Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.01.27-28 Sunday River, ME (dzień 2-3)

Ale ja uwielbiam ten resort narciarski!!!
Tak powiedziałem jak w sobotę rano usiadłem na pierwszym wyciągu w Sunday River (SR). Wiele gór, dużo tras, mało ludzi i w miarę dobre warunki śnieżne jak na wschodnie wybrzeże.

Nie dziwię się, że rok temu wyczerpałem wszystkie dni na moim sezonowym bilecie już do sylwestra. MAX pass polega na tym, że mogę jeździć w większości dużych resortów cały sezon, ale maksymalnie w każdym z nich mogę być 5 dni. Rok temu już pierwszego stycznia byłem po pięciu dniach w Sunday River. Tak tu jest fajnie!!

Parę minut po ósmej wyjechaliśmy na pierwszy szczyt. Wiedząc, że mamy przed sobą 12 godzin jeżdżenia (tutaj mają nocne trasy do 20) mieliśmy się oszczędzać na początku. Niestety znowu się nie udało. Brak ludzi, w miarę dobre trasy (trochę lodu jednak było), mroźne powietrze, to wszystko spowodowało że odrazu zaczęliśmy ostro jeździć.

Byliśmy na White Cap, czyli na pierwszej górze od wschodniej strony. Planowaliśmy przejechać wszystkie 8 gór i dotrzeć do Jordan Bowl. Oczywiście zjeżdżając każdą ciekawą trasą i „odpoczywać” gdzieś po drodze. Ilonka też ubrała swój sprzęt i ruszyła pod górę. Może nam się uda gdzieś w górach spotkać na piwku.

Niestety wszystkie trasy przez lasy były dalej nieczynne. Gruba warstwa lodu skutecznie utrudniła zakręcanie. A szkoda, bo w SR tras przez lasy jest wiele i są dobrej jakości. Natomiast większość innych stoków była otwarta i można było dobrze pozjeżdżać.

Na niebieskich uprawialiśmy narciarstwo karwingowe, natomiast na diamentach ślizg kontrolowany. Na stromych trasach śnieg był zeskrobany, więc ilość lodu była znaczna. Moje narty już nie są ostrzone wiele dni, więc na lodzie za bardzo nie chciały się wcinać. Ślizgały się jak misiowi łapki na lodzie. Tak to jest jak się zaniedbuje podstawowe obowiązki narciarskie.

W SR organizują wiele różnego rodzaju zawodów narciarskich. Odpoczywając na wyciągach można oglądać i podziwiać nową kadrę zawodowców. Paru z nich pokazało jak to się jeździ na nartach dużymi prędkościami.
Około 11 rano udało nam się spotkać z Ilonką i odpocząć sobie przy czymś chłodnym.

No tak ja nie leniuchując wyspinałam się na górę North Peak. Pogoda dopisała, słoneczko świeciło, na trasie nie było za dużo ludzi a za towarzyszy wspinaczki miałam wiewiórki, które co jakiś czas przebiegały trasę albo buszowały po laskach. Dla nich żaden lasek nie jest zamknięty.

North Peak jest szczytem w połowie góry ale niestety bardzo nie bezpieczny szczyt. W Sunday River jest 8 szczytów i można wejść na każdy z nich. Jeśli chodzi o ich zasady dla górołazów to są dość luźne. Nadal trzeba kupić bilet ale można chodzić gdzie się chce. North Peak jest jednym z moich ulubionych. Idzie się na niego ok. 1h i jest to pierwszy przystanek. Z niego można atakować inne szczyty takie jak Baker czy Jordan. Niestety North Peak ma też pułapkę - bar - jak się za długo zasiedzi to można zapomnieć o innych szczytach.

Szczyt North Peak ma fajny chatkę z barem. Ciemne piwo Sunday River z lokalnego browaru postawiło nas znowu na nogi. Chciało by się drugie, ale nie wolno, trzeba na nartki wracać.

Odporni na wszelkie pułapki ruszyliśmy dalej. Ja w poszukiwaniu lodu a chłopaki w poszukiwanie puchu. Mam wrażenie, że ja miałam duże szanse na wygranie tego konkursu. W końcu na wschodnim wybrzeżu dużo łatwiej jest znaleźć lodowisko niż jakiś puszek.

Ilonka udała się w swoim kierunku, a my zaczęliśmy posuwać się dalej na zachód. Wczoraj po raz pierwszy w tym sezonie otworzyli Oz i Aurora Peak. Są to góry z najtrudniejszymi trasami w SR. Rozgrzani już na maksa zaatakowaliśmy te stoki.

Jednym zdaniem. Bardzo stromo i dużo lodu. Za bardzo nie wolno się wywrócić, bo się poleci na sam dół. Ostrożnie z kontrolowanymi zakrętami, pomału daliśmy radę. Potem poszły jeszcze inne trasy, a na końcu z dużymi prędkościami niebieskie dla ochłody. Ostatnia góra, Jordan, ma większość niebieskich, a także słynną zieloną, Lollapalooza. Ta zielona nie jest wcale płaska i jest idealna do szerokiego karwingu. A co najważniejsze, pod koniec trasy jest fajny bar na zewnątrz.

Można usiąść, odpocząć i doładować kalorie. Widoczki z tarasu też są ciekawe, więc znowu nie chciało nam się wstawać. Na szczęście Ilonka powiadomiła nas, że już wróciła do White Cap i robi nam tam lunch przy ognisku.
Wiedząc, żeby tam dojechać to musimy przejechać wiele kilometrów, więc szybko się zebraliśmy, wzięliśmy wyciąg na szczyt Jordan i ruszyliśmy w kierunku Ilonki.

Z wyciągu fajnie było widać jak potężną ilość śniegu tutaj robią. Do tego stopnia, że aż małe lawinki ze sztucznego śniegu powstają.
Jak jedziesz ze wschodu na zachód to nie musisz żadnego wyciągu więcej używać. Dobry system tras pozwala na przejechanie wszystkiego za jednym zamachem. I tak wzięliśmy Kansas, Lights out..... i dojechaliśmy do White Cap. Nasze nogi nas za to nie kochały, bardzo nie kochały, bo nie było żadnego przystanku.

Po lunchu jeszcze trochę pojeździliśmy w White Cap i udaliśmy się do głównej bazy, czyli do South Ridge, gdzie są nocne trasy.

Dwa wyciągi obsługują nocne trasy i są czynne do dwudziestej. Oszczędzając nogi robiliśmy sobie częste przerwy w barze na dole, albo na górze przy ognisku.

Ósma wybiła, wyciągi zamknęli, więc w końcu można odpocząć i zjeść jakąś kolację. Obok głównej bazy jest restauracja Trail’s End. Nie chciało nam się iść do hotelu przebrać, więc po europejsku zapakowaliśmy się do środka.

Wchodzimy, a tu niespodzianka. Nie wolno w butach narciarskich wchodzić. Że co? Zdziwieni zapytaliśmy się obsługi. Takie mamy przepisy, z uśmiechem na twarzy jakaś panienka nam odpowiedziała. Znowu się przekonaliśmy, że ten kraj ma śmieszne i idiotyczne przepisy. W Alpejskich resortach, to ludzie do późnych godzin nocnych bawią się w butach narciarskich i jakoś nikomu to nie przeszkadza.
Ja wiem o co tu chodzi. Chodzi o śmieszne ubezpieczenia. No bo jak bym się w butach narciarskich poślizgnął na podłodze to pewnie mógłbym ich skarżyć.

Ściągnęliśmy buciki i weszliśmy do środka. Nie chciało mi się szukać jakieś drzazgi w podłodze, żeby sobie wbić ją w nogę i żądać odszkodowania. Usiedliśmy grzecznie przy stoliku i „trochę” ponabijaliśmy się z amerykańskich przepisów.

Po kolacji udaliśmy się do hotelu gdzie szybko padliśmy do łóżek, zmęczeni 12-to godzinnymi nartami. W Niedzielę też cały dzień (bez nocnych nart) jeździliśmy w SR. W nocy ponoć padał zmarznięty deszcz, więc dużo tras było rano zamkniętych. Dopiero koło południa je otworzyli.

Ludzi było znacznie mniej niż w sobotę, dzięki czemu bez żadnych kolejek wsiadaliśmy na wyciągi. Było trochę więcej lodu i czasami narty za bardzo nie słuchały poleceń. Przed następnym wyjazdem muszę je na 100% naostrzyć.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd. Tym razem do Okemo, południowe VT. Jedzie nas duża grupa..... oj, oj będzie się działo.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2018.01.26 Sunday River, ME (dzień 1)

Znowu weekend i znowu nartki. Jest już koło północy, autostrady są już prawie puste, a my właśnie wjechaliśmy do stanu Maine. Zostało nam jakieś dwie godziny drogi do drugiego z najlepszych resortów narciarskich na wschodnim wybrzeżu, do Sunday River (SR).

W Maine na autostradzie po raz pierwszy włączyłem system samoprowadzenia w naszym samochodzie. Subaru samo zakręca, trzyma się pasu na autostradzie i dostosowuje prędkość do innych samochodów. W końcu nie muszę być aż tak bardzo skoncentrowany na prowadzeniu. Mogę sobie trochę odpocząć, zwłaszcza na długich dystansach.
Niestety nie mogę jeszcze iść na tylne siedzenie i na chwilę się zdrzemnąć, bo jak przez parę sekund nie trzymam kierownicy to samochód mi mówi żebym położył ręce na kierownicy, bo jak nie to on wyłączy systemy.
Ilonka już wpadła na pomysł, żebym sobie wygodnie usiadł na tylnym siedzeniu, złożył przednie i położył nogi na kierownicy. Pomysł dobry, nie? Nie wiem tylko czy można już na tyle ufać samochodom. Ja wiem, że komputer znacznie szybciej podejmie decyzje niż człowiek, ale czy dobrą decyzje.

Numer jeden to oczywiście Sugarloaf, które też oczywiście znajduje się w Maine. Dodatkowe dwie godziny drogi na północ od Sunday River. Sugarloaf jest świetny pod warunkiem, że zima też jest świetna. Inaczej to uważam, że nie ma sensu jechać 420 mil (675 km). Jest to jedyny resort po naszej stronie Ameryki, w którym można jeździć powyżej górnej granicy lasów, a także ponad połowa znajduje się na terenach gdzie nie ma tras tylko jedzie się gdzie się chce. Te wspaniałe tereny wymagają dużo śniegu, inaczej są niedostępne.
Jak narazie jest go za mało. Planujemy tam jechać za 3 tygodnie pod warunkiem, że przejdzie tam parę śnieżyc i tak z dobry metr nasypie.

Jak na razie to trenuje na lokalnych górkach. Dwa dni temu, w środę pojechałem na narty do Mointain Creek w stanie NJ. 1.5h samochodem z NY. Nie jest to żaden duży resort. Nie można go porównywać do terenów z Vermont czy Maine. Ma jednak parę zalet. Jest blisko, ma 4 górki połączone wyciągami (dużo z nich to expresy) i nawet dobrą ilość stromych tras. W weekendy jest tam masa ludzi. Do wyciągów stoi się w długich kolejkach i na trasach pląta się ich wielu. W środę było zupełnie inaczej. Ani raz nie stałem w kolejce na dole, a trasy były puściutkie. Można było non-stop jeździć, bez żadnych przerw. Mountain Creek dostał też plusa za przygotowanie tras i zaśnieżanie.
A co najlepsze? Po nartach wróciłem normalnie do pracy. Super jest tak rano przed pracą sobie pojeździć na nartach, a potem opowiadać klientom w sklepie jak to się spędziło dzień. Muszę tak częściej robić, zwłaszcza, że ta górka jest na moim sezonowym bilecie. Mountain Creek jest czynny do 21, więc jak ktoś ma ranne godziny pracy może zrobić to samo tylko w odwrotnej kolejności. Zamiast po robocie iść do baru, można wsiąść do samochodu i po 1.5 godziny zapiąć nartki i uprawiać białe szaleństwo parę godzin. Jest to na pewno zdrowsze i tańsze.

Około drugiej nad ranem dojechaliśmy do Sunday River. Mamy mały hotelik położony zaraz koło tras narciarskich, więc jutro rano nie trzeba będzie brać samochodu tylko prosto na nartki. Po zameldowaniu się szybko poszliśmy spać.
Wyciągi są czynne od 8 do 20, także będziemy jutro potrzebować dużo energii na wielo-godzinne białe szaleństwo. Dodatkowo Ilonka padła bo jeszcze biedna na jet-lagu po powrocie wczoraj z Polski. Największą katorgą było siedzenie 8h w samolocie i 7 w aucie. Ale dała dzielnie radę. Chyba też musi kochać nartki - albo mnie.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.12.30-2017.01.02 Sunday River, ME

Czy zima może przeszkodzić w planach sylwestrowych? Na ile jesteśmy mocni, silni i żadne anomalia pogodowe nie przeszkodzą nam zrealizować planów?
Do tej pory nie sądziłem, że pogoda wpłynie na moje plany. Ilość śniegu jaka spadła w stanie Maine, "niestety" pokrzyżowała nasze plany.
Sylwestra mieliśmy obchodzić na Manhattanie, w jakimś barze na South Street Seaport. Miały być fajerwerki, miało być wesoło i miało być do rana. 30 grudnia dostałem maila z Sunday River (SR) że spadło ponad 20 cali śniegu i matka natura ma w planie nadal dorzucić jeszcze więcej. Tak, macie racje, to tam gdzie byliśmy tydzień temu.

​Cóż nam pozostało - trzeba sylwestra przenieść dzień wcześniej i sprawdzić czy aby dobrze policzyli te cale śniegu. Ja wiem, znowu ponad 1tys km w samochodzie, ale czy siedzieć 6h w aucie czy w barze....to prawie to samo, a może przynajmniej na zdrowie to wyjdzie.

​Tak więc 30 grudnia (piątek) w pracy poleciał szampan. Nie był to byle jaki szampan, bo i rok nie był byle jaki. Louis Roederer, Cristal 2007. Co Wam powiem, to że dało się wypić. A tak na prawdę był bardzo dobry, ale czego się spodziewać po takim klasyku. Mamy jeszcze parę w sklepie, jak ktoś ma ochotę.

​Ilonka wywiązała się bojowo z zadania i powiedziała, że jak sylwester to i impreza. Tak więc wieczór spędziliśmy w dość dużym gronie, lekko ponad 20tys fanów zespołu Phish. Udało jej się załatwić bilety do loży w Madison Square Garden. To dobrze, bo przynajmniej nie musiałem się przeciskać przez tłumy, a lodówka pełna piwa była pod ręką.

​Nie znałem tego zespołu wcześniej. Zaczęli w latach 80-tych i pochodzą z Vermont. Spodobała mi się ich muzyka - elektroniczna i ciekawa....sami posłuchajcie.

​Po koncercie szybko pakować się, bo przecież decyzja o wyjeździe została już podjęta. Jutro, w sylwestra, po pracy o 8 wieczorem wyjeżdżamy w góry. Nie chcieliśmy spędzić Sylwestra w samochodzie na autostradzie, więc Ilonka jako specjalistka od obliczeń i hoteli, znając możliwości kierowcy, korki na drogach, obliczyła w którym miejscu będziemy blisko północy i tam zarezerwowała hotel. Padło na Andover....dokładnie middle of nowhere (po środku niczego). O 11:45 wpadliśmy do recepcji z szampanem w ręce a o 11.55 ten szampan chłodził się już w lodzie.

​Nowy Rok przywitaliśmy totalnie nie w naszym stylu, to znaczy przed telewizorem oglądając transmisję z New York i Miami. Cel uświęca środki, godzinę później chrapiąc śniliśmy o ośnieżonych górach.

​Z Andover do Sunday River zostało nam jeszcze 3h wiec pobudka musiała być bardzo wczesna. Wiem, w Nowy Rok wstając o 5:30 rano to trzeba być wariatem, ale pasja nie wybiera. Robiło się już jasno i można pomału było oglądać zaśnieżone krainy i drogi.

​Rzeczywiście spadło tutaj dużo śniegu. Nie mierzyliśmy dokładnie ile cali, ale tak na oko to ze 20 powinno być.
Parę minut przed 9 rano zajechaliśmy na hotelowy parking i prosto poszedłem na nartki.

Tutaj Ilonka zaskoczyła mnie po raz kolejny. Znalazła w ostatniej chwili hotel ski in/out. Grand Summit Resort. Nie dość, że hotel leży na trasie narciarskiej to jeszcze wyszukała cenę jak za jakiś tani motel gdzieś daleko przy drodze. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale nie wnikam, hotele to jej działka na wyjazdach.

Ilonka poszła na swoje ulubione hiki, a ja zaatakowałem ośnieżone trasy narciarskie. Ludzi jak zwykle w SR nie było dużo, więc znowu można było non-stop jeździć. Na głównych trasach już jednak ludzie trochę ten świeży śnieg rozjeździli i miejscami było twardo i oblodzono. Śnieżyca była tutaj dwa dni temu.

Dwa dni temu, w piątek był rekord w SR jeśli chodzi o ilość narciarzy na stokach. Ponoć kolejki do wyciągów były gigantyczne. O 10 rano przestali już sprzedawać bilety. Doszli do wniosku, że nie obsłużą tylu narciarzy. Nie dziwię się wygłodniałym narciarzom. Rok temu przecież nie było u nas zimy, a w grudniu tego roku spadło już więcej śniegu niż przez cały poprzedni sezon.

W związku z tym, że na trasach nie było już dużo puchu pojechałem go szukać do lasu. Tutaj już było inaczej. O wiele więcej nie rozjeżdżonego śniegu. Sunday River ma wiele tras przez lasy, więc mogłem się wybawić za wszystkie czasy. Rok temu żaden las nie był otwarty ze względu na brak śniegu.

Zabawy w laskach są bardzo męczące, więc skontaktowałem się z Ilonką i zrobiliśmy sobie przerwę na coś energetycznego i zimnego. Ilonka też już była ostro zmęczona. Chodzenie po głębokim śniegu pod górę wcale nie jest takie łatwe.
Irish coffee i zimne IPA od razu dodało energii na kolejne zabawy.

​Przejeżdżając koło trasy Flying Monkey (Latająca Małpa) zauważyłem, że jest otwarta. Tą trasę otwierają tylko parę razy w roku, po dużych opadach śniegu. Rok temu ani raz ją nie otworzyli. Trudna, stroma, techniczna i przez las. Idealna na zakończenie intensywnego, wspaniałego i wyczerpującego dnia na nartach.

Na koniec jeszcze odwiedziliśmy hotelowy bar, Camp, żeby się lepiej spało. Mają fajne nóżki z kurczaka w sosie z jagód. Polecamy...​

Mając ski in/out i nie być na pierwszym krzesełku to prawie jak polecieć do Nowej Zelandii i nie widzieć Kiwi (przynajmniej na zdjęciu). Także 10 minut przed otwarciem wyciągów byłem już na dole gotowy i zwarty. Zdziwiłem się ilością ludzi. Było ich chyba już kilkadziesiąt, stali grzecznie do wyciągów. Jeżdżenie samemu ma parę plusów. Jeden z nich to szybkie załadowanie się na wyciągi. Nie musisz stać w kolejce tylko wchodzisz na linię dla pojedynczych, gdzie z reguły jest mało ludzi.

Co do minuty, o 9 rano otworzyli wyciągi i można było rozpocząć kolejny wspaniały dzień na nartkach. Było minus parę stopni, słonecznie i bez wiatru. Idealne warunki.

Na start zleciałem parę razy po dobrze ubitych niebieskich i czarnych trasach. SR słynie z dobrego groomingu, więc zanim ludzie tego nie rozjeżdżą to można super carvingiem wcinać się w zmrożony, ale nie oblodzony śnieg.

Dzisiaj wyjątkowo było dużo ludzi w górach. Tak gdzieś od 11 rano zaczęły robić się kolejki do wyciągów i też trasy były pełne ludzi. Dużo śniegu i dużo ludzi niestety nie idą w parze. Zaczęły powstawać muldy. Na szczęście były to miękkie, nie oblodzone muldy, więc aż tak bardzo nie przeszkadzały.

Zawsze można było pojechać na trudniejsze trasy, albo do lasu i już ludzi nie było. Koło pierwszej zjechałem do głównej dolnej stacji wyciągów, South Ridge, żeby spotkać się z Ilonką i odpocząć. Ale tu było ludzi. Nawet nart nie było gdzie zostawić, nie mówiąc już o dostaniu się do baru po piwo.
Szybko przenieśliśmy się do White Cap, drugiej z czterech dolnych stacji. Tam bez tłumów, na zewnątrz przy ognisku z lokalnymi rozmawialiśmy jaka ta zima jest wspaniała i śnieżna.

Czas fajnie leciał, piwko się fajnie piło, a tu niestety dnia ubywało. O czwartej zamykają wyciągi, a tu jeszcze tyle gór do zjeżdżenia. Zostawiłem Ilonkę żeby pilnowała ogniska, a ja wziąłem się do roboty.

Ludzi już było znacznie mniej. Niektórzy dalej siedzieli na lunchu, a niektórzy pewnie już wyjechali do domów po długim świątecznym tygodniu. Trochę sobie jeszcze pośmigałem i obowiązkowo na koniec, na zachód słońca zrobiłem ostatni taniec w lesie. Jest tam taka fajna trasa, Last Tango (ostatnie tango). Długa, zalesiona, nie za trudna, nie za stroma, idealna na zakończenie dnia. Oczywiście już nikogo na niej nie spotkałem.

Jak zjechałem na dół to już wyciągi były zamknięte. Chyba się za bardzo roztańczyłem w tym lesie. No nic, pomyślałem, trzeba się pakować do samochodu i w drogę. Jedynie 600km i już będziemy w znacznie cieplejszym NY. Był to naprawdę szybki i spontaniczny weekend. Wszystko działo się w ostatniej chwili i z wielką prędkością. W drodze powrotnej bardzo cieszyliśmy się z decyzji wyjazdu. Mimo, że byliśmy „trochę” zmęczeni to nie żałowaliśmy ani minuty. Czuliśmy, że nie zmarnowaliśmy weekendu w nowojorskich barach obchodząc Nowy Rok.
Za tydzień kolejny wyjazd. Tym razem trochę bliżej, jakieś 400km. Jedziemy do Killington w stanie Vermont. Też tam trochę spadło śniegu, może nie aż tyle co w Sunday River, ale „musimy” to zbadać. Jedzie większa grupa, to pewnie będzie wesoło.

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2016.12.24-26 Sunday River, ME

Święta Bożego Narodzenia można spędzać na wiele sposobów. Myśmy wybrali bardziej spokojny i relaksacyjny sposób i pojechaliśmy całą rodzinką w góry.

Zima w tym sezonie jest wyjątkowo dobra, ale jest to początek sezonu żeby mieć jak najlepsze warunki to udaliśmy się daleko na północ. Pojechaliśmy do oddalonej o ponad 500 kilometrów, Sunday River w stanie Maine. Tam w wynajętym domku postanowiliśmy spędzić wigilię, Święta a także pochodzić po górach i zażyć białego szaleństwa.

Niestety sezon narciarski w tym roku rozpoczynamy dopiero pod koniec grudnia, bo nam się biznesu zachciało. Na szczęście każdy świętuje i mogliśmy zamknąć sklep na 3 dni i uciec z zatłoczonego miasta.

Sunday River jest jednym z lepszych resortów na wschodnim wybrzeżu. Ma osiem szczytów połączonych wyciągami. Sprawia to, że narciarze mają do dyspozycji wiele terenów, od łatwych do super trudnych przez lasy albo stromo z muldami. Daleka odległość resortu od dużych miast sprawia że w ogóle nie ma kolejek do wyciągów, i bardzo często masz całą trasę tylko dla siebie.

​Droga zajęła nam ponad 6h, wcale nie było to źle, bo nie było korków. Tak więc o drugiej w nocy, w domku można było zjeść przepyszny bigos przygotowany przez tatusia. Ponieważ późno poszliśmy spać to i późno wstaliśmy. Ale nie ma pośpiechu, wyciągi w Sunday River są czynne aż do 8 wieczorem. Ja i tatuś jako wprawieni narciarze, jeździliśmy bez przerwy i szybko nadrobiliśmy rano stracony czas.

Pogoda nie była może idealna, ale w porównaniu z poprzednim sezonem była fantastyczna. Prószył lekki śnieżek, było bezwietrznie, a temperatura tylko lekko poniżej zera. Tak można by jeździć aż do 8 wieczór, ale musieliśmy odebrać Ilonkę i mamusię bo im kawiarnie zamykali. ​

​Jak myśmy jeździli na nartkach to Ilonka wzięła mamusię na spacer do miasteczka Bethel. Miasteczko pomimo że bardzo blisko dużego resortu narciarskiego jest dość małe. Dwie główne uliczki, parę restauracji, jakiś bed & breakfast.... Dziewczyny znalazły lokalna kawiarnie gdzie poszły na kawę, ciacho i plotki. Niestety wszystko w miasteczku zamykali o 3 po południu więc i my postanowiliśmy wrócić do domku i przygotowywać wigilijną kolację.

Powrót nie był taki łatwy, bo już parę lat nie byliśmy w tym resorcie i łatwo się można pogubić. Jest on tak duży, że mapę często musieliśmy wyciągać.

​Wigilia jak to wigilia, pysznie, dużo (nawet za dużo). Obowiązkowo po Wigilii Święty Mikołaj rozdał nam prezenty. Jeden - gra planszowa Pandemia - szczególnie spodobała się wszystkim i do późnych nocy ratowaliśmy świat od zarazy. Bardzo polecamy ta grę, ponieważ wszyscy grają przeciwko grze, ta gra nie tylko uczy logicznego myślenia ale też pracy zespołowej i podejmowania szybkich decyzji.

​W Niedzielę, nie pozostało nam nic innego jak spalić kalorie z wczorajszej obfitej Wigilii. Siostra też do nas dojechala więc w trójkę ponownie zaatakowaliśmy górę. Niestety pogoda dziś nie była po naszej stronie. Ze względu na mocny, porywisty wiatr, wszystkie wyciągi na szczyty zostały zamknięte. Można było jeździć tylko do połowy gór. Niektórzy długo się zastanawiali czy jest sens kupić bilet na te parę wyciągów. Natomiast ja nie miałem tego problemu. Parę miesięcy temu kupiłem MAX pass. Jest to sezonowy pass na większość dużych resortów na wschodnim wybrzeżu. Pozwala on jeździć do pięciu dni w każdym resorcie, nie ma znaczenia czy święta czy weekend. Cena biletów w Resortach narciarskich dochodzi już do $100 albo nawet więcej za dzień. Ja jak dobrze i umiejętnie wykorzystam ten pass to nawet połowy z tego nie będę płacił.

Ilonka spalała kalorie jak zwykle na hiku. W Sunday River uphill policy jest bardzo fajne i można chodzić po trasach narciarskich których się chce. Trzeba tylko kupić pass za symboliczne $10. Tak więc Ilonka uderzyła w kierunku szczytów, ale w połowie drogi zobaczyła bar....I postanowiła się tam ogrzać przez chwilkę. Nas też na wyciągach dosyć dobrze wywiało, więc jak dostałem SMS-a że Ilonka znalazła bar, to szybko z pędem wiatru, dołączyliśmy do niej. ​

Po krótkiej przerwie Ilonka ruszyła na szczyt a my na dól. Wiatr zaczął ustawać, dzięki czemu resort otwierał coraz to więcej wyciągów. Ok. 2 popołudniu można było wyjechać już na szczyty.

"Ale tu wieje!" powiedzieliśmy po wyjechaniu jednym z wyciągów. Były ładne widoki, bo wiatr przegonił większość chmur z całego stanu Maine, ale długo na szczycie nie dało się wytrzymać.

W między czasie Ilonka zdobyła szczyt i trasą Ekstazy zeszła trochę w dół, spotkała się ze mną aby wypić piwko. Tak więc "po Ekstazy wylądowaliśmy w krzakach na piwie".

​Po jeszcze kilku szybkich zjazdach, wraz z zachodem słońca, udaliśmy się do domku szykować pyszną kolację i oczywiście ratować świat przed kolejną pandemią.

Poniedziałek, czyli drugi dzień świąt, też oczywiście spędziliśmy na nartach. Było bezwietrznie, więc wszystko było otwarte. Jak zwykle brak ludzi, szybkie wyciągi i wszystkie stoki należały do nas. Żeby nie było za pięknie, dzisiaj temperatura dawała nam w kość. Było dobrze poniżej -10C. Dodając do tego pęd i szybkość zjazdu, odmrożenie nosa jest bardzo prawdopodobne. ​

Tak więc po 4 godzinach jazdy, ciepła Irish coffee brzmiała kusząco. Oczywiście najlepsza kawa jest w najlepszym barze. W Sunday River, jest jeden z najlepszych ski barów na wschodnim wybrzeżu, The Sliders. To nadal jest dużo gorsze od Alpejskich super barów, ale na kraj w którym Prohibicja nadal istnieje, nie jest źle. ​

Dla porównania, tak się ludzie bawią w Europie. Meribel, Francja 2016.

Meribel, Francja 2016

​Ten bar jest zwłaszcza popularny na wiosnę, kiedy to słoneczko ogrzewa jego taras, na którym przy grillu, muzyce i czymś chłodnym narciarze "odpoczywają". Przy dzisiejszych mrozach nie udało nam się wykorzystać możliwości tarasu, ale i tak przy dobrym jedzeniu w środku pożegnaliśmy się z Sunday River. Jeszcze raz przekonaliśmy się że warto spędzić w samochodzie ekstra godzinkę czy dwie i jechać tutaj, niż do resortów w Vermont.

To już jest ostatni wpis w tym roku - 50. Dużo się działo, było ciekawie, czasem z dreszczykiem, zdecydowanie z dużą ilością zwierząt. 50 wpisów przez cały rok to jeden tygodniowo - nie jest źle, ale zawsze może być lepiej. Dlatego życzymy sobie jeszcze więcej przygód i podróży tych małych i tych dalekich. Tego samego życzymy wam - żeby na pewno nie było nudno i monotonnie, czasem z dreszczykiem ale zawsze z uśmiechem!

Read More