszki. Nawet chipmunki wyczuły, że mamy dobre orzeszki i przyszły podjadać. Latały koło nas jak szalone i tylko czasem znalazły coś co nam spadło. Specjalnie ich nie karmiliśmy bo jakbyśmy tak zrobili to pewnie by i do plecaka wskoczyły.
Po dłuższej przerwie nad jeziorem zejście na dół było dość łatwe i szybkie. Zlecieliśmy po kamieniach uważając tylko, żeby sobie nogi nie skręcić - no bo po co skręcać. Było już wczesne popołudnie i na szlaku zdecydowanie się przerzedziło. Tylko sporadycznie mijaliśmy jakiś niedobitków.
We wtorek za to postawiliśmy na rowerki. W miasteczku można wynająć rowery rekreacyjne i mają tu bardzo fajną trasę. Ścieżka rowerowa jest super przygotowana ciągnie się przez laski, nad rzeczką i czasem przechodzi nawet koło jakiegoś browaru. Jeden nawet odwiedziliśmy, Idyletyme - bardzo fajna miejscówka. Siedzi się w ogródku pod jabłonią i tylko czasem jakieś jabłko spadnie ci na głowę.
Co nas jednak pozytywnie zdziwiło, to, że w każdym barze/restauracji spisują nasze imiona i numery telefonów oraz czas wejścia do knajpy. Podobno takie są przepisy na COVIDa. Jak się okaże, że ktoś z COVIDem przebywał w barze wtedy co ty to wyślą ci smsa albo zadzwonią. Pierwszy raz się spotkałam z czymś takim ale w sumie to czemu nie...przynajmniej będzie łatwo poinformować innych jakby doszło do jakiegoś zakażenia.
Wracając jednak do trasy rowerowej to strasznie nam się spodobała. Aż Darek chciał rower kupować - musi sobie chyba tylko do tego roweru mieszkanie w tym miasteczku dokupić. Trasa przygotowana dla pieszych, rowerzystów i biegaczy, jest w miarę szeroka i ciągnie się od miasteczka, aż po lasy niedaleko stoków narciarskich. A dokładnie do Insbrucka - takiego hotelu blisko resortu.
Ogólnie to bardzo dużo w Stowe jest architektury niemieckiej, nazw niemieckich itp. Podobno była tu duża migracja Niemców i stąd te naleciałości niemieckiej kultury. Szkoda tylko, że nie ma tu restauracji z niemiecką kuchnią, tak jak to było w Szwajcarii gdzie nawet przy stokach można zjeść domowy pyszny obiadek. A może my nie wiemy gdzie szukać....
Rowerami można też dojechać do Public House. Nasz ulubiony bar w Stowe. Tu dla odmiany serwują polską kiełbasę, ale jakoś nie odważyliśmy się jej zamówić. Za to niemiecki precel z musztardą musiał być.
Tak nam zleciały kolejne dwa dni. Znów aktywnie a jednocześnie leniwie bo przecież nigdzie nam się nie spieszy. No może troszkę nam się spieszyło aby oddać rowery na czas… była już 18 godzina więc najwyższy czas pojechać do domku i zrobić jakąś kolację. Precel może i dobry ale ciężko nim pojeść.
2020.08.29-30 Stowe, VT (dzień 1-2)
Tym razem nasze wpisy przybiorą inną formę. Po części odejdziemy od formatu pisania pamiętnika ale nadal będziemy się dzielić z wami naszymi przygodami. Myślę jednak, że będziemy konsolidować po kilka dni w jednym. A czemu tak? Głównie dlatego, że te wakacje są najbardziej leniwe jakie w życiu mieliśmy. Traktujemy to trochę jak Dziubdziuków wersja all-inclusive.
Z wiadomych powodów nasze wakacje w Szwajcarii, Szkocji czy na Wyspach Owczych nie wypaliły w tym roku. Postawiliśmy więc na zwiedzanie Stanów. Wahaliśmy się między dwoma stanami - Oregon czy Vermont. Postawiliśmy jednak lokalnie na wschodnie wybrzeże. W głównej mierze było to spowodowane dość drogimi noclegami w Oregon. Do tego Darek podsumował, że jak się wyprowadzimy na zachód to przecież do Vermont raczej nie przylecimy więc lepiej zwiedzić ten stan teraz. A mnie jeszcze przekonały przepyszne sery i inne produkty farmerskie które są tu produkowane.
Vermont bowiem słynie ze syropu klonowego, serów no i browarów. My do Vermont jeździmy często. Zazwyczaj około 10 razy w roku. Za każdym razem jednak destynacją są resorty narciarskie gdzie są inne atrakcje niż zwiedzanie farm. Tym razem mamy ponad tydzień wolnego więc pomimo, że jedziemy do Stowe które jest resortem narciarskim to oczywiście na nartach w lato tu się nie da jeździć więc będzie czas na zwiedzanie farm.
Stowe jest położone w północnym Vermont więc z NY jedzie się tam prawie 6h. Ze względu na odległość jest to mało odwiedzany przez nas resort, pomimo, że jest bardzo fajny. Jest tu jednak co robić również w lecie. Jest miasteczko - a jak jest miasteczko to od razu destynacja staje się ciekawa dla turystów więc i atrakcji się buduje dużo. Tak więc można wypożyczyć rowery i pojeździć po okolicznych dolinkach, można iść w góry i znaleźć szlaki od 30 min po 10h, można zagrać w tenisa (Yupi!!!), można odwiedzić lokalne browary i zrobić grilla na balkonie albo iść do restauracji. Można też pojeździć krętymi górskimi drogami i wyjechać nawet na szczyt wyciągów Stowe.
My postawiliśmy na wszystko. Na leniuchowanie i spanie do południa, na intensywną grę w tenisa, na hiki i pobudki o 6 rano, na rowerki, na browary, na farmy i labirynty w polach kukurydzy - miejmy nadzieję, że się nie zgubimy.
Sobota zeszła nam na organizacji. Wypożyczenie samochodu, zakupy, dojazd do resortu i pozałatwianie jeszcze innych rzeczy w NY. Tak więc w resorcie Mountainside Resort at Stowe, byliśmy dopiero po 22. Głodni, śpiący ale szczęśliwi, że zaczynamy kolejne wakacje i że wyrwaliśmy się z ciasnych czterech ścian. W niedzielę odespaliśmy wszystkie zaległości i przyszedł czas na wypróbowanie naszego autka. Mercedes GLS 450 - to nasza aktualna zabawka. Jak to Darek powiedział, takim drogim autem to chyba jeszcze nie jechałem. Udało nam się dostać Merola w cenie tańszego auta, które pierwotnie planowaliśmy wypożyczyć. Jednak Darka urok osobowy i stwierdzenie, że Nissanem to on jeździć nie będzie spowodowało, że dostaliśmy limuzynę. To naprawdę jest bydle. Nie dziwię się, że potrzebuje tak mocny silnik jak auto waży prawie 4 tony.
Jest wygodne, to trzeba przyznać. Jest też pakowne i nawet 4 osoby by się spakowały spokojnie, bagażnik ma olbrzymi. Może jest trochę duże i na parkingach trzeba szukać podwójnych miejsc albo parkować tam gdzie kampery ale po przełączeniu na sport można poszaleć po górskich drogach i zbiera się całkiem fajnie.Tak więc z każdym kilometrem Darek się zaprzyjaźnia z tym autkiem coraz bardziej. Choć nadal przebąkuje, że nie ma to jak BMW.
Mi najbardziej na tym wyjeździe chodziło o tenisa. Oboje z Darkiem lubimy grać ale zdecydowanie za mało gramy. Nie jesteśmy w tym rewelacyjni ale najważniejsze jest, że zaczęliśmy się uczyć w tym samym czasie i jesteśmy na tym samym poziomie. Dlatego nadal się uczymy i ćwiczymy ale jednocześnie mecze są dość wyrównane. Nie obyło się więc bez popołudniowej gry. Tym razem wygrał Darek… ale przed nami jeszcze parę dni i trochę meczy.
A jak sprawa się ma z browarami? Mamy duży balkon z pięknym widokiem na górki więc za bardzo nie musimy nigdzie chodzić. Mamy też lokalne piwko zakupione w browarze po drodze, no i przepyszne jedzonko.
Starając się jednak podreperować trochę gospodarkę i wspomóc lokalnych postanowiliśmy odwiedzić lokalny bar - padło na Matterhorn i piwko nad rzeczką. Fajnie tak usiąść w chłodzie, (nawet bluza dresowa się przydaje), zrelaksować się przy piwku i poczuć się jak na wakacjach. Cheers!
2018.11.22 Stowe, VT (dzień 1)
Dwa tygodnie temu Dzień Niepodległości świętowaliśmy w Białych Górach w stanie NH. Aktualnie mamy kolejne święto, Dzień Dziękczynienia. Mimo, że oboje mamy zawrót głowy w naszych pracach to i tak udało nam się jakoś to wszystko ogarnąć i wyjechaliśmy z miasta na cztery dni.
Tym razem też oczywiście na północ. Trochę nartek w VT, a potem dalej na północ, aż w Kanadę, do Quebec City. Zobaczyć czy to miasto jest bardziej europejskie czy amerykańskie. Ostatnio jak byliśmy w Montrealu, to niestety przypominał nam amerykańskie metropolie niż europejskie stare miasta.
Oczywiście obowiązkowe zatrzymanie się po drodze w naszej ulubionej francuskiej piekarni na śniadanie musiało nastąpić. Mimo, że było przed siódmą rano, to w piekarni aż była kolejka. Widać, że amerykanie nie jedzą samego indyka w Dzień Dziękczynienia.
W tym roku mam bilet na narty na cały sezon, Epic Pass. Pozwala on jeździć w każdy dzień, przez cały sezon w kilkudziesięciu resortach w Stanach i Kanadzie. Nawet jest na nim parę górek w europejskich Alpach i Japonii.
Bilet ten ma też i „wady”. Większość amerykańskich resortów na tym bilecie jest na zachodzie Stanów. Na wschodzie z większych są Stowe i Okemo, oba w VT. Nie wiem czy to jest do końca wada. Jak 6 miesięcy temu byliśmy w Utah na nartach to mój kolega (który po raz pierwszy pojechał w Góry Skaliste na narty) powiedział, że na wschodzie to nie ma gdzie jeździć i szkoda marnować czasu i kasy. Niestety on ma rację. To tak jak by się porównało narty w Beskidach do nart w Alpach.
Tym razem nie było czasu lecieć na zachód, więc wybraliśmy Stowe w Vermont. Nie byłem w tym resorcie chyba 17-20 lat. Powodów było parę. Pewnie jeden z nich to odległość. Stowe znajduje się w północnym Vermont, godzina dalej niż Killington. Drugi powód to brak tej góry na sezonowych biletach narciarskich wschodniego wybrzeża, które przez ostatnie wiele lat nabywałem. Stowe zawsze był „zachodnią” górą na wschodzie. Teraz kupił go Vail z Colorado i dlatego jest na Epic Pass.
Jak wyjeżdżaliśmy rano z NY to było -4C. W południe w Stowe na parkingu było -16C. Na szczycie -20C i duży wiatr. Na szczęście wiedziałem o tym i się odpowiednio do takich niskich temperatur przygotowałem.
Ilonka w aktualnej pracy ma dużo wolnego, niestety praca musi być wykonana więc nadrabia tak zwaną pracą z domu. W sumie to kogo interesuje gdzie jesteś w dzisiejszych czasach. Ważne, że tona e-mail zostanie wysłana i sprawy zostaną załatwione. Ja tam nie narzekam, ktoś musi pracować, aby ktoś mógł jeździć na nartkach...dobrze, że to ja jestem tym szczęśliwcem i mogę zapiąć buty i ruszyć na stok.
"Ja tam nie narzekam... cieplutki bar, zimne piwko, barman blisko w razie potrzeby, a i komputerek ma swój wodopój w postaci gniazdka."
Mając ten bilet nie trzeba nigdzie chodzić. Prosto z parkingu na wyciąg. Bilet masz głęboko w kieszeni i same bramki się otwierają jak koło nich przechodzisz. Tak to rozumiem, nie tracisz czasu na nic tylko prosto w górki.
Ludzi było mało. Powodów parę: niskie temperatury, święto i początek sezonu. Natomiast śniegu było dużo. Naprawdę ostatnio go spadło wiele. Jak rozmawiałem z lokalnym na wyciągu to mówił, że nie pamięta takiej ilości śniegu w listopadzie.
Wyjechałem na górę. Trochę tu wiało. Maska, grube rękawiczki i extra warstwy ubrań się przydały. Na górze oczywiście jest bar, ale na razie nie miałem zamiaru tam wstępować. Pierwszy zjazd sezonu czekał na mnie.
Jak tylko ruszyłem i zacząłem zakręcać, to odrazu robiło się cieplej. Zjechałem szybko na dół po łatwej trasie i znowu na górę. I tak parę razy, byłem na maksa spragniony nart.
Niestety nie miałem moich nowych nart. One dalej są w sklepie w NY i czekają na instalacje wiązań. Kupiłem sobie Nordica Enforcer 93. Narty z dwoma płytami metalowymi w środku. Ponoć idealne na wschodnie Stany albo na ubite trasy. Chociaż dzisiaj nie mogłem narzekać, śniegu było dużo. Nawet czasami puch znajdywałem.
Dzięki temu, że Stowe jest dalej na północy i koło najwyższej góry w VT, ma więcej śniegu niż resorty bardziej na południe.
Jak robiło mi się zimno, to odwiedzałem bar na coś ciepłego i znowu wracałem „do pracy”. Po południu było już naprawdę zimno. Nie chciałem marnować czasu na bary, więc musiałem znaleźć ciekawsze rejony. Muldy albo strome trasy szybciutko mnie rozgrzewały.
Było tyle śniegu, że nawet lasy nadawały się do jeżdżenia. Tutaj od razu było super ciepło. Nie pamiętam kiedy ostatni raz w listopadzie jeździłem na nartach po lesie. Zapowiada się dobra zima.
Zacząłem późno, więc oczywiście musiałem jeździć do samego końca. Około 16-tej to już prawie nikogo nie było na stoku. Całe góry należały do mnie. Zjechałem na dół, znalazłem Ilonkę w barze i dołączyłem do niej. Fajnie się siedziało w cieple i wspominało pierwszy dzień sezonu. Oby cały był taki dobry jak ten początek.
Jak zwykle trochę się zasiedzieliśmy i jak wróciliśmy do samochodu to było już dobrze ciemno, zimno i wiało na maksa. Tak, początek sezonu też i ma wady.
Mieszkaliśmy blisko resortu, więc w parę minut dojechaliśmy do naszego hotelu na zasłużony odpoczynek. Szybko padliśmy do łóżek. Był to długi i intensywny dzień, a jutro czeka nas jeszcze długa podróż na północ do Quebec City.
Dzisiaj jest wielkie święto w Stanach. Prawie każdy Amerykanin zajada się indykiem i jest to największa uczta w roku. Coś jak nasza wigilia w Boże Narodzenie. My też chcieliśmy coś dobrego zjeść, bo byliśmy tylko o śniadaniu a był już wieczór.
Niestety nie udało nam się tego dokonać. Większość restauracji była zamknięta ze względu na święto, a druga część była zamknięta, bo był to początek sezonu.
Z hotelu chcieliśmy jakąś pizzę zamówić, ale wszystkie trzy lokalne też były zamknięte. Skończyło się na McDonaldzie który był oddalony o ponad 20km. My, jako, rozpieszczeni nowojorczyki myślimy, że wszystko zawsze jest otwarte i o każdej porze dni i nocy można zjeść. Niestety nie w małych miasteczkach jak w VT.
Co myśle o Stowe? Myślę pozytywnie. Duża góra, fajne i długie trasy, urozmaicony teren, wielki potencjał. Teraz, jak kupił ją Vail, który ma nielimitowane fundusze zrobi z niej pewnie jeden z lepszych resortów na wschodzie. Zainwestuje w system naśnieżania, pobuduje wiele nowych wyciągów i tras, a także rozbuduje całą infrastrukturę.
Vail skupuje resorty po całym świecie, inwestuje tam wiele i robi z nich światowej klasy narciarskie destynacje. No bo czy takie Whistler w BC, Beaver Creek, Vail w CO, Park City w UT nie są topowej klasy resortami. Vail też inwestuje w Alpach, Japonii i Chile. Dobrze, niedługo na Epic Pass będzie można już wszędzie jeździć, nawet w lato „za darmo” można będzie zjeżdżać w Andach. Miejmy taką nadzieję....