Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.03.10-12 Chamonix, FR & Genewa, CH (dzień 7-9)
Z Chamonix, Francją, pięknymi górami, nartami a przede wszystkim wspaniałym czasem z rodzicami żegnaliśmy się w sumie dwa razy… a może nawet trzy. Tak więc ten wpis będzie cały o pożegnaniach a co się z tym wiąże będzie dużo jedzenia i jeszcze więcej wina!
Alpy żegnały nas śniegiem. W piątek od samego rana równomiernie z nieba spadał świeży puch. Widok był kojący i można było tak patrzyć się godzinami w ten hipnotyzujący śnieg. Świat jednak jest lepszy jak się go podziwia z zewnątrz niż przez okna balkonu więc narciarze ruszyli na stoki a my do miasteczka. Był to ostatni dzień więc bardziej skupiliśmy się na ostatnich zakupach pamiątek niż zwiedzeniu. Największą jednak atrakcją piątku (poza śniegiem) była kolacja. I to od niej dziś zacznę… w chodzeniu po sklepach nie ma przecież nic interesującego.
Dziś się podzieliliśmy. Część ekipy wybrała Aux Dix Vins, restauracja wyglądała super i podobno najlepsza w Argentiere ale niestety nie mieli miejsca na dużą grupę. A szkoda bo specjały kuchni Savoy wyglądały ciekawie. My na spontanie poszliśmy do Le Monchu, przechodziliśmy fajnie wyglądało więc siedliśmy… no i 3 godziny później, i pięć butelek wina później dalej siedzieliśmy. Przekichane z tymi pociągami. Jeżdżą co godzinę i jak nie wycyrkujesz żeby skończyć butelkę wina to czekasz na następny i tak w kółko, aż w końcu nie masz wyjścia i musisz się zebrać bo ostatni pociąg odjeżdża.
Le Monchu ma w swojej karcie raclette. Takie prawdziwe raclette gdzie podają pół sera (albo ćwiartkę) uwielbiam. Tak naprawdę to wolę jak podają pół ale tylko w jednym miejscu tak dostaliśmy. Może jak się jest większą grupą to można dostać pół koła sera ale na dwie osoby to rzeczywiście troszkę szkoda. Tak więc ja od razu wiedziałam co zamawiać. Darek nie miał wyjścia bo raclette jest na dwie osoby. To co nas jednak zaskoczyło to forma w jakiej to podali.
Tym razem nie była to maszynka wkładana do kontaktu ale żeliwny kosz z rozgrzanymi węgielkami. Cudo… pomysł genialny! Po pierwsze oryginalne, po drugie można wziąć na biwak, ognisko itp. Jak gdzieś takie zobaczę to chyba sobie kupię.
Jak widać ser poszedł cały. Ogólnie wszystkim smakowało jedzenie bardzo. Mieli różne przysmaki, zupę cebulową, żeberka, rybki, przeróżne mięsko itp. Każdy znajdzie coś dla siebie. Troszkę żałowałam, że nie znaleźliśmy tego miejsca wcześniej bo naprawdę fajny klimat. Tak więc jak ktoś będzie w okolicy to polecamy. Z ciekawostek spotkaliśmy tam też Polaka z Greenpointu. Chłopaczek w wieku ok. 25 lat przyjechał sobie na narty. On dopiero zaczynał przygodę - szczęściarz. Tyle śniegu mu nasypało, że na pewno będzie mieć nie zapomniane wrażenia.
Wraz z upływającymi godzinami i butelkami wina mieliśmy coraz to lepszego kolegę w naszym kelnerze. Okazało się, że pochodzi z Brazylii i przyjechał tu na sezon dorobić. Tylko raz był na nartach ale ogólnie mu się bardzo tu podoba. I od razu się wyjaśniło, jakim cudem on tak dobrze po angielsku mówi. Kolega taki się z niego zrobił, że deser przyszedł z całą otoczką właściwą dla solenizanta.
Na deser zamówiliśmy gruszkę w winie. Nie był to pierwszy raz jak to jadłam ale totalnie zapomniałam o tej potrawie. Gruszka, troszkę podgotowana bo bardzo mięciutka jest wrzucona do ciepłego wina (grzańca). Jakież to proste… a jakie dobre!
Żeby strawić takie ilości sera i ogólnie jedzenia trzeba było żołądkowi pomóc. Dlatego wino było konieczne. We Francji i ogólnie w Europie mają plus bo w restauracjach wino jest w bardzo przystępnej cenie. Już za 35-40 EUR można wyrwać naprawdę fajną butelkę, gdzie w stanach pewnie trzeba by wydać co najmniej $100. Super siedziało się, gadało, wspominało ale jak trzeba było się zebrać na ostatni pociąg to świat wydawał się troszkę rozmazany.
Na drugi dzień (sobota) wracaliśmy już do Genewy. Żeby nie spieszyć się na samolot bo nigdy nie wiesz jaka będzie droga to ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Genewie. Nigdy tam nie byliśmy więc fajnie było zobaczyć coś nowego.
W górach zima na całego, na granicy Francusko-Szwajcarskiej małe korki więc dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Nie było, źle i droga zajęła nam ok. 1.5h ale sam fakt, że nikt nie musi się stresować pomaga. Granic niby nie ma w Europie (tzn. pomiędzy krajami Schengen) ale jak przejeżdża się granicę między Szwajcarią i Francją to jest zwolnienie i straż graniczna obserwuje. Czasem kogoś może wziąć na bok i go prześwietlić jeśli coś im się nie podoba. Ale ogólnie samochód po samochodzie idzie w miarę szybko.
W Genewie śpimy w Marriocie przy lotnisku. Nowiutki hotel. Aż pachnie nowością. Po naszym apartamencie w Chamonix, gdzie w rogach widać było gdzie nie gdzie pajęczyny to Marriott był miłą odskocznią. Poza małą sytuacją, że z Darkiem zablokowaliśmy drzwi do pokoju (niechcący) i nie mogliśmy wejść to nie traciliśmy wiele czasu w hotelu. Od razu chcieliśmy wszyscy ruszyć na miasto. Niestety zamykając drzwi do pokoju jakoś tak nie fortunnie to zrobiliśmy, że blokada od środka się aktywowała i nie mogliśmy otworzyć drzwi. Nie był to pierwszy incydent bo Pani na recepcji dokładnie wiedziała o co chodzi i po jakiś 30 minutach udało się to naprawić i znów wejść do pokoju. Hmmm… chyba ktoś coś nie do końca przetestował.
Genewa słynie z pięknego położenia (jezioro i góry), z fontanny na jeziorze, zegarków, banków i ogólnie bardzo drogich sklepów. To co mnie najbardziej zaskoczyło to brak sklepów z pamiątkami. Chodziliśmy po starym mieście, po różnych uliczkach, wokół jeziora i spotkaliśmy tylko dwa sklepy z pamiątkami. Jeden to budka koło jeziora a drugi to bardziej sklep spożywczy co sprzedawał też magnesy i inne suweniry.
Strasznie mi się to spodobało. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo sklepy z pamiątkami zakrywają prawdziwe oblicze miasta. A tutaj było dużo sklepów z bardzo drogimi produktami albo jakimiś małymi sklepikami z wyrobami lokalnych artystów. Do tego miasto miało klimat miasta a nie centrum turystycznego. Naprawdę dobra robota Genewa! Myślę że na takim zegarku Patek zarobią tu więcej niż na jakiś śmiesznych magnesach.
Drugie co mnie zaskoczyło to knajpki. Najpierw poszliśmy do restauracji na lunch. Restauracja jak to restauracja, dobra była, pyszne rybki, ostrygi i inne mięsne potrawy. Ale potem chodząc trochę więcej zachciało nam się kawy. Nie bardzo widzieliśmy gdzie wejść ale na placu na starym mieście była knajpa obok knajpy. Tak więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Dużo ludzi siedziało na zewnątrz i pili równego rodzaju napoje. W środku jednak wyglądało to trochę jak bar ze stolikami i taboretami. Sceptycznie do tego podeszłam ale przerwa była wskazana więc zgarnęłam taboret i zamówiłam cappuccino. Cudów nie oczekiwałam a tu… wow… kawa przepyszna, super podana a do tego jeszcze można było zamówić szarlotkę albo ciastko czekoladowe. I to nie byle jakie ciacho. Takie babcinej roboty.
Po takiej kawie i ciachu ruszyliśmy na miasto i kolejna niespodzianka. Genewa ma wzgórza prawie jak San Francisco. Chodziliśmy góra dół, zaglądając przez okna do małych sklepików gdzie można było podglądnąć warsztat pracy zegarmistrza, małą galerię sztuki czy sklepik z lokalnymi wyrobami. Takie spokojne, przyjemne miasteczko.
I tak nam minął ostatni dzień na włóczeniu się po Genewskich ulicach. Nie dziwię się, że miasto to jest lubiane przez sławnych ludzi. Ja wiem o Tina Turner która tam mieszka ale podejrzewam, że jest ich więcej. Szwajcaria ceni sobie prywatność a Genewa wygląda na idealne miejsce aby ukryć się przed wścibskimi ludźmi.
Po obfitym lunch i dużym ciastku nie myśleliśmy nawet o kolacji. Dlatego postanowiliśmy wziąć Ubera i usiąść przy drinku w hotelu. A jak ktoś zgłodnieje to zawsze można coś tam zamówić.
W niedzielę wracaliśmy. Mieliśmy dzienny lot więc większość spędziliśmy na pracy, czytaniu itp. Na szczęście w samolotach jest już wi-fi więc można się troszkę przygotować na nadchodzący tydzień pracy. I wylądowaliśmy w “cudownym” Nowym Jorku. I jednego nie rozumiem… przechodzimy granice w różnych krajach, w Europie jako obywatele, w Azji, Ameryce Południowej jako obcokrajowcy. I nigdzie nie ma takich kolejek jak w NY. A lądujemy na naprawdę dużych lotniskach jak Paryż, Frankfurt, Singapur, Doha, Tokyo itp. Wjeżdżamy do własnego kraju i nadal musimy odstać około 45-1h w kolejce żeby ktoś sprawdził nasz paszport. Masakra… Ciekawe jak wygląda immigration w Denver…
No i kto daje narty na karuzelę z bagażami. JFK jest zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju…
2023.03.08-10 Chamonix, FR (narty część 2)
Zostały nam trzy pełne narciarskie dni w tym królestwie narciarstwa.
We wtorek po południu zaczęło ostro sypać. Wielkie płaty śniegu i bez wiatru. Sypało nawet na dole, w wiosce Argentiere.
W środę wróciłem do Grands Montets, ale nie miałem dobrej pogody. Mimo, że w nocy spadło trochę śniegu i w ciągu dnia dalej sypało to warunki były ciężkie.
Silny wiatr i gęste chmury utrudniały dobrą zabawę.
Trzeba było znaleź specjalną wysokość. Taki pas w górach gdzie jeszcze nia ma chmur, ale już nie pada deszcz. Coś pomoędzy 2,000-2,500 metrów.
Nawet się udało. Wprawdzie wyciągi wyjeżdżały trochę wyżej, ale po paru minutach jazdy w dół chmury ustępowały.
W nocy spadło tu trochę śniegu więc zabawa była przednia. Mała ilość ludzi nie rozjeździła puchu
Potem na dole zaczął padać deszcz a w górach gęsty śnieg.
Wiało tak ostro, że prawie nikt nie jeździł na krzesełkach. Większość wybierała gondolę. Mimo potężnego wiatru gondola dalej jeździła. Huśtało ją na boki na maxa ale dalej jej nie wyłączyli. To dobrze, bo na krzesłach ciężko by było wysiedzieć.
Jeździłem prawie do końca. Robiłem sobie przerwy na zagrzanie się i coś ciepłego w środku. W sumie nie było zimno, ale wiatr i opady powodowały, że po pewnym czasie człowiek był przemoczony.
Niestety nie mam takiego płaszcza przeciwdeszczowego jak większość ludzi tu miała. Chyba przy ciągle rosnących temperaturach taka deszczo-odporna zewnętrzna powłoka ubrania będzie musiała być zakupiona.
Następny dzień był dniem, który każdy z nas zapamięta na długie lata. Dzień, dla którego warto by było lecieć do Europy na narty nawet gdyby to było tylko na jeden dzień.
Sypało całą noc. Spadło dużo śniegu i gdzieś tak od 10 rano wyszło słońce.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Le Tour. Jest to najbardziej wsunięty w głąb doliny resort, na granicy ze Szwajcarią. Pociąg z Argentière w 15-20 minut przywiózł nas pod samą gondolę.
Miła pani z ładnym francuskim akcentem w kasie biletowej powiedziała nam, że jak narazie to w górach jest duży wiatr i nie wiedzą kiedy i ile otworzą wyciągów. Nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć na dole na parkingu. Gondola z dołu była czynna więc wsiedliśmy do niej.
W ciągu paru minut jazdy gondolą przenieśliśmy się z mokrego i deszczowego krajobrazu w pełnię zimy z dużą ilością świeżego śniegu.
W tym resorcie jest większość wyciągów orczykowych co pewnie przy dużym wietrze dalej im pozwala jechać. Dzisiaj nawet bardzo nie wiało. Dopiero na przełęczy wiatr był mocno odczuwalny. Większość orczyków już jeździła.
Nie tracąc czasu wzięliśmy pierwszy orczyk, potem kolejny i wjechaliśmy w głąb resortu.
Rano było jeszcze mało ludzi co pozwoliło nam robić pierwsze ślady prawie przy każdym zjeździe.
Im póżniej tym niestety było więcej narciarzy i trzeba było być bardziej kreatywnym jak chciałeś się w puchu bawić.
Praktycznie cały resort znajduje się powyżej górnej granicy lasów. W związku z tym widoki znowu są zapierające dech w piersiach.
W górnej części resortu trochę wiało, co z kolei przyciągało amatorów windsurfingu na nartach. Bawiło ich się trochę pod szczytem. Latali z jednej na drugą stronę i z powrotem. Góra i dół. I tak w kółko.
Jazda w puchu ma też i wady. Nogi się szybko męczą. Na szczęście jest na to sposób. Więcej przerw w słoneczku.
Tym o to sposobem wytrwaliśmy do samego końca. Wzięliśmy gondolę w dół do pociągu i za 20 minut byliśmy w domu.
W ostatni narciarski dzień (piątek) mieliśmy chyba najgorszą pogodę. Gęste chmury, wiatr, i czwarty stopień zagrożenia lawinowego.
Za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać bo wszystko rano było zamknięte. Wahaliśmy się między Flégère a Le Tour.
Le Tour ma większość orczyków więc wiatr im za bardzo nie przeszkadza, ale znowu mieli problem z gondolą na dole i cały resort był zamknięty.
Wybraliśmy Flégère. Był to nawet ok wybór. Dalej większość wyciągów była zamknięta, ale przynajmniej dwa krzesła chodziły.
Sypało cały czas. Puch był wszędzie.
Niestety większość tras była zamknięta. Przy tak słabej widoczności za bardzo nie można nigdzie się zagłębiać bo można pobłądzić.
Próbowaliśmy parę razy coś wymyśleć, ale nie za wiele, żeby zawsze można było wrócić na trasy. Mimo to przy tak wielkiej ilości śniegu i tak było ciekawie.
Dobrze, że w górach bar był czynny to nie trzeba było na dół zjeżdżać żeby się zagrzać i odpocząć.
Jeździliśmy gdzieś do godziny 14 i zjechaliśmy gondolą na dół gdzie oczywiście padał deszcz.
Miałem jeszcze iść na narty rano w dzień wyjazdu na parę godzin. Niestety spadła taka ilość śniegu, że rano wszystkie resorty były zamknięte. Co chwilę było słychać wybuchy dynamitu zrzucane przez patrol w celu wywołania lawin. Jedno było pewne. Dzisiaj rano żaden resort nie będzie czynny. Niestety nie poszedłem!
Wspaniały tydzień w przepięknych górach.
Czy warto jest jechać do Chamonix na narty? Ja uważam, że tak, ale Chamonix nie jest dla każdego. Nie znajdziesz tutaj wielkich szerokich idealnie ubitych tras. Nie znajdziesz tutaj wiele obszarów dla początkujących czy szkółek narciarskich.
Jeśli jesteś dobrym narciarzem to jak najbardziej będziesz miał przyjemności z jazdy w tych wspaniałych ale stromych górach. Początkowi i średnio zaawansowani narciarze niestety nie wykorzystają w pełni tych cudownych terenów. Proponuję się podszkolić parę sezonów w łatwiejszych resortach. Zwłaszcza technikę jeżdżenia po stromych nieubitych terenach
Dzisiaj jest to nasza ostatnia noc w Chamonix. Oczywiście musieliśmy się godnie i hucznie pożegnać z tym rajem narciarskim.
Ale to już na pewno Ilonka opisze w swoim pożegnalnym wpisie.
2023.03.09 Chamonix, FR (dzień 6)
Słoneczko!!! Od samego rana dziś pojawiło się słoneczko. Straszyli, że popołudniu znów może padać więc trzeba było się szybko rano zebrać i ruszyć gdzieś. Aiguille du Midi było jedną z opcji ale niestety kolejka na sam szczyt była zamknięta ze względu na silne wiatry. Tam się wyjeżdża na 3,842 m (12,605 ft) więc wiatry pewnie są. Zwłaszcza, że Darek też pisał z gór, że trochę wieje.
Drugi pomysł był bardziej przyziemny. Kiedyś spacerując z mamą po miasteczku Argentiere zobaczyłyśmy ścieżkę w las z drogowskazami. Okazało się, że z miasteczka wychodzi całkiem fajna trasa w góry na punk widokowy La Pierre a Bosson.
Wychodzi się z samego dołu więc połowa szlaku była bez śniegu, przez las i w słoneczku. Na początku dość mocno podchodziło się do góry ale serpentyki ułatwiły zadanie. Cała trasa ma ok. 300 m (1tys ft) wzniesienia i 4km (2.5 mili). Taki fajny spacerek akurat przed obiadkiem. My podeszliśmy do tego, że pójdziemy dokąd dojdziemy bo spodziewałyśmy się, że wyżej może być troszkę śniegu.
Już dość szybko wyszłyśmy z lasu i jak tylko weszłyśmy na serpentynki to widoki były powalające. Otaczały nas przepiękne góry, słońce mocno świeciło więc w samych bluzeczkach można było wspinać się do góry.
Gdzieś w połowie trasy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jak będziemy chciały to jest możliwość zejścia inna trasą, do tego samego punktu wyjścia. To zawsze jest fajna opcja, żeby zobaczyć coś nowego. Póki co decydować nie trzeba tylko trzeba iść dalej przed siebie.
Niedługo za skrzyżowaniem szlaków zaczęło pojawiać się coraz więcej śniegu. My miałyśmy tylko raczki bo nie planowałyśmy się zapuszczać daleko. Zresztą po wczorajszych opadach śnieg był tak puszysty, że w sumie człowiek nawet się nie ślizgał a bardziej zapadał.
Po śladach widać było, że nie jesteśmy jedynymi którzy wybrali się na ten szlak. Szlak był dość przetarty a do tego 3 dziewczyny szły przed nami. Dość dobrze szły ale w pewnym momencie zawróciły. Wyglądały na lokalne i nawet ładnie mówiły po angielsku. Stwierdziły, że im wyżej tym gorsze warunki, i że one nie doszły do końca.
Hmmm.. dopóki słoneczko świeci i nie zapadamy się w śnieg to można iść. Niestety i my musieliśmy podjąć decyzję jak koleżanki. Mniej więcej zostało nam 1/5 jeszcze do przejścia ale szlak już nie był wytarty i śniegu było więcej tak że człowiek się pomału zapadał. Akurat ten odcinek szlaku nie dość, że był wyżej położony to jeszcze w cieniu więc śnieg tu się dłużej utrzymuje. Podjęłyśmy kolektywną decyzję, że może lepiej będzie zawrócić.
Potem spotkaliśmy jeszcze jedną Panią która najpierw nas minęła jak my schodziliśmy ale szybko nas dogoniła bo też zawróciła. No tak brakowało kogoś kto by przetarł ten szlak.
Na powrót wybrałyśmy inną trasę. Wiedziałyśmy, że obie trasy łączą się na dole a chciałyśmy spróbować coś innego. I rzeczywiście, trasa całkiem inna. Bardziej w lesie ale bez śniegu, szeroka, prawie jak dla koni. Też bardzo fajnie się szło a raczej zlatywało. Bo po tak szerokiej trasie prawie zbiegało się na dół.
Już prawie przy samym dole było rozgałęzienie szlaków. Zdziwiłam się, bo na jednym z drogowskazów pisało Le Tour a tam chłopaki właśnie dziś jeżdżą na nartach. Pisało, że można tam dojść w 40 minut. Większość załogi wybrała jednak domek… chyba ich troszkę zmęczyłam. No więc kontynuowałyśmy zbieganie na dół i już po paru minutach byłyśmy znów w miejscu z którego zaczynałyśmy nie tak dawno temu.
Jak wróciłyśmy do cywilizacji to postanowiliśmy obczaić gdzie by tu można było iść na kolację. Chcieliśmy zjeść kolację wszyscy razem. Ponieważ jesteśmy grupą ośmiu osobową to nie jest to łatwe zadanie. Do tego nikt z nas nie zna francuskiego. Do jednej knajpki zadzwoniliśmy ale niestety już mają full. No tak najlepsza w Argentiere to nie dziwne, że szybko się zapełniła.
Internet przyszedł nam z pomocą i znaleźliśmy coś co wyglądało ciekawie. I miało hamburgery. Jakoś po tym całym serowym tygodniu miałam ochotę na hamburgera… co prawda z serem no bo jak może być inaczej. Menu wyglądało dość apetycznie więc mieliśmy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Rzeczywiście. Knajpa okazała się być w hotelu, i musieliśmy troszkę do niej przejść na drugą stronę miasta ale przynajmniej poznaliśmy inna stronę Chamonix. Taką bardziej hotelową. Natomiast sama restauracja całkiem fajna i jedzenie też przepyszne.
Hamburger jak to hamburger ale Paris-Brest było przepyszne. No tak Francja słynie z deserów. Nazwa deseru może się różnie kojarzyć. Ktoś (jak na przykład ja) kto nie do końca jest obeznany z językiem francuskim pomyśli, że deser ten oznacza pierś paryskiej kobiety. Nic bardziej mylnego. Deser ten został nazwany na cześć rajdu kolarskiego z Paryża do Brest. Wyścig kolarski z Paryża do Brest został ustanowiony w 1891 roku ale dopiero 19 lat później doczekał się upamiętnienia w postaci ciastka. Okrągłe ciasto z dziurką jest odpowiednikiem koła rowerowego, a dla lepszego smaku i prezencji wszystko wypełnione jest kremem migdałowym. Pychota!
My rowerów ze sobą nie mieliśmy więc musieliśmy czekać na autobus. Lepiej w restauracji niż na zimnie… tylko z tym czekaniem to jest tak, że autobus jeździ co godzinę więc jak się zagada człowiek to musi czekać znów godzinę. A jak już musi czekać godzinę to i kolejną butelkę wina zamówi. Na szczęście udało nam się jakoś bez większych opóźnień i czekania zdążyć na nocny autobus i nie musieliśmy myśleć o Planie B. Bo droga krzyżowa do Argentiere mogłaby być długa.
2023.03.08 Chamonix, FR (dzień 5)
Kolejny lodowcowy dzień, no ale jak może być inaczej w krainie lodowców. Mer de Glace czyli morze lodowcowe, to najdłuższy i największy lodowiec we Francji. W Alpach prześciga go tylko lodowiec Aletsch położony w Valais, Szwajcaria.
Mer de Glace jest utworzony na północnych stokach Mount Blanc i powstał przez połączenie dwóch lodowców (Leschaux i Tacul). To właśnie tu też schodzi najdłuższa trasa narciarska na świecie Valle de Blanche. Darek zjechał tą trasą jakieś 15 czy 17 lat temu. Teraz też miał ochotę ale niestety pogoda nie sprzyjała.
W XVII wieku lodowiec dochodził do wioski Chamonix. Teraz aby go podziwiać, trzeba wyjechać wysoko w góry kolejką zębatą. Tak też zrobiłyśmy. Pogoda nie była najlepsza ale szkoda tracić dnia jak już połowa naszych wakacji. Mieliśmy nadzieję, że pod lodowiec uda nam się dojść więc pogoda nie będzie miała takiego wpływu na widoczność z bliska.
Kolejka na Mer de Glace wyjeżdża co godzinę z dedykowanej stacji, bardzo blisko dworca głównego Chamonix. Wyjazd na górę trwa około 30 minut i po drodze można podziwiać piękne widoki na miasteczko…albo nic, jak się wjedzie w chmury.
Na szczycie jest taras widokowy z restauracją i nawet hotel. Kiedyś z Darkiem doszliśmy tu na nogach ze środkowej stacji na Aiguille du Midi. Wtedy widziałam lodowiec tylko z góry bo spieszyliśmy się na ostatnią kolejkę na dół. Dziś miałam nadzieję, że uda nam się zjechać gondolą na dół pod lodowiec i zobaczymy go z bliższa.
Niestety za względu na pogodę gondola była zamknięta i nie było opcji, żeby zjechać ani nawet podejść na dół. Szkoda. Mogliby chociaż zrobić jakąś trasę na dół gdzie można zejść na wypadek jak są wiatry i gondola nie może jeździć. Niestety, cała platforma i restauracja jest przebudowywana i nawet wejście na trasę, którą my z Darkiem lata temu zeszliśmy była zamknięta przez budowę.
Nie był to jednak stracony czas. Widok z góry i tak był przepiękny i można było podziwiać lód przebijający się przez pokłady śniegu. Chmury, świeży śnieg dodawały też klimatu całej otoczce. Kamienny budynek hotelu otoczony granitowymi górami, puszystym śniegiem i tajemniczą mgłą był ciekawym obiektem do fotografowania.
Nie pozostało nam nic innego jak pochodzić po okolicy, zaglądnąć do mini muzeum o lodowcach i wracać na dół. To właśnie w tym muzeum dowiedzieliśmy się, że najszybciej posuwające się lodowce są na Grenlandii. Wg. National Geographic lodowiec Jakobshavn na Grenlandii porusza się nawet 40 m na dzień. Grenlandia i Alaska ma też lodowce które najszybciej się topią. Chyba czas poważnie pomyśleć o wycieczce na Grenlandię.
Mer de Glace polecam latem. Jest tu dużo szlaków, które w zimie są mało przetarte. Natomiast w leci musi tu być pięknie a do tego chłód od lodowca i górskie powietrze sprawi, że letnie upały nie będą straszne.
My zjechałyśmy na dół i póki jeszcze nie padało pochodziłyśmy po Chamonix. Darek dziś jeździ sam na nartach, wszystkich innych wystraszyła pogoda. Jeździ jednak u nas w Argentiere więc spotkamy się z nim dopiero po nartach. My z mamą za to powłóczyłyśmy się po Chamonix omijając najbardziej turystyczne uliczki ale bynajmniej nie omijając sklepów z pysznymi serami i wędlinami… tak, takie wystawy przyciągały nas mocno.
Zaczynało niestety padać więc nie pozostało nic innego jak wskoczyć do jakiejś restauracji na coś serowego i winko. W końcu we Francji jesteśmy więc sery i wina to codziennie trzeba jeść. Chamonix jest w rejonie Savoy które słynie z produkcji win ale ma też oczywiście swoje specjały jeśli chodzi o dania. Jedną z takich regionalnych potraw jest Tartiflette Traditionnelle. Jest to nic innego jak zapiekanka z ziemniakami. Ziemniaki, cebula, boczek i lokalny ser reblochon. Proste a jakie dobre… i sycące. Tak właśnie zakończyłyśmy zwiedzanie. Potem było jeszcze więcej sera, jeszcze więcej wina, jeszcze więcej przyjaciół i jeszcze więcej śmiechu.
2023.03.07 Chamonix, FR (dzień 4)
Dzisiejszy dzień to petarda. Najładniejszy dzień na tym wyjeździe. I nie mówię tu o pogodzie, która też była piękna, mam na myśli przede wszystkim widoki.
Czyż nie jest pięknie? Dziś zaplanowaliśmy hike na lodowiec Argentiere. Początkowo mieliśmy w planie iść na Lac Blue, ale stwierdziliśmy, że może tam być ciężko ze śniegiem i będziemy musieli zawrócić. Wybraliśmy coś z większym prawdopodobieństwem zdobycia i nie wiem czy nie ładniejszego.
Darek odkrył lodowiec wczoraj i stwierdził, że ma plan jak tam dojść. Ja tak czasem z rezerwą podchodzę do Darka planów bo obawiam się, że nie podołam ale jednocześnie wiem, że jak on znajdzie szlak to będzie przepięknie. Tak więc założyłam raki i ruszylam do góry.
Najpierw szliśmy bokiem trasy narciarskiej. W Europie nikt się nie pyta czy masz przepustkę na chodzenie. Tutaj wychodzą z założenia, że góry są dla każdego i tylko na wyciągi potrzebujesz bilet. A jak nie używasz wyciągów tylko własne nogi to czemu masz płacić. Mam nadzieję, że tego Europa nie zmieni choć nigdy nie wiadomo bo coraz więcej uczą się od Amerykanów.
Idąc do góry spotkaliśmy trochę ludzi, którzy szli do góry ale na nartach. Ma to sens bo wtedy do góry idziesz ale już na dół masz szybciej bo zjeżdżasz. Problem pojawia się tylko jak chcesz wejść w jakieś nie równe tereny bo wtedy w nartach już ciężej jest iść pod górę.
Trasą narciarską szło się fajnie. Równomiernie do góry. Chociaż widoki były takie sobie. Dopiero jak zeszliśmy z trasy w las (tu już narciarzy prawie wogóle nie było) to zaczęły się widoki. No wiadomo, byliśmy też wyżej. Początkowo szliśmy w kierunku schroniska. Trasa prowadziła zig-zakami, choć przykryta śniegiem nie zawsze była łatwa do znalezienia.
Do góry wspinaliśmy się zboczem które nie jest oficjalną trasą narciarską ale ponieważ ma połączenie z dolną bazą resortu to jest odwiedzane przez narciarzy szukających ciekawych tras off-piste. Darek oczywiście tędy zjechał ale teraz poznawaliśmy trasę z punktu widzenia łazika. I co zdecydowaliśmy… chodzenie po muldach nie jest fajne.
Około 2h zajęło nam dojście do schroniska. Ciekawie położone schronisko na zboczu gór musi tętnić życiem w lecie. Teraz też podobno było otwarte i po ilości nart przed budynkiem można twierdzić, że tak własnie było. Dla nas jednak za ładne było słoneczko, żeby się gdzieś chować po budynku więc siedliśmy na zewnątrz i zjedliśmy drugie śniadanie czyli pain au chocolate, croissant z czekoladą.
Najstromsze podjeście mieliśmy za sobą. Do lodowca pozostało nam może jeszcze jakieś 20 min na nogach. Z początku nie wiedziałam czego się spodziewać ale dość szybko z daleka zobaczyłam lodowiec i wiedziałam, że będzie pięknie. Rzeczywiście było. Podchodziliśmy trasą i widzieliśmy te ogromne ściany lodowe, poprzecinane, troszkę obłupane, ale przede wszystkim niesamowicie niebieskie… piękne.
Do tego miejsca można dojechać na nartach. Ale skoro my nart nie mamy, a raki dają nam większą swobodę poruszania się to ruszyliśmy wyżej. Wyżej było jeszcze piękniej. Nie spodziewałam się, że uda nam się podejść tak blisko lodowca. Wiedziałam, że ten rejon Alp ma dużo lodowców ale spodziewałam się, że będą daleko, zasypane śniegiem albo brudne. A tu czyste piękno.
Brakowało tylko ławeczki, żeby usiąść z piwkiem i podziwiać widok. Nie bardzo też było jak usiąść tam na śniegu więc przerwę zrobiliśmy troszkę dalej z widokiem na piękne góry. Też pięknie.
Niestety pogoda zaczynała się psuć. Coraz częściej chmury zasłaniały słońce i robiło się chłodno. No tak dziś ma się załamać pogoda. Koniec słonecznych dni za to ma spaść świeży śnieg więc i narciarze i lodowce będą się cieszyć.
Dlaczego lodowce? Podobno dla lodowców najgorsze jest brak opadów śniegu. Wiadomo ocieplenie klimatu wpływa na mniej opadów śniegu ale sama temperatura nie niszczy lodowców tak jak brak śniegu. Śnieg bowiem działa jak koc i chroni lodowiec przed bezpośrednim działaniem promieni słonecznych (topieniem). Duże pokłady śniegu tworzą też nowe warstwy lodowca przez co lodowiec się buduje. Skoro jest mało opadów śniegu to lodowce szybciej się topią a co za tym idzie, ziemia się ociepla.
Fajnie tak siedzieć w górach, w ciszy i spokoju i podziwiać widoki. Niestety od siedzenia na śniegu i zachmurzonego nieba robiło się troszkę chłodno. A do tego narciarze z naszej ekipy już kusili piwkiem w restauracji przy stoku. No więc zebraliśmy się i zeszliśmy do połowy trasy spotkać się z nimi.
Zejście a do tego po trasach narciarskich należy do łatwych więc prawie zbiegliśmy pod kolejki gdzie już przyjaciele czekali na nas z mnóstwem opowieści i zimnym piwkiem. Siedziało się fajnie ale wiedząc, że przed nami jeszcze jakieś 500-600 metrów do zejścia postanowiliśmy przenieść imprezę na dół. Zawsze to potem bliżej do domku.
Schodzenie było monotonne, nie da się ukryć. Z jendej strony człowiek się cieszy, że ma z górki na pazurki a z drugiej to schodzenie stromo na dół też potrafi być męczące. Ale zarówno wyjście jak i zejście jest częścią hiku więc nie można narzekać. Za to na dole czekała na nas nagroda w postaci pizzy. Zasłużyliśmy. Wydawało się niby nic ale tak naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Wyszliśmy (i zeszliśmy) ponad tysiąc metrów (3500 ft). A wszystko przed południem… no dobra amerykańskim południem bo GPS ma NY strefę czasową.
Zaczynało sypać coraz bardziej. Robiło się szarawo, mokrawo i coraz zimniej. Nie pozostało więc nic innego jak ciepły prysznic i wspominanie dnia oglądając zdjęcia. Każdy opowiadał wrażenia ze swojego dnia. My z lodowca, inni z nart a jeszcze inna część ekipy z wycieczki do Aosty. Ten dzień długo pozostanie w mojej pamięci… zresztą lodowców się nie zapomina. Jak można zapomnieć taki widok!
2023.03.05-06 Chamonix, FR (narty część 1)
Czy jest jakaś miejscowość na Ziemi która bardziej kojarzy się z nartami niż Chamonix? Myślę, że prawie każdy narciarz który coś tam o nartach wie i stara się podróżować do resortów narciarskich słyszał o Chamonix. Wielu odwiedziło ten resort albo ma go na liście. No bo jak tu nie przyjechać jak jest tak pięknie!
Sławę zawdzięcza pierwszej zimowej olimpiadzie w 1924, a także ekstremalnie trudnymi trasami narciarskimi. Chyba nie ma miejsca na Ziemi gdzie jest tak bardzo skoncentrowana ilość bardzo trudnych zjazdów. Mowa tu o rejonie Vallée Blanche czy o lodowcach wokół Grands Montets.
Miasto Chamonix samo w sobie też jest atrakcją turystyczną z zabytkami, muzeami, barami i wieloma restauracjami w których czasami ciężko zjeść jak się nie ma rezerwacji. Rezerwacje nie są wymagane, ale polecam być wcześniej to znacznie zwiększa możliwość dostania stolika. Zwłaszcza w zimowym albo letnim sezonie.
Jest to mój piąty pobyt w Chamonix, drugi zimą. Na nartach byłem tutaj kilkanaście lat temu. Zjechałem wtedy słynnymi lodowcami Vallée Blanche i Argientère z Grands Montets z przewodnikiem.
Tym razem nie planuję brać przewodników. Jak pogoda będzie ok, lodowce bezpieczne i niskie zagrożenie lawinowe to może gdzieś wyjdę i ciekawymi trasami zjadę. Ogólnie przez pięć narciarskich dni (tyle mam na moim bilecie, Ikon pass) będę starał się zwiedzić jak najwięcej rejonów.
Rejon Chamonix ma wiele terenów narciarskich. Z czego można wyróżnić pięć. Valée Blanche, Grands Montets, Brévent, Flégère i Le Tour.
Reszta znajduje się na niższych terenach, gdzie może być problem ze śniegiem, albo brak ciekawych zjazdów i ogólnie nudno.
Niestety żadne z tych resortów poza Brévent i Flégère nie są połączone wyciągami. Trzeba zjechać na dół i przenieść się do innego resortu za pomocą samochodu, autobusu lub pociągu.
Ogólnie nie ma z tym większego problemu, bo wszystkie te rejony są na tyle duże, że spokojnie przez cały dzień jest co robić i nie trzeba nigdzie jechać. Następnego dnia można wsiąść do pociągu i podjechać w inny rejon.
Samochód do niczego w rejonie Chamonix nie jest potrzebny. Komunikacja publiczna jest dobrze rozwiązana. Autobusy lub pociągi rozwożą narciarzy po całej dolinie. Myśmy mieszkali w Argentiere. Jest to mała miejscowość położona parę wiosek w górę doliny od Chamonix. Zaraz przy resorcie Grands Montets. 7-8 minut na nogach i już mogłem wsiąść do gondoli i jechać w góry. Jak chciałem pojechać do innego resortu to przystanek autobusowy albo pociąg był 2 minuty na nogach od hotelu.
Duże góry to niestety zmienna pogoda. Ogólnie miałem szczęście do pogody, ale czasami musiałem zmieniać plany. Wiatr, mgła czy zagrożenie lawinowe było na tyle duże, że wyciągi były zamykane i albo trzeba było jeździć na dole, albo siedzieć w barach.
W pierwszy dzień jeździłem w Argèntiere na Grands Montets. Miałem świetną pogodę z niestety nie za dużą ilością śniegu. Alpy już od paru lat borykają się z brakiem śniegu. Nie odbierajcie mnie źle, dalej wszystko było otwarte (nawet zjazd na sam dół), ale było twardo. Na trasach był zmarznięty śnieg albo lód. Poza trasami było lepiej, chociaż duże i twarde muldy czasami utrudniały jazdę.
Dopiero gdzieś dalej od ubitych tras zaczynało się robić ciekawiej. Grands Montets ma północne stoki. W związku z tym słońce tak bardzo nie topi śniegu i można znaleźć puch nawet parę dni po opadach.
Ten rejon jest jednym z trudniejszych terenów w Chamonix (poza Valée Blanche). Nie polecam go początkującym ani średnio jeżdżącym narciarzom. Posiada wąskie, strome trasy i ogromne przestrzenie gdzie jednak żeby w pełni je wykorzystać i zwiedzić trzeba mieć umiejętności narciarskiem na wyższym poziomie.
Pogodę miałem słoneczną, bez wiatru. W pięcio-stopniowej skali zagrożenia lawinowego było jeden, więc nic tylko jeździć non-stop. Tak też było. Używałem pierwszego dnia na maxa. Prawie…
Na sam szczyt Grands Montets jest kolejka linowa. Niestety w 2018 się spaliła i jak dotąd jej nie odbudowali. Ponoć są plany, że na następny sezon ma być nowa, szybka i na dwóch linach (żeby mogła jechać podczas dużego wiatru). Miejmy nadzieję, że ją zbudują bo z samej góry są piękne tereny do zjadu z tyłu po lodowcu.
Jak narazie jedyną możliwością dostania się na szczyt jest hike z górnej stacji krzesełek albo gondoli. Ponoć 45-60 minut do góry. Dużo ludzi to robi, ale trzeba mieć narty do chodzenia po górach albo raki. Raki mam, ale nie przy sobie. Zostawiłem je w hotelu. Nie przypuszczałem, że bedą mi potrzebne w pierwszy dzień. Przyjechałem tu z rakami parę dni później ale znowu pogoda nie była ciekawa. Wiatr, chmury i zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia. Nie ma co ryzykować.
Natomiast z górnej stacji krzesełek La’Hersre można skręcić w lewo, minąć ostrzeżenia, że dalej jest trudno i nic nie jest ubijane, dojechać do skał i prosto w dół.
Jedne z lepszych terenów dla zaawansowanych narciarzy. Trzymać się blisko skał a można nawet tydzień po opadach śniegu znaleźć puch, albo lodowiec. Tak, lodowiec!
Trzeba tylko wystarczająco długo jechać koło skał i nie bać się, że się oddala od głównej części resortu.
Piękny jest lodowiec Argentiere, prawda?
Oczywiście z tego miejsca nie da się już wrócić do głównej części resortu. Trzeba zjechać na sam dół. Zjazd jest bardzo stromy i zmuldzony, albo porośnięty krzakami.
Po drodze mija się schronisko Chalet Refuge de Lognan, w którym można odpocząć albo się posilić. Dojazd do schroniska jest w miarę łatwy. Natomiast powrót do resortu wymaga trochę wysiłku. Albo podchodzisz łatwą trasą lekko do góry i znajdujesz się w rejonie górnych wyciągów, albo zjeżdżasz prosto na dół. Ten zjazd wymaga „trochę” umiejętności.
Jeździłem, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 17.
Tego dnia miałem też niezaciekawą przygodę. Prawie zgubiłem kask z goglami na przerwie.
Usiadłem sobie w słoneczku na stoku, podziwiałem widoki i jadłem kanapkę. Przypadkowo robiąc zdjęcie potknąłem się i kopnąłem kask, który poleciał prosto na dół.
Na dół był spory kawałek. Ubrałem narty i ruszyłem na jego poszukiwanie. W miarę szybko znalazłem szkło od gogli ale po kasku ani śladu. Teren stawał się coraz to stromszy i niebezpieczny.
Nie dało się dalej jechać. Musiałem lasem objechać to urwisko i z dołu próbować szukać kasku. Wypatrzyłem go, ale niestety zawisł na jakiś patykach. Podejście z dołu w tym głębokim śniegu urwiskiem do góry nie należało do łatwych.
Trwało to 45-60 minut. Tak spocony i wycieńczony to dawno nie byłem. Oczywiście w tym czasie nikt tędy nie jechał. Na koniec musiałem jeszcze podchodzić do wyciągu, bo już za nisko zjechałem. Przygoda, przygoda… która się dobrze zakończyła. Zaoszczędziłem $400-500 i jutro rano mogę iść prosto na narty a nie do sklepów szukać kasku i gogli.
Dzisiaj wieczorem dołączyła do nas druga część grupy, więc następnego ranka ruszyliśmy wszyscy autobusem w dół doliny do Fleégère.
Brévent i Flégère tworzą główną cześć narciarką w Chamonix i są połączone w górach za pomocą kolejki linowej.
Są to południowe stoki, więc śnieg nie zawsze jest tutaj idealny i często na dół trzeba zjechać gondolami.
Pogoda na dzisiaj też była super. Słonecznie i bez wiatru. Rano stoki były zmrożone i twarde, ale słoneczko z tym lodem szybko sobie poradziło i już gdzieś koło 11 rano było miękko.
Nie ma tutaj może tak ekstremalnych stoków jak w Grands Montets ale też można coś znaleźć.
Wyciąg krzesełkowy Index wyjeżdża wysoko, a jak się chce jeszcze wyżej to jest orczyk. Oczywiście nie brakowało na górze mocnych i odważnych co wpinali się jeszcze wyżej. Dzisiaj zagrożenie lawinowe jest na poziomie 1, więc na pewno jest frajda zlecieć z samego szczytu.
Rano próbowaliśmy parę razy wyjechać z tras, ale było jeszcze za wcześnie i wszystko było zmrożone. Dopiero tak gdzieś od 11-11:30 słońce było na tyle mocne, że roztopiło lód i jazda tam stawała się miękka i przyjemna.
Jeżdżenie w słońcu po stromych i nieubitych stokach jest bardzo męczące. Częstsze przerwy musiały być wprowadzone.
Około południa wzięliśmy kolejkę Liaison i przejechaliśmy do Le Brévent. Jest to resort który znajduje się najbliżej Chamonix z którego można też tu wyjechać gondolą Planpraz.
Tutaj czekała na nas nie-narciarska część grupy i już wszyscy w osiem osób wyjechaliśmy kolejką górską na Le Brévent, 2,525m.
Mimo, że zjazd stąd został zamknięty ze względu na brak śniegu to i tak warto było tu wyjechać. Ze szczytu rozciągają się chyba jedna z najładniejszych widoków na przepiękne pasmo górskie po drugiej stronie doliny Chamonix.
Takie szczyty jak Mount Blanc czy Aiguille Du Midi. są na „wyciągnięcie ręki”.
Zjechaliśmy kolejką do głównej części resortu (Planpraz, 2000m), odpoczęliśmy wszyscy przy piwku i jeździliśmy tutaj prawie do końca dnia. Na nasłonecznionych stokach śnieg stawał się coraz to cięższy i mokry, albo go w ogóle nie było
Dla urozmaicenia na stokach gdzie słońce nie świeciło dalej można było znaleźć zmrożone odcinki.
Ogólnie było ciekawie i różnorodnie. Widoki były tak cudne, że każdy często stawał i je podziwiał.
Na koniec dnia zjechaliśmy gondolą prosto do Chamonix i tam na wysokości 1,035 metrów zakończyliśmy dzień.
W lokalnych knajpeczkach planowaliśmy kolejne dni. Zostało nam jeszcze 3 dni narciarskie, więc trzeba je na maxa wykorzystać.
2023.03.06 Chamonix, FR (dzień 3)
Straszą. Pogoda nas straszy. Straszy, że od środy a właściwie to od wtorku wieczór idzie jakaś śnieżyca i będzie padać do końca tygodnia. Wszyscy mieliśmy nadzieję na słoneczne dni i podziwianie widoków a tu pogoda może nam trochę pokrzyżować plany.
Dlatego korzystamy póki możemy a potem będziemy się zastanawiać co robić z czasem. Dziś ekipa podzieliła się na babską i męską. Mężczyźni poszli na narty a kobiety postanowiły ich odwiedzić na szczycie Brevent. Ze szczytu Breven jest piękny widok na północne stoki i najwyższe szczty górskie takie jak Mt. Blanc czy Aiguille du Midi.
Chłopaki do Breven miały trochę do przejechania dlatego my rano spokojnie pospacerowałyśmy po miasteczku ale zbliżając się w kierunku wyciągu. Co mnie zaskoczyło to to, że kolejka nie do końca wyjeżdża z miasteczka. A jeszcze bardziej, że przy kolejce w sumie nie ma za wiele życia.
W Chamonix w samym centrum (to znaczy paru uliczkach blisko dworca głównego) coś się dzieje. Natomiast przy samych wyciagach to jakoś nie ma restauracji, sklepów itp. Zresztą samo dojście do wyciągu było dość pod górę co dla narciarzy nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Przed kolejką na szczyt Breven (2525 m) można spotkać bardzo ciekawych ludzi ponieważ właśnie z tego szczytu bardzo popularne są zloty na paralotniach. Podobno Chamonix ma idealne warunki do uprawiania tego sportu. Paralotniarzy często widywałam również w innych resortach europejskich ale w Chamonix zdecydowanie jest ich najwięcej. Można wykupić sobie lot z instruktorem. Leci się w dwie osoby i można wybrać jeden z trzech poziomów trudności. Łatwy, średni który różni się tylko czasem spędzonym w powietrzu i zaawansowany który dodatkowo zapewnia ci różne fikołki itp. Jak stałam na dole kupując bilety to właśnie jeden chłopaczek opowiadał koledze, że nie wiedział na co się godzi ale jak się instruktor spytał czy chce fikołki i obroty to on odpowiedział „jasne, czemu nie?”. Po paru sekundach już krzyczał „proszę przestań” bo jak tu się człowiek zgodzi na fikołki to nie ma lekko.
Na Breven wyjeżdża się dwoma kolejkami. Najpierw gondolą do połowy a potem kolejką linową nad przepaścią. W połowie spotkaliśmy się z chłopakami i już wszyscy razem ruszyliśmy na sam szczyt. Darek miał nadzieję, że zjedzie na nartach z samej góry ale niestety zamknęli mu trasę i musiał narty zostawić przy drugiej kolejce. Z samego szczytu Breven można zjeźdżać ale tylko przy dobrych warunkach i dużej ilości śniegu. Trasa jest dość stroma ale bardzo dobrzy narciarze dają radę. Na samym Breven nie ma za wiele. Szczyt jest wąski i skalisty więc zrobili tylko platformę widokową z której można oglądać Mt. Blanc i inne szczyty alpejskie. Jest też restauracja ale nie było za bardzo stolików wolnych, zwłaszcza na grupę 8 osobową. Słoneczko jednak ładnie świeciło, widoki zapierały dech w piersiach i prawie wogóle nie wiało. Trochę czasu spędziliśmy na górze podziwiając widoki i pstrykając zdjęcia.
Na lunch jednak zjechaliśmy do połowy góry. Tam już jest większy wybór miejscówek a widoki też piękne.
Przerwa na piwko i kanapki z plecaka musiała być. W Chamonix jest mniej knajp przy stokach niż w Zermat. Myślę, że po części dlatego, że w Zermatt domki i wioski wchodzą wysoko w góry. W Chamonix góry są bardziej strome i pewnie wioski w górach są mniej praktyczne. W Chamonix jest też mniej tras na łazików które przeplatają się ze stokami narciarskimi i w związku z tym jest mniej też restaruacji. Wszyskto co jest w górach to albo schroniska górskie albo restauracje przy głównych stacjach kolejek, głównie górnych stacjach.
Po przerwie na lunch chłopaki ruszyły na stoki, żeby korzystać ze słońca póki jest a my z dziewczynami na dół na jakieś zakupy. Zakupy zakupami ale przerwa na kawkę i ciacho też musiała być.
Francja przecież słynie z wyrobów cukierniczych. Każdy wybrał sobie inne ciasto ale każde było pyszne. Od czekoladowych po malinowe, mango czy deser Mt. Blanc (ciasto migdałowe i bita śmietana). Pychota!
Zbliżała się czwarta po południu i chłopaki zjechali już z gór. Zanim słońce zajdzie chcieliśmy jeszcze wypić piwko na zewnątrz. Udało nam się znaleźć knajpkę i podziwiająć zachód słońca w górach relaksowaliśmy się przy winku/piwku i wspominaliśmy cudowny dzień.
2023.03.05 Chamonix, FR (dzień 2)
Nowy dzień, nowe przygody we Francuskim świecie. Przygody mamy, nie da się ukryć i zdecydowanie nawet po latach Francuzi nadal z angielskim maja na bakier. Ale te widoki ... One wynagradzają wszystko.
Dziś w końcu odespaliśmy dwie poprzednie noce i nawet udało się przespać całą noc bez jet-laga. To już nasz 3 raz pod rząd w Europie bez jet-laga. Jednak drzemki popołudniowe zaraz po wylądowaniu pomagają się przestawić. Dodatkowo energii dodał nam lokalny jogurt (kasztanowy) z granolą. Chyba tylko we Francji są jogurty kasztanowe.
Darek oczywiście ruszył szukać śniegu. Na dole nie wiele go jest. Nawet czasem ciężko zjechać do samego dołu. Miejmy nadzieję, że w górach jest lepiej. Chamonix nie ma za dużo tras ale za to ma potężne tereny off-piste czyli poza trasami. Tam jeździ się lepiej bo trasy nie są ubite i przestrzenie pozwalają się fajnie pobawić.
My z rodzicami uderzyliśmy na "miasto" to znaczy wzięliśmy pociąg z Argentiere gdzie śpimy do Chamonix gdzie podobo jest serce tego resortu.
Dolina Chamonix i jej lodowce zostaly odkryte w 1741 roku przez dwóch Anglików. Pierwszy dom gościnny został otwarty w 1770 roku. Natomiast pierwszy luksusowy hotel został otwarty w 1816 roku. W XVIII wieku głównymi turystami byli wspinacze górscy, których przyciągał Mt. Blanc.
Szczyt Mont Blanc pierwszy raz został zdobyty w 1786 roku przez dwóch lokalnych górołazów, Paccard i Balmat. Ich pomniki stoją w centrum Chamonix i oczywiście zwrócone są w kierunku tej potężnej góry.
Chamonix jednak najbardziej rozbudowało się w XX wieku. W 1901 otwarta została linia kolejowa łącząca Genewę z Chamonix co ułatwiło transport turystów latem i przede wszystkim zimą. Wozami konnymi ciężko by było dojechać tu zimą. Góry, lodowce przyciągały turystów tu od lat. Aż do tego stopnia, że w 1924 odbyły się tu pierwsze zimowe igrzyska olympijskie. Pierwsze w ogóle na całym świecie.
Chamonix dalej ma swoją sławę, historię i zdecydowanie jest taką miejscowością którą prawie każdy chce odwiedzić. A jak tu sprawa wygląda z nartami? Darek mówi, że „Ski if you can” (jeździj jeśli potrafisz). Chamonix jest historycznym miejscem gdzie lokalni w szopach przy domu robili swoje własne narty. Tutaj ludzie jeźdżą na nartach z dziada pradziada a narciarstwo jest wpisane w kulturę i dziedzictwo. Dlatego Chamonix jest takie trochę staromodne. Oczywiście ma sklepy z markowym sprzętem, restauracje gdzie kelnerzy serwują posiłki w muszkch. Ale ma też lokalne sklepy gdzie każdy się zna i przedewszystkim niesamowite tereny i schroniska w górach które dostępne są tylko dla zaawansowanych narciarzy.
My poszwędaliśmy się po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Dziś dojeźdża do nas kolejna część wycieczki więc chcieliśmy ich jakoś przywitać. Mieliśmy ochotę iść do pobliskiej restauracji na apres ski ale okazało się, że zamknięta. Dopiero na kolację udało nam się tam zajść. Dlatego apres ski musiało się ograniczyć do piwka na balkonie. No i dobrze. W słoneczku, z pięknym widokiem na góry. Czego chcieć więcej.
Jak już wszyscy dojechali do hotelu, ogarnęli się itp to poszliśmy szukać miejsca na kolację. Jest nas grupa 8 osób więc obawialiśmy się, że nigdzie nie dostaniemy miejsca. Chciałam zarezerwować telefonicznie ale niestety na moje pytanie czy Pani mówi po Angielsku usłyszałam tylko „non” (nie). No to jak nie to nie, żadnego „przepraszam ale nie”, „chwileczka” i zawołanie kogoś kto mówi. Nic... poprostu tylko „Non”. No więc bez rezerwacji na chybił trafił poszliśmy do restauracji Le Dahu. I nawet udało nam się dostać stolik.
Nie bardzo wiedziałam co dostanę zamawiając palony na ogniu rump-steak. Okazało się, że jest to trochę wersja zrób to sam. Dostaliśmy piecyk z węglem i grilem, surowe mięso i długie widelce do pieczenia mięsa. Ciekawe i smaczne nie można powiedzieć. Ale ciepło od tego było niesamowite. Aż butelki z winem musieliśmy przestawiać bo się gotowało.
Po pysznej kolacji rozeszliśmy się do pokoii. Znajomi byli zmęczeni podróżą a my też mieliśmy parę spraw do ogarnięcia jak na przykład zaplanowanie kolejnego dnia. Przecież nie ma czasu na leniuchowanie.
2023.03.03-04 Chamonix, FR (dzień 1)
1st world problem (problemy pierwszego świata)... Czy jechać wcześniej na wakacje i wylecieć już o 5 w południe, żeby jak najwcześniej wylądować i mieć cały dzień przed sobą w destynacji. Czy jednak wylecieć później, przespać się w samolocie i wylądować później ale bardziej wypoczętym...
Co myśmy wybrali? Oczywiście więcej godzin we Francji, ze zmęczeniem coś wymyślimy. Tak więc, Piątek, godzina druga po południu a my w taksówce na JFK. Tym razem lecimy Air France. Jest on zrzeszony z Deltą więc nadal punkty, statusy itp zaliczone. Jednak ponieważ samolot jest obsługiwany przez Air France to lecimy z innego terminalu i mamy troszkę inne doświadczenie niż to u Delty. Co zrobili źle a co dobrze?
Nadawanie bagaży ogólnie poszło sprawnie, przejście przez bramki? Masakra. No może nie totalna masakra ale nie ogarnęli tego. Nie mieli TSA Pre, dali nas na specjalną linię ale tam znów się co jakiś czas wpychali ludzie z pierwszej klasy którzy byli bez kolejek. Tak więc całe security nie poszło najszybciej ale na szczęście myśmy się z tym liczyli i nie przyjechaliśmy na styk. Tak więc minus za bramki ale plus za lounge.
Pomału obrażamy się na Priority Pass. Coraz częściej jak chcemy wejść słyszymy, że nie wolno, że nie ma już dla nas miejsc itp. Nie dziwię się, że ludzie wyrabiają karty z benefitem lounge ale to nie powinno być tak że każdy może i nagle jest jakaś niesamowita ilość ludzi i jak są popularne dni lotów to nie da się skorzystać z Priority Pass. Olaliśmy więc ich i poszliśmy prosto do lounge Air France. Jako, że mam status platinium to lounge partnerskich lini jak Air France czy KLM mam za darmo. Uratowało już nas to w zeszłym roku w Amsterdamie i uratowało teraz. Obiadek z przepysznym deserem i szampanem był na koszt Air France. A całkiem dobry był trzeba im przyznać.
Ostatni plus Air France dostał za samolot a szczegółnie za klasę premium economy. Muszę przyznać, że było to najlepiej wyprfilowane siedzenie w tego typu klasie jakim kiedy kolwiek leciałam. Dość mocno się rozkładało a do tego było jakoś tak fajnie wyprofilowane. Szkoda tylko, że jak samolot ma wylot o 6 wieczór to wcale się nie chce spać. Jak już nam się zachciało spać to podawali śniadanie i nic ze spania.
Może godzinkę się przespaliśmy. I to właśnie jest problem ludzi którym się w głowie przewraca. Zamiast cieszyć się, że wogółe mogą lecieć, to oni narzekają, że samolot za wcześnie, albo za późno, albo nie z tego lotniska… tak piszę też o sobie. Czasem za duży wybór wcale nie jest zdrowy.
Lot był dość krótki. Około 6.5h. Wczesnym rankiem akurat jak słońce wschodziło wylądowaliśmy w Paryżu. Oczywiście musiał na śniadanie polecieć croissant czekoladowy. Na szczęście przesiadkę mieliśmy dość krótką, 2h. Wystarczającą aby zjeść croissant, przejść przez odprawę paszportową, oczywiście znów musieliśmy dać bagaże na prześwietlenie.
Godzinka już mniej wypasionym samolotem i wylądowaliśmy w Genewie. Takie bogate miasto, Szwajcaria itp... to spodziewałam się czegoś dość wypasionego. Wiedziałam, że jest to małe lotnisko ale spodziewałam się, że wszystko będzie chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze zdziwienie było ze stroną Francuską vs. Szwajcarską. Na lotnisku w Genwie są dwie strefy. Francuska i Szwajcarska. Wyszliśmy z samolotu, widzimy karuzelę z bagażami, pisze, że z lotu z Paryża więc stoimy. Ale karuzela dość mała więc zaczęliśmy się zastanawiać gdzie narty wyjadą. Darek poszedł do Pana z obsługi a Pan na to... a gdzie Pan jedzie po lotnisku. Darek na maksa zaskoczony, a co go to interesuje? Przecież on się pytał gdzie wyjeżdżają bagaże więc co do tego mają jego plany później.
Rozwiązaliśmy zagadkę. Czytając napisy, kojarząc fakty doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście my powinniśmy zjechać poziom niżej i tam będą nasze wszystkie walizki. Ponieważ samolot jest z Paryża to jak się ląduje w Genewie to można użyć wyjśćia Francja. Dzięki temu podróż jest jako krajowy lot a co za tym idzie nie ma żadnych restrykcji dotyczących przewożenia towarów między krajami. Dla nas to bez róźnicy ale jak ktoś chce przewieźć skrzyneczki wina z Paryża to lepiej mu wylądować po stronie Francuskiej.
Podróże kształcą, tak mówią. No więc my też zaczęliśmy rozkminiać te zagadki no i doszliśmy o co tu chodzi. Ogarnęliśmy Francuską i Szwajcarską stronę, zeszliśmy na dół bo my skrzyneczek wina nie mieliśmy i nawet w miarę szybko odebraliśmy bagaże. Dobra to w drogę... ha... nie tak łatwo. Kolejny punkt. Wypożyczalnia samochodów. Jak już ją znaleźliśmy to była taka kolejka, że stwierdziliśmy, że to nie dla nas. My kolejek nie lubimy. Wzieliśmy autobus, pojechaliśmy prosto na parking i stwierdziliśmy, że tam się coś wymyśli. Na szczęście udało się wymyśleć, i dostaliśmy VW Passat. Moja pierwsza reakacja była, jak my się mamy do tego zmieścić, druga, że może i lepiej bo w sumie większym po tych wąskich uliczkach i na małych parkingach nie będzie ciekawie. No a trzecia reakacja była – kto jak kto ale ja muszę zmieścić te wszystkie bagaże i co? Zmieściłam.
Ufff... ok, mamy wszystkich, bagaże zapakowane, czas ruszyć w górki. GPS ustawiony więc widoki można podziwiać. Droga poszła dość sprawnie. Budynek (hotel) też w miarę szybko znaleźliśmy. No idzie jak po maśle. Do czasu... do czasu aż weszłam do budynku a tam niby jest recepcja ale na recepcji nie ma nikogo. I wogóle to pisze, że recepcja to w sumie nie czynna. To znaczy to bardziej wywnisokowałam po wszystkich QR kodach i innych naklejkach bo ja Francuskiego nie znam a tam oczywiście wszystko po Francusku. W końcu znalazłam jakąś panią, pytam się gdzie tu mogę się zameldować a ona, żebym e-maile czytałam. Kto w dzisiejszych czasach maile czyta... tyle się ich dostaje, że czyta się tylko pierwsze zdanie czy rezerwacja jest potwierdzona i czy samolot nie jest odwołany. Resztę się olewa.
W naszym przypadku okazało się, że klucze są do odbioru 2 minuty od hotelu (nie tak źle) ale jak przystało na Europę to przerwa musi być i biuro nie jest czynne od 12 – 14. Ehhh.. kochamy tą Europę. Prawda jest taka, że jak się przyzwyczaich, że w Stanach wszystko jest dostępne 24h na dobę, że ludzie ogólnie sobie ufają a tam gdzie nie ufają to ubezpieczenie pokryje, gdzie każdy każdego rozumie a technologia jest w miarę dostępna to ciężko jest przestawić się na Francuskie warunki gdzie technologia kuleje, język angielski tym bardziej. Nie mówiąc już o gościnności.
No nic... oni przerwa to my też. Poszliśmy na pizze i piwko, żeby przeczekać, aż znów otworzą biuro.
Klucze mamy (oczywiście tylko jedno), parking mamy, lokum na najbliższy tydzień mamy. Kolejny przystanek zakupy. Też w miarę udało nam się załatwić. Po tym wszystkim, po tym całym maratonie padliśmy. Tak nam się na stojąco zamykały oczy, że poleciała drzemka. A po drzemce co... jak to co? Sery.....
Na kolację nie szukaliśmy miejsca daleko. Poszliśmy do pierwszej restauracji którą widzieliśmy z okien. Było pysznie. Sery, polędwice, ryby. Wszystko przepyszne. No i wino super tanie.
Fajnie się siedziało, i siedziałoby się dłużej ale już zamykali. Tak więc wróciliśmy do domku ale i tak każdy szybko padł. Podróż jest zawsze męcząca ale niestety konieczna jak chce się odwiedzać i odkrywać inne miejsca poza własnym ogródkiem.
2015.11.01 Chamonix, Francja (dzień 2)
Dzisiejszego poranka chcieliśmy pospać dłużej ale przecież tu są tak piękne góry, że nie wolno marnować czasu na sen. Pół przytomni, po szybkim śniadaniu zapakowaliśmy się do kolejki liniowej na Aiguille du Midi i w ciągu 20 min znaleźliśmy się 3 km nad doliną dokładnie na wysokości 3842 m.
Po wyjściu z wagonika kolejki przywitało nas orzeźwiające, mroźne (-15C) powietrze. Byliśmy w szoku jak w tak trudnych, niedostępnych, pionowych skałach potrafili zbudować tak obszerny kompleks, restauracji, tuneli, wind, pomostów i wiele innych wiszących „chodników”, które ułatwiają zwiedzanie i oglądanie alpejskich lodowców.
Jest to też miejsce gdzie możesz się znaleźć najbliżej Mont Blanc (4809 m), bez konieczności wspinania się.
Jet-lag, brak aklimatyzacji i ogólne zmęczenie powinno nas usypiać i męczyć, ale było wręcz przeciwnie. Mroźne powietrze plus podekscytowanie miejscem dodawało nam energii. Więc zaglądaliśmy w każdy kąt.
Oczywiście udaliśmy się do miejsca z którego parę lat temu (ok. 7-9 lat temu) zaczęliśmy zjazd słynnym lodowcem Vallee Blanche, ponad 20 km lodowcem w dół. Był to wspaniały zjazd, ale tym razem nie mieliśmy nart, ani przewodnika a i śniegu nie było tyle co ostatnim razem.
Mieliśmy tyle energii, że dalej nasz hike był w planach więc zjechaliśmy kolejką do połowy skąd rozpoczęliśmy nasz 5km hike do Montenvers.
Bardzo łatwy hike, większość trasy trawersujesz zboczami aż dochodzisz do przełęczy Signal Forbes (2198 m.).
Do przełęczy szliśmy cały czas w słońcu, więc szlak był suchy i łatwy. Od przełęczy czuliśmy zimne powietrze z lodowca, które w połączeniu z północnym stokiem zmusiło nas do założenia raków. Bo schodzenie w dół po lodzie bez raków nie jest takie przyjemne.
Po około pół godziny od przełęczy doszliśmy do kolejki górskiej, skąd planowaliśmy zjechać do Chamonix. Mieliśmy w planie też dojść do lodowca Vallee Blanche, ale ostatni pociąg był o 16:30 i moglibyśmy na niego nie zdążyć. Co by oznaczało schodzenie na nogach do Chamonix. Troszkę za długo, biorąc pod uwagę, że musimy dziś jeszcze jechać do Aosty.
Podeszliśmy do tarasu widokowego, skąd podziwialiśmy przepiękny język lodowca i aż łezka się kręciła w oku, że nie mogliśmy go dotknąć. Obiecałem mojej żonie, że tu wrócimy. Druga łezka się zakręciła w pociągu jak zobaczyłem ludzi, których ubiór i plecaki mówiły, że bawili się tu dłużej niż jeden dzień.
Po kolejnych 30 minutach znaleźliśmy się w ciepłym Chamonix, gdzie ludzie siedzieli w restauracjach w koszulkach opalając się na tarasach. Poszliśmy w ich ślady i oglądaliśmy zachód słońca we Francuskich Alpach, schładzając się piwkiem.
Będąc we Francji i nie zjeść Macarons, to jak być we Włoszech i nie zjeść pizzy.
No i w drogę. Szybki przejazd pod tunelem Mont Blanc i po godzinie byliśmy już w Aoscie, w hotelu HB w centrum miasta.
2015.10.31 Chamonix, Francja (dzień 1)
Miesiąc temu byliśmy w Maroko na Ilonki urodzinach, więc teraz, na moje urodziny ja też musiałem coś fajnego wymyślić. Brak dni wolnych nie pozwala nam lecieć w odległe krainy, więc skończyło się na Europie.
Mój travel agent, Ilonka, znalazła świetne ceny na lot liniami Emirates do Mediolanu. Niecałe $400 na osobę w dwie strony. Jak tu nie lecieć...
Ostatnio trochę lataliśmy do Europy liniami europejskimi albo amerykańskimi. Azjatyckie linie pobijają ich pod wieloma względami. Już na JFK widać różnice. Po raz pierwszy widziałem załadunek do samolotu trzema rękawami. Lecieliśmy największym samolotem jaki aktualnie świat produkuje Airbus A380-800. Załadowanie 500 pasażerów trwało może 20 minut. Uprzejmość załogi, która mówi 15 językami, duża odległość między siedzeniami, a co za tym idzie większe ich rozkładanie, duże ekrany do oglądania, to tylko jedne z wielu udogodnień.
Jedzenie tez bardzo dobre. Łosoś, krewetki, jagnięcina, omlety......
Jednym słowem bardzo jesteśmy zadowoleni z ich serwisu. Ostatnio czytałem ranking linii lotniczych na długie dystanse to w pierwszej dziesiątce już nie ma żadnej linii europejskiej ani amerykańskiej. Załapały się osiem azjatyckich, Quantas z Australii i Air New Zealand.
Samolot ciekawie leciał nad południowymi alpami. Piękne widoki.
Znowu udało nam się mieć trzy miejsca w cenie dwóch. Jak robimy rezerwacje to rezerwujemy jedno miejsce pod oknem a drugie w przejściu. Linie lotnicze raczej nie chcą sadzać ludzi w środku, chyba że jest bardzo pełny samolot. Wtedy i tak raczej osoba nie chce siedzieć w środku i się chętnie przesiądzie pod okno albo koło przejścia. Drugim trickiem, który staramy się opanować to jest zamawianie jedzenia. Robiąc check-in dzień wcześniej wybierasz sobie specjalną dietę (np.rybki czy wegetariańskie). Dostaliśmy jedzenie 40 minut wcześniej niż cała reszta pasażerów z regularnym menu.
Po ośmiu godzinach lotu wylądowaliśmy w Mediolanie. Szybka odprawa i już rozpoczynamy nasz długi weekend na starym kontynencie.
Z Alamo wzięliśmy VW Golf TD i w drogę. Do Chamonix jest jakieś 3 godziny drogi, która wiedzie przez przepiękną dolinę Aosta kończącą się tunelem pod Mt. Blanc.
Autostrady we Włoszech nie należą do tanich. Odcinek z Mediolanu do Aosty (130 km) kosztował nas 26 EUR. Jak się później okazało, to dopiero początek opłat za drogi. Z drugiej strony koszt budowy dróg w tak trudnych warunkach na pewno jest bardzo wysoki. Droga albo biegnie wiaduktem, albo jest w tunelu.
Parę kilometrów w tunelu po jednej stronie doliny, wiadukt nad doliną i znowu w tunel po drugiej stronie. Tak cały czas przez kilkadziesiąt kilometrów. Pamiętam jak byłem tutaj dawno temu to jeszcze tej drogi nie było (była w budowie), podróż przez tą alpejską dolinę trwała o wiele dłużej. Tak jak pisałem, droga kończy się tunelem pod najwyższą górą w Alpach, Mt. Blanc.
Tunel ma 11.5 km i był wybudowany 50 lat temu. Fajne uczucie jest jak się tak jedzie tym tunelem wiedząc że nad tobą jest ponad 3 km skał i lodowców. Za takie przyjemności trzeba słono płacić. Kosztowało nas to 55 EUR w dwie strony. Jest to chyba najdroższe 11 km jakie pokonałem na drodze. Dobrze, że nie jechaliśmy ciężarówką, bo ta przyjemność odciążyła by nasze portfele o 500 EUR.
Po drugiej stronie tunelu już czekała na nas Francja z przepięknym Chamonix
Szybkie zameldowanie się w hotelu, zostawienie samochodu na parkingu i zabawy czas zacząć.
Na urodzinową kolację wybraliśmy restaurację Cousin Albert. Fajna, mała knajpeczka, z tradycyjnymi francuskimi potrawami i dobrymi lokalnymi winkami.
Być we Francji i nie zjeść French Onion Soup to tak jak................................ Trochę się dziwiłem jak wraz z zupą kelnerka przyniosła mi 50 ml Port i powiedziała żebym sobie to wlał do zupy. Długo się nie zastanawiając oczywiście tak uczyniłem. Dobre to było........... Zupa już nie była taka gorąca. Potem oczywiście musiał być steak który był podawany z roztopionym, pleśniowym Blue Cheese.
Łączyliśmy smaki potraw z dobrymi winkami. Czerwone Bordeaux i białe Burgundy idealnie pasowało do naszych wynalazków.
Na kolację dołączyła do nas siostra z Philem, a także znajomi ze Szwajcarii.
Po takim podkładzie rozpoczęła się impreza. Tak naprawdę rozpoczęła się kiedy szef kuchni z domową nalewką przyszedł do naszego stolika. On ani słowa po angielsku, my ani słowa po francusku ale śmialiśmy się na całego.
A potem co się działo, lepiej nie mówić ale nie było źle bo skończyliśmy w kasynie gdzie z Ilonką wygraliśmy w black jacka 150 EUR. Może nie jest to dużo ale zawsze będzie na jakąś fajną kolację.
Dobrze, że zamknęli kasyno o 2:30 rano więc udaliśmy się spać bo następnego poranka czekał na nas hike w okolicach Chamonix i powrót do Aosty. Pogoda ma być słoneczna, więc wszystko powinno się udać.