Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.04.12 Cameron Highlands, Malezja (dzień 4)
"Chwila jest jak herbata - może być czarna, czerwona, zielona, biała czy owocowa, a każda ma inny smak, kolor, charakter, właściwości."
To by się nawet zgadzało - życie jest różnorodne jak różnorodne są herbaty, a każda chwila (jak i herbata) ma inne działanie. Nasz dzisiejszy dzień był zdecydowanie pod kątem herbaty...i dżemu truskawkowego. A jakiej herbaty? Tym razem zielonej....bo nasz dzień był cały zielony.
Zanim jednak przejdziemy do herbat to trzeba było zjeść śniadanie. A co może być na śniadanie skoro jesteśmy w Strawberry ParkResort - oczywiście w takim wypadku musiał polecieć dżem truskawkowy. Cameron Higlands jest słynne przede wszystkim z plantacji herbat, ale też z plantacji truskawek i innych "polskich" warzyw (np. kapusty). Ponieważ tereny te znajdują się w górach to jest dużo chłodniej i można sadzić coś więcej niż tylko daktyle i inne palmy.
Jak już wspomniałam truskawki są tu tak samo popularne jak herbata i trzeba przyznać, że ich świeży, domowy dżemik truskawkowy jest przepyszny. My jednak nie pojechaliśmy zwiedzać farmy truskawek - to większość z nas pamięta z ogródka babci. Natomiast plantacje herbaty - dla nas to nadal egzotyka.
Nie sądziłam, że Malezja słynie z herbaty. Indie czy Chiny jak najbardziej ale chyba nigdy nie piłam herbaty z Malezji - choć może po prostu nie zwróciłam na to uwagi. Nadal Chiny i Indie przodują i razem produkują ponad 50% herbat na świecie. O dziwo Kenia jest zaraz za Indiami a potem Sri Lanka, Turcja itp. Malezja niestety nie załapuje się do pierwszej dziesiątki ale myślę, że jakościowo na pewno prześcignie parę krajów.
Nie myślcie, że my zwiedzamy tylko winiarnie i browary - bo to nie do końca jest prawda. Wczoraj zwiedzaliśmy BOH Sungai Palas Tea Center, jest to kawiarnia z tarasem widokowym, gdzie można napić się przepysznej herbatki (mają dość duży wybór) jak i zjeść przepyszne ciacho (sernik herbaciany wygrywa). Przypomina to trochę winiarnie. Tutaj nie robisz co prawda tastingu herbat ale możesz sobie wiele zamówić i popróbować a potem iść do sklepu i kupić te co najbardziej ci smakowały.
Dziś z kolei pojechaliśmy na plantacje herbaciarni BOH. Główne plantacje znajdują się troszkę dalej (jakieś 20-30) min od Tea Center. Można ta wyjść na punkt widokowy skąd można podziwiać zielone wzgórza porośnięte krzewami herbaty. Bardzo spokojny, uspokajający i piękny widok. Można tak siedzieć na ławeczce i gapić się przed siebie w nieskończoność.
Znajduje się tam też fabryka herbaty, którą na szczęście można zwiedzać. Tak więc dowiedzieliśmy się o 5 fazach robienia herbaty:
1. Zbieranie i suszenie - oczywiście najpierw trzeba zebrać liście herbaty i je wysuszyć
2. Przeżucanie / rolowanie - specjalna maszyna miesza i wykręca liście tak, że przerywa komórki liście. Jest to potrzebne aby wydobyć soki do fermentacji.
3. Fermentacja - dokładniej powinna być nazwana utlenianiem. Jest to proces chemiczny w którym enzymy z liści wystawione są na działanie tlenu. Liście które zaczynają proces fermentacji są zielone ale po jej skończeniu zmieniają barwę na ciemny brąz. Proces ten zajmuje przeciętnie 1.5h
4. Suszenie - fermentowane liście następnie przerzucane są do suszarni, gdzie w temperaturze 140C - 160C redukowana jest wilgotność (powstała w procesie fermentacji). Proces ten trwa ok. 15-30 min.
5. Sortowane - ostatni etap to sortowanie. Po wysuszeniu herbata jest szatkowana do pożądanych rozmiarów. Każda herbata ma inną konsytencję, grubość ziaren. Każdy rodzaj herbaty to nie tylko inne liście, inne krzewy herbaty ale też inna gęstość i tekstura ziaren.
Oczywiście po zwiedzaniu przyszła pora na małą przerwę przy herbatce. Tu też mają taras i kawiarnię ale dużo mniejszą niż w Tea Center.
Po odpoczynku rozdzieliliśmy się z naszymi przyjaciółmi i my pojechaliśmy do Parku Narodowego Negara (Taman Negara), a Grzesie na Bali odpoczywać. Taman Negara jest najstarszym lasem tropikalnym na świecie i podejrzewają, że ma on ponad 100 mln. lat. My mamy domek w dżungli i mamy nadzieję spotkać jakieś fajne zwierzątka.
Po 4h dojechaliśmy do miasteczka Kuala Tahan skąd łódka (za 1 MYR) przewiozła nas przez rzekę do naszego hotelu. Śpimy w Mutiara. Jest to hotel położony w parku. Ma około 100 domków, które można wynająć. Nasz domek był jeden z mniejszych bo miał tylko 1 sypialnię, dwa łóżka i łazienkę. Był za to położony trochę z tyłu i z balkonu widzieliśmy tylko krzaki dżungli.
Pierwszym zwierzęciem jakie spotkaliśmy była jaszczurka która biegała po naszym pokoju i chowała się po kątach. Darek mnie jednak uspokoił, że to dobry znak - bo jak jest jaszczurka to nie ma komarów i innych robaków bo jaszczurka je skutecznie wytępi. Ja dla świętego spokoju i lepszego snu wolałam wypić drinka na orzeźwienie jak i odwagę. Tak więc poszliśmy do hotelowego baru i zamówiłam bardzo dobry drink z wódką, sokiem z cytryny i sokiem z ogórka. Pychota....polecam. Bar hotelowy to trochę za dużo powiedziane. Tak naprawdę jest to tylko otwarta hala gdzie podają śniadania, obiady a między przerwami piwo i drinki. Mało jest tu barów z klimatyzacją. Czasem jak masz szczęście to jest klima ale drzwi i tak będą otwarte.
Upał nas więc szybko przegonił i jak rozpieszczeni amerykanie wróciliśmy do pokoju gdzie była klimatyzacja. Czasem tylko słyszeliśmy jak małpy skakały nam po dachu a za oknem chrumkały dzikie świnie. Niestety okna są dość małe więc tylko po odgłosach wiedzieliśmy, że coś przyszło nas odwiedzić. Zmęczeni padliśmy szybko spać tak że nawet przespaliśmy kolację. No nic nadrobimy jedzenie innym razem.
2017.04.11 Cameron Highlands, Malezja (dzień 3)
Najważniejszą rzeczą jaka dzisiaj się wydarzyła to z pewnością jest przyznanie mi wizy do Qataru. Ilonka już ją dostała parę dni temu, a z moją coś się ociągali. Ciekawe dlaczego musieli mnie lepiej sprawdzić. Dobrze, że ją dostałem, bo inaczej bym musiał siedzieć na lotnisku w Doha 12 godzin, a Ilonka by pewnie wyszła na miasto. Także rano jak zobaczyłem email to byłem szczęśliwy.
Mimo że wczoraj trochę posiedzieliśmy w barach i późno poszliśmy spać, to dzisiaj już o 5 rano nie mogliśmy spać. Widać, źe strefy czasowe nam dokuczają. 5 rano, co by tu robić? Śniadania jeszcze nie ma, serwują dopiero od 7. Nadrobiliśmy zaległości w blogu, spakowaliśmy się i poszliśmy na śniadanie. Oczywiście musieliśmy spróbować tradycyjnego malezyjskiego śniadania - Nasi Lemak
Wybór jedzenia był jak zwykle ogromny. Najedliśmy się jak by to był ostatni posiłek w naszym życiu, wzięliśmy lokalne taxi i pojechaliśmy do innego hotelu, do Renaissance. Pojechaliśmy tam, nie po to żeby się zameldować, ale po to żeby wypożyczyć samochody. Niewiele jest wypożyczalni samochodów w mieście, a jeszcze mniej zezwala ci oddać w innym miejscu. Nam pasowało oddać na lotnisku, więc wzięliśmy z Avis.
Mieliśmy świetnego kierowcę taksówki. Gościu tak przeklinał po angielsku, że aż się zastanawialiśmy skąd on zna tyle wulgarnych słów. Wiadomo, jak to w tych krajach w godzinach szczytu, korki były duże. Każdy kierowca dostał od niego niezłą wiązankę słów.
Samochody odebrane, bagaże zapakowane i w drogę. Plan na dzisiejszy dzień to dojechać do Cameron Highlands i tam trochę pozwiedzać. Wyjazd z miasta w godzinach szczytu z kierownicą po prawej stronie nie należał do najłatwiejszych. Dopiero jak wjechaliśmy na autostradę E1 to trochę odetchnęliśmy i pojechaliśmy dalej na północ.
Cameron Highlands to są wyżyny znajdujące się w środkowej części półwyspu malezyjskiego. Ludzie już tu od wielu lat zaczęli przyjeżdżać ze względu na wspaniały klimat. Świetna odskocznia od tropikalnych malezyjskich upałów. Większość terenów znajduje się ponad 1500 metrów n.p.m, a szczyty przekraczają 2000 metrów. Poza klimatem, to miejsce słynie z hików, plantacji herbaty i truskawek.
Droga z Kuala Lumpur zajęła nam jakieś 4 godziny. Po zjechaniu z dobrej, szybkiej autostrady, przez prawie dwie godziny wspinaliśmy się do góry.
Taką ilością serpentyn to ja chyba nigdy nie jechałem. Zakręt przechodził w zakręt. Nie dość, że droga była wąska to jeszcze ilość samochodów ciężarowych nas przerażała. Na zakrętach mijanie się z nimi nie należało do przyjemnych. Ścinali serpentyny na maksa. Wyznawali zasadę, że duży może więcej i nie przejmowali się małymi samochodzikami. Niektórym jednak ta brawurowa jazda nie wychodziła i niestety kończyła się tragicznie.
Około 2 po południu dojechaliśmy do Brinchang. Małe miasteczko leżące w sercu Cameron Highlands. Tutaj znajduje się nasz hotel, ale na niego pora przyjdzie później, jak narazie to trzeba się napić herbaty.
BOH jest to największa plantacja i przetwórnia herbaty w tym rejonie. Robią ją już od prawie 100 lat. Mają wiele rodzajów, także każdy z nas wziął oczywiście inną i do tego ich słynny truskawkowy sernik, albo tiramisu z zieloną herbatą.
Wszystko super smakowało. Odwiedziliśmy jeszcze ich sklepik, zakupiliśmy trochę herbat do domu i pochodziliśmy po plantacji.
Za wiele nie mieliśmy czasu żeby robić jakiś hike, także postanowiliśmy na jeden ze szczytów wyjechać samochodem. Pod szczytem znajduje się też Mossy Forest (Mechaty las), którego chcieliśmy odwiedzić. Wcześniej wyczytałem, że "droga" nie jest łatwa (tu nie ma łatwych dróg), ale jest do zrobienia nawet zwykłym samochodem. Niestety nie mamy żadnego zdjęcia z drogi bo nikt o tym nie myślał jadąc stromo pod górę, wąską drogą gdzie czasem trzeba było lusterka składać.
Początek był nawet OK. Stromo do góry po plantacjach herbaty, ale po asfalcie. Tutaj telefony nie działają, ale mieliśmy kontakt między samochodami za pomocą walkie-talkie. Po jakimś czasie jakość asfaltu uległa znacznemu pogorszeniu, nachylenie się zwiększyło, a także szerokość drogi miała wiele do życzenia. Oczywiście to jest dwu-kierunkowa droga i podczas mijania się często jeżyły nam się włosy na głowie. Jechałem pierwszy, Grzegorz dzielnie, w bezpiecznej odległości podążał za mną. Droga stawała się coraz to gorsza, ale z obliczeń Ilonki do szczytu było już niedaleko. Straciłem z widoku Grzegorza, ale nie mogłem się zatrzymać, bo bałem się, że ten nasz mały samochodzik dalej już nie ruszy, tak było stromo. Po paru minutach zrobiło się bardziej płasko, więc się zatrzymałem i zacząłem wzywać drugi samochód za pomocą walkie-takie. Niestety z drugiej strony nikt się nie odzywał, była cisza. Pomyślałem, że pewnie za daleko już od niego odjechałem i postanowiłem tu na niego poczekać. Wysiedliśmy z samochodu, żeby zobaczyć co się dzieje i tu nas strach obleciał. Nasze przednie koło prawie nie ma powietrza! Upsss.... nawet nie wiem czy ten samochód ma zapasówkę. Nawet jak ma to pewnie jest to cienka dojazdówka, na której zjazd na dół byłby ciekawy.
Nie tracąc czasu postanowiliśmy zjeżdżać na dół puki jeszcze mamy w oponie trochę powietrza. Zawracanie tutaj nie należało do łatwych, ale jakoś się udało i rozpoczęliśmy zjazd. Po jakimś czasie nawiązaliśmy kontakt z drugim samochodem, który dzielnie jechał do góry. Jak się okazało, Grzegorza samochód był chyba trochę słabszy i po prostu stanął pod górę. Grześ wysadził wszystkich z samochodu i kazał im pchać go do góry. Szło to powolnie, ale poskutkowało. Minęliśmy się na drodze i dalej jechałem w dół. Powietrza było coraz mniej, często podwozie zahaczało o wyboje w drodze. Chciałem jak najszybciej wyjechać na główną drogę, ale też nie mogłem jechać za szybko, bo bałem się o felgę. Na szczęście jakoś dojechaliśmy do głównej drogi i nawet szybko znaleźliśmy stację benzynową. Niestety nie mieli serwisu opon, ale przynajmniej mogłem dopompować i dalej szukać wulkanizatora.
Grzegorz dojechał do mnie i dalej już razem rozpoczęliśmy poszukiwania. Udało się, gdzieś na uboczu jest mały zakład, gdzie lokalna pani z uśmiechem na ustach dosłownie w parę minut wyjęła gwoździa z opony i załatała dziurę.
Wszystko jest dobre, jak dobrze się kończy. Zajechaliśmy do naszego hotelu, Strawberry Park Resort i tam przy pysznej kolacji wspominaliśmy kolejny, dosyć ciekawy dzień z wakacji.
Steaki z lokalnej krowy były pyszne. Malezja nie słynie z tego rodzaju jedzenia, ale jednak potrafili go dobrze przyrządzić. Wpierw dwa tygodnie go trzymali w solach, a potem idealnie upiekli. Dało się zjeść.