Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.10.25 Denver, CO (dzień 1)
Zazwyczaj jak człowiek spróbuje czegoś lepszego to potem jest mu dużo trudniej wrócić do wcześniejszego stanu rzeczy. Nie ważne czy chodzi tu o coś smaczniejszego, wygodniejszego, czy po prostu lepszego w mniemaniu danej osoby. Raz podniesiona poprzeczka ciężko spada na dół. A jak spada to z hukiem i tego nikomu nie życzymy.
Dla nas chyba najbardziej podniosła się poprzeczka jak poznaliśmy szlaki górskie na zachodzie Stanów. No bo jakoś było nie do pomyślenia, że można w tak piękne miejsca dojść w jeden dzień. No i wina/whiskey jak Darek nas wyedukował.
Ostatnio oboje z Darkiem mamy za dużo pracy, dlatego bez większego zastanowienia zrobiliśmy sobie weekend relaksu. A dla nas relaks polega na aktywnym łażeniu więc w czwartek po pracy wskoczyliśmy w wielkiego ptaka i ruszyliśmy na zachód do naszego „domku”, czyli do Denver.
Technicznie lotnisko w Denver opuściliśmy już po północy więc nasze wakacje zaczęły się w piątek, dokładnie w piątek rano jak po nocy w hotelu ruszyliśmy w kierunku górek. Szlak na pierwszy dzień był tylko godzinę od Denver, kiedyś próbowaliśmy go zrobić ale to był koniec kwietnia i jeszcze było dość dużo śniegu. Teraz pomimo, że trochę śniegu spadło we wtorek mieliśmy nadzieję, że uda nam się go dokończyć.
Szlak był przewidziany na niecałe 4h tam i z powrotem i mniej więcej tyle nam zajął. Musieliśmy wyjść jakieś 1700 ft (500 metrów) do góry. I niby nie było by to nic dziwnego ale start szlaku był ponad 10 tys feet (3000 metrów). Kiedyś moją granicą było 10tys. Do 10 tys mogłam chodzić bez większych problemów ale po przekroczeniu 10tys zaczynałam czuć brak tlenu. Powyżej dwunastu tysięcy (3600 m) nie przepadałam za hikami. Przebywanie w Denver i nie tylko sprawiło, że 10tys nie jest już takie straszne. Wysokość zaczynam odczuwać jak się zbliżam do 12tys a dyskomfort jest bardziej koło 13-14 tys (4000 m).
Ostatni raz (rok temu) przekroczyliśmy 12tys też w Kolorado. Wtedy chcieliśmy zdobyć Peak 10 (13,633 /4155 m) Wtedy wymiękliśmy na około 12,700. Na tym wyjeździe chyba nie będziemy szli pod 13tys ale trenowanie w okolicach 12tys jak najbardziej nam się przyda.
Plusem szlaków na zachodzie, a zwłaszcza tych przekraczających 10tys ft wysokości jest ich łatwość. Ciężko zrobić trudne szlaki na wysokości gdzie jest mniej tlenu i o zadyszkę nie trudno. No chyba, że się tu mieszka i co tydzień chodzi po górach to nawet biegać można. Kiedyś miejmy nadzieję dojdziemy do takiej kondycji, albo przynajmniej czymś pomiędzy biegaczem a górołazem mieszkającym na poziomie morza.
Kolejna ciekawostka która odróżnia lokalnych od turystów. Na szlaku często mówi się “Cześć co słychać?” no i jakieś tam mała wymiana zdań się szybko nawiązuje, czasem kończy się na “baw się dobrze” a czasem przeradza się w to w rozmowy o pogodzie. Darek zaczepiał dziś wszystkich i mówił “piękny dzień mamy” no bo rzeczywiście pogoda dopisała i było cudo. Tylko ktoś mu dogadał (tak przyjaźnie) no w Kolorado jesteś… tu przecież zawsze jest pogoda. No tak bo albo tu świeci słońce albo pada śnieg. Pochmurnych dni, deszczowych i zachmurzonych raczej tu nie wiele jest. Kolorado - pogada dla bogaczy.
My Kolorado mamy od święta więc rozkoszowaliśmy się pogodą i widokami. Szlak prowadził piękną trasą, otoczoną górami, aż doszliśmy do jeziora. Przed jeziorem można skręcić i iść wyżej w góry ale to już mówimy o poważniejszym szlaku więc my się skupiliśmy na jeziorze. Od jeziora było chłodnawo bo wyżej już trochę śniegu było. Nadal można było spokojnie po nim chodzić ale chłodek od niego wiał.
Zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i chwilę podziwiania natury w ciszy. Góry to fajna sprawa. Ja chyba nigdy nie zrozumiem ludzi którzy wolą wylegiwanie na plaży niż takie widoki i takie otoczenie. Nie dość, że nagroda jest w samym ruchu to jeszcze widoki niesamowite. No nic, na szczęście różni ludzie lubią różne rzeczy bo inaczej szlaki by były przepełnione a tak to, spotkaliśmy może w sumie z 10 ludzi na całym szlaku. Idealnie. Wystarczająco, żeby przepędzili misie a nie za dużo, że mówienie “cześć” ci się nudzi.
Zejście do auta to już było z górki na pazurki. Kolejnym plusem szlaków na zachodzie jest to, że schodząc w dół dostaje się więcej tlenu a co za tym idzie więcej energii. A szlak jest na tyle łatwy, że można prawie biec. Oczywiście nadal trzeba uważać bo wtedy najłatwiej o kontuzję ale spokojnie schodzi się połowę czasu który zajęło wyjście.
Byliśmy mniej więcej w 3/4 drogi z Denver do Dillon. Dillon, Silverthorne i Frisco to trzy miasta połączone prawie w jedno skąd rozjeżdżają się drogi w różne części gór. My śpimy w Vail ale zanim tam dojechaliśmy to po takim fajnym spacerku należała nam się przerwa w Silverthorne.
Normalnie spanie w Vail, tak centralnie w Vail to nie dla psa kiełbasa. W sezonie zimowym lekko trzeba liczyć $600-$1000 za noc. Dobrze, że teraz nie ma sezonu i ceny bardziej przypominają ceny hoteli we Frisco. Dlatego zdecydowaliśmy się na pomieszkanie w centrum Vail i wyobrażeniu sobie jak to jest mieć 5 min na nogach do wyciągów w tym najsłynniejszym resorcie w Stanach jak nie na świecie.
Miasteczko puściutkie. Śpimy w części Lions Head i jak poszliśmy na kolację to prawie nikogo nie było na chodnikach. Restauracje też jeszcze w większości pozamykane. Każdy właściciel biznesu pewnie gdzieś odpoczywa bo jak się zacznie z końcem listopada to pewnie do kwietnia nie będą mieli przerwy. My postanowiliśmy dziś na “barowe” jedzenie i poszliśmy do Bully Ranch. Bully Ranch jest w hotelu Sonnenalp który ma pyszną restaurację ale niestety jest to jedna z tych na sezon zamkniętych. Stwierdziliśmy jednak, że skoro to w tym samym hotelu to i może jedzenie będzie podobne. Zamówiliśmy pizzę i żeberka. No i niestety żeberka nie powaliły. Spodziewaliśmy się wow a były tylko dobre. No nic, następnym razem w Vail Darek będzie musiał sam robić bo nawet najlepsza knajpa w mieście nie sięga mu do pięt. Jutro kolejny “spacerek”, dłuższy i też zapowiada się piękny, no więc po kolacji, grzecznie do domku i do spania, trzeba mieć siły na jutro.
2023.04.15 Denver, CO (dzień 1)
Lubię spać w hotelach Westin. Zawsze jakaś taka wyspana się budzę. Oni teoretycznie tym się szczycą, że mają Heavenly Bed (niebiańskie łóżka), że są najbardziej wellness itp. Trzeba im przyznać, że materace mają dobre a śniadanie jeszcze lepsze.
Z hotelu prosto pojechaliśmy po autko, to też w miarę sprawnie poszło bo Darek wysiada na parkingu, bierze auto które mu się podoba i odjeżdża. Przy wyjeździe tylko skanują który model wziął i w drogę.
Dziś w planach mieliśmy hike. Darek znalazł jakiś hike na południowych stokach jakieś 20-30 min od Denver. Nie spodziewaliśmy się dużo śniegu ale na wszelki wypadek mieliśmy raki. Przecież to południowe stoki to wiosenne słoneczko stopiło wszystko. Jakie było nasze zaskoczenie jak im wyżej się podnosiliśmy, tym więcej śniegu było. Tego się nie spodziewaliśmy.
Wjeżdżając na parking już w ogóle byliśmy w szoku, że tu biało a jeszcze do tego zaczęło padać śniegiem. Śnieg w kwietniu… w połowie kwietnia… pogoda jednak zmienna jest.
Szybko przebraliśmy nasze cienkie, letnie spodnie na grubsze narciarskie, wyciągnęliśmy kurtki i ruszyliśmy w drogę. Teoretycznie szlak szedł do jeziora ale czytając komentarze na sieci liczyliśmy się z tym, że w połowie może być ciężko. Stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
Najpierw szlak się podnosił zboczem gór. Ścieżka była dość wydeptana i nawet raków nie trzeba było. Śnieg cały czas sypał. Po takim miękkim śniegu raki nie były w sumie w ogóle potrzebne. Najgorzej było z zapadaniem się. Ale na to raki nie pomogą, na to muszą być narty albo rakiety. My rakiet nie mieliśmy bo jednak są dość duże żeby je tak przewozić tam i z powrotem.
Parę razy wpadliśmy dość mocno. Ja zwłaszcza zapamiętam trzy wpadnięcia. Pierwsze wpadłam tak głęboko jak jeszcze nigdy. Dziura była mega długa, na całą długość mojej nogi (a krótkiej nie mam). Drugi raz wpadłam naraz dwoma nogami i zrobiła się dziura jak jakaś mała studnia. A trzeci raz stanęłam i śnieg obsunął się równiuteńko pod dwoma nogami, że poczułam jakbym zjeżdżała na jakiejś platformie w dół. Był to powolny zjazd a nie ułamki sekund jak we wcześniejszych wpadnięciach.
Ci co chodzą po górach wiedzą, że zapadnięcia są czymś częstym ale wykaraskać się z tego nie jest łatwo. Nie jest to może technicznie trudne ale wymaga energii. A na wysokości 11tys ft (3300 m) nie ma się za dużo energii na nagłe ruchy.
Szliśmy jednak dalej i się nie poddawaliśmy. Jak to Darek powiedział, do póki nas to śmieszy a nie wkurza to możemy iść. I tak szliśmy sobie raz we mgle, raz w słońcu. Raz zawiało śniegiem a raz mrozem. Ale jak tylko wyszło słońce to był raj. Byliśmy w dolince otoczeni pięknymi górami.
Ciężko jest opisać klimat gór - jak to się mówi, ludzie dzielą się na dwa typy, tych którym nie trzeba wiele tłumaczyć i tych co nigdy nie zrozumieją. Ja poetką nie jestem więc wykorzystam krótki film aby oddać klimat zimowych gór.
Przeszliśmy troszkę ponad 2 mile (3.5 km) kiedy zapadanie stawało się coraz częstsze i ślady wcześniejszych ludzi coraz mniej widoczne. Podjęliśmy więc męską decyzję, żeby zawrócić. Nadal mieliśmy trochę do pokonania do parkingu i wiedzieliśmy, że jeszcze nie raz się zapadniemy. Ja obstawiałam około 10 razy na osobę - nie wiele się pomyliłam. Było 7-8.
W miarę jak traciliśmy wysokość pojawiało się coraz więcej słońca. Jak doszliśmy do parkingu to nic nie przypominało pogody z czterech godzin wcześniej. Aż chciało się wyciągnąć leżaki z bagażnika i poopalać się w słoneczku. Niestety jeszcze nie mieszkamy w Denver więc nie mamy takich zabawek w samochodzie.
Opalanie się nadrobiliśmy na balkonie w apartamencie. Tym razem śpimy w budynku Copper One. Budynek położony jest przy samych stokach. Tak w centrum jeszcze nie spaliśmy. Copper nie jest dużym miasteczkiem więc z każdego miejsca można w miarę dojść pod wyciągi. Jednak tak, żeby z okien widzieć trasy i wyciągi jeszcze nie mieliśmy. Chyba koniec sezonu i wszyscy powracali więc my mieliśmy wybór i nam się udało wynająć mieszkanko tak centralnie.
Na kolację pojechaliśmy do Vinny’s we Frisco. Dobrze, że mamy bloga bo knajpę odkryliśmy rok temu, strasznie nam zasmakowało tam jedzenie ale kompletnie nie pamiętaliśmy nazwy. Blog przyszedł nam z pomocą i trafiliśmy bez problemu. Nawet był ten sam barman a jedzenie tak samo pysznie smakowało.
To było smakowite zakończenie dnia. Aż wstyd się przyznać, że koło 20 padliśmy do łóżek. Jednak wysokość, świeże powietrze i różnica czasu zrobiły swoje. Ale cóż czasem trzeba. Sen jest najważniejszy. Jak organizm się go domaga to nie można z tym walczyć.
2022.04.14 Denver, CO (dzień 0)
To już nasza tradycja, że w kwietniu lecimy gdzieś na wiosenne narty. Taki krótki, czterodniowy wypad jest bardzo przydatny, żeby wywietrzyć umysł z problemów dnia codziennego.
Po zwiedzeniu prawie wszystkich resortów w Stanach stwierdziliśmy, że Colorado jest najlepsze na krótki wypad. Tylko 3-4h lotu z NY więc idealnie. Inne resorty też sa super ale już trzeba dłużej leciec albo dłużej jechać z lotniska (albo to i to jak np. Mammoth Lakes). Tamte resorty wybieramy jak mamy tydzień wakacji.
Pewnie myślicie…no ale to się może znudzić. Macie trochę racji, ale tylko trochę. W Colorado jest multum resortów, takich wiekszych bliżej Denver to co najmniej 5. Dlatego na następny rok zmieniamy pass na narty. Darek właśnie kupił Epic pass więc od następnego roku będziemy na nowo odkrywać Breckenridge czy Vail.
Póki co przyszedł czas pożegnań i w ten weekend żegnamy się z Copper. Lubimy bardzo ten resort ale czas na zmianę. Z NY wylecieliśmy w piątek wieczór. Lubimy tak. Wylot po 19, w Denver jesteśmy przed 22. Śpimy w hotelu zaraz przy lotnisku więc od odebrania bagażu w 15 min jesteśmy już w pokoju. Szybkie piwko na relaks po podróży albo kolacja jak ktoś jest głodny. I przed północą można już spać. Rano dobre śniadanko, odebranie samochodu i teoretycznie o 10-11 można już iść na hike albo narty. Wylot w sobotę, wiąże się ze stratą jednego dnia bo zanim się wyląduje, zje śniadanie to jest już koło pierwszej popołudniu. A do tego człowiek w ogóle nie wyspany bo trzeba brać samolot o 6 rano. Sen jest dla nas bardzo ważny dlatego czasem lepiej dopłacić do hotelu przy lotnisku i wyspać się w Heavenly Bed.
Rozpiska w poprzednim paragrafie to tylko teoria ale nawet w praktyce udało nam się jakoś to ogarnąć i przed północą już smacznie chrapaliśmy. Na lotniku w NY poszło nam sprawnie, lot też szybciutko minął. Trochę popracowaliśmy, oglądnełam film Amsterdam (bardzo dobra obstawa i gra aktorska) i pograliśmy w sapera. Pamiętacie? Gra chyba z 1998 roku zyskała na nowo nasze zainteresowanie. Jest tak uzależniająca, że się idealnie nadaje na długie loty. Idealny zabijacz czasu. Tyle rzeczy udało nam się zrobić i jeszcze zjeść kolację. W ta stronę udało nam się mieć upgrade więc i kolację zaliczyliśmy. Wszystko z górki… byle tak dalej.
Po wylądowaniu, Darek ogarniał bagaże a ja poszłam do hotelu zrobić check-in. Z lotnika do hotelu mamy 5 min na nogach więc idealnie. Wcześniejszy przylot do Denver (wiatry nam sprzyjały), szybkie ogarnięcie bagażów i pokoju i jeszcze załapaliśmy się na happy hours w hotelowym barze. $6 za piwko prawie na lotnisku brzmi dużo lepiej niż $15 na JFK. Ciekawe kiedy zaczną regulować ceny produktów na lotnisku z drugiej strony jak i tak bary są pełne i ludzie nadal płacą $15 za piwo to po co mają obniżać. Jednak NY ma za dużo pieniędzy.
Sen jednak wygrał i już na drugą kolejkę nie zostaliśmy tylko grzecznie poszliśmy spać. Na sobotę mamy zaplanowany hike.
2022.04.09 Denver, CO (dzień 1)
Stęskniliście się za Denver w naszych opowieściach? My chyba trochę tak. Szczerze to po naszych ostatnich przygodach i opóźnieniach wcale nie chciało nam się znów wsiadać do samolotu. Wyjazd ten jednak zaplanowaliśmy parę miesięcy temu więc ciężko było się wycofać. Pozatym nartki, nartki, nartki ... Darek chce wykorzystać sezon na maksimum. Ja zresztą też. W styczniu kupiłam pass sezonowy na chodzenie po Copper. Kosztuje on $79 więc wykorzystać go tylko raz to mało ekonomiczne. Dlatego jak tylko kupiłam pass to powiedziałam, że musimy tu jeszcze wrócić na wiosenne narty. Tym razem leci z nami moja przyjaciółka więc będę mieć partnera do spacerków.
Muszę przyznać, że nie mam zielonego pojęcia jak to się stało ale dwa dni przed wylotem dostałam info, że dostałam upgrade do pierwszej klasy. Nie jest to byle jaka klasa bo samolot, który lata JFK-DEN normalnie lata na lotach między kontynentalnymi. Tak więc tu pierwsza klasa to pełen wypas i rozkładane łóżka. Przyda się zdecydowanie bo spaliśmy tylko 4h więc mamy nadzieję nadrobić kolejne 4h w samolocie.
Czy dostałam upgrade bo często z nimi latam, czy przez to że mieliśmy duże opóźnienie podczas ostatniego lotu, czy przez to, że wygarnęłam im wszystko i wysłałam im maila. Chyba nigdy nie dowiem się do końca ale cieszę się.
To co lecieliśmy na Alaskę to była starsza wersja tego co dostaliśmy teraz. Nowszy samolot, nowsza kabina, każde siedzeniem ma swoją prywatną przestrzeń, siedzenie rozkłada się na płasko więc nawet ktoś tak wysoki jak Darek może się wyspać.
Tak to można latać. Szkoda tylko, że normalnie te bilety są super drogie i nie można tak latać zawsze. Nawet śniadanko podali....nie podali Don Perinion z 1977 roku niestety ale śniadanko i kawka podana na białym obrusie zdecydowanie przypomina stare czasy jak latało się z klasą a nie jak bydło. Obsługa też dużo milsza. Traktują cię jak gościa a nie jak numerek siedzenia, któremu trzeba dać pić i jeść, żeby był spokojny. 50 lat temu obsługa na pokładzie była dokładnie taka jak w dobrej restauracji. Teraz można taką obsluge dostać tylko w pierszej klasie. Teraz każdy może latać 50 lat temu latała tylko elita.
Śniadanie jak to w samolocie, odgrzewane papierowe jajka ale nam to nie przeszkadzało bo mieliśmy lepsze śniadanko!!!! Świeżo pieczone muffinki i chlebek bananowy. Dziekujemy piekarzowi :) było pyszne jak zawsze!!!!
Po wylądowaniu, bagażach, odebraniu samochodu ruszyliśmy w miasto. Tym razem na śniadanie wybraliśmy Standrad hotel. Jest on w dzielnicy RiNo. Nie było nas jeszcze tam. Słyszałam o tej delnicy, że artystyczna, że ma więcej browarów niż każda inna dzielnica w Denver, że ma dużo graffiti. Po takim opisie pewnie zastanawiacie się dlaczego nas tam jeszcze nie było. My też się nad tym zastanawiamy.
RiNo czyli River North Art District to dzielnica Denver słynąca z galerii sztuki nowoczesnej, budynkow industrialnych przerobionych na restauracje i browary. Dzielnica ta słynie też z graffiti. W końcu musieli jakoś ozdobić te fabryczne/magazynowe budynki.
Chęć zobaczenia czegoś nowego i moja miłość do graffiti sprawiły, że tym razem na śniadanie (a właściwie to lunch) wybraliśmy The Source Hotel właśnie w dzielnicy RiNo. Podobo jest znakomitym wyborem na śniadanie. Niestety śniadania serwują tylko do 11 więc będzie lunch.
Podjechaliśmy pod hotel a tu zaskoczenie. Tu jest więcej niż jedna knajpa....ops... szybkie sprawdzenie gdzie ja zrobiłam rezerwację i się okazało, że w Woods na rooftop. Tak więc w słońcu, podziwiając widoki jedliśmy pyszną sałatkę albo hamburgery. Cała ekipa stwierdziła, że bardzo dobry wybór więc chyba miejscówka ta dołączy do naszej listy z opcjami, gdzie zjeść w Denver.
Teraz pora zrzucić te kalorie. Tak więc po lunchu ruszyliśmy zwiedzać okolicę. Troszkę autem, trochę na nogach. Najwięcej sztuki ulicznej można znaleźć między ulicami 26 a 32 str. pomiędzy Walnut st. i Larimer.
Ja latałam z telefonem pstrykając zdjęcia a Darek był w szoku ile tu jest browarów. Prawda jest taka, że ja też byłam w szoku takiej dzielnicy imprezowej się nie spodziewałam.
Kiedyś może tu zawitamy na dłużej ale póki co trzeba jeszcze zrobić zakupy. Jakieś piwko na przeciwko (na przeciwko Lakehouse), mięsko u Edka no i inne pierdoły w supermarkecie.
W góry mieliśmy jakieś 1.5h i nawet szybko bez korków zajechaliśmy. No tak sobota wieczór to nie jest popularny czas żeby jechać w góry. Większość ludzi już tam jest. Nie nastawiając się na jeżdżenie na nartach w sobote, woleliśmy więcej pozwiedzać Denver. Z zakupami też trochę zeszło tak więc do Copper zajechaliśmy po ciemku. Śpimy w fajnych domkach zwanych The Woods... kiedyś może sobie taki kupię. Zobaczymy jak mi się spodoba po pobycie tu.
2022.01.23 Denver, CO (dzień 7)
Czy wiecie może, że w Denver żyły dinozaury? Tak, takie prawdziwe, wielkie, ciężkie stupały po ziemiach Kolorado aż nawet ziemia się zapadała pod ich ciężarem.
Szczątki dinozaurów można znaleźć w większości stanów od Alaski po Texas i nie tylko. Dinozaury zamieszkiwały naszą planetę ponad 200 mln lat temu a ich obecność na ziemi jest przedmiotem wielu badań i inspiracji filmowych.
Myśmy ślady dinozaurów widzieli kiedyś w Arizonie, ale nie sądziłam nawet, że taka kopalnia wiedzy i pozostałości po dinozaurach jest w Denver. Dinosaur Ridge jest parkiem nie daleko Red Rocks Amphitheatre. Park ten odkrysliśmy przez przypadek ale zdecydowanie warto tam podjechać. Spacerując do góry co jakiś czas są punkty prezentujące dowody na istnienie dinozaurów i opisy. Super ciekawe dla osób w każdym wieku.
Miliony lat temu tereny w okolicach Denver przypominały dzisiejszą sawannę w Afryce. Odznaczały się dość suchym klimatem z dużą ilością sezonowych opadów spowodowanych wiatrami monsunowymi. Te potężne opady deszczu tworzyły jeziora, stawy i inne wodopoje, które były niezbędne dla zwierząt w czasach suchszych okresów. Klimat sawanny spasował dinozaurom które, buszowały po tych okolicach.
Co widzieliśmy? Dużo…. widzieliśmy kości dinozaurów. Z początku trochę nie byliśmy pewni czy to skała wypolerowana przez turystów którzy chcą dotknąć kości i myślą, że właśnie tam jest. Czy moze jest to rzeczywiście kość….nie wiem czy dobrze ale uwierzyliśmy napisom i też dotknęliśmy.
Po kościach oczywiście przyszedł czas na odciski stóp… hmmm… no tak tu już widać coś na ślad pazurów i łapy.
Ostatni przystanek najbardziej mnie zaciekawiła. Jakoś nigdy o tym nie myślałam ale ma to sens. Skoro te potwory ważyły parę ton to przecież jak to biegło przez tą sawannę to ziemia nieźle musiała się trząść. Ale nie tylko trząść. Ich mocne tupanie powodowało wgniecenia ziemi. Do dziś na skałach można oglądać jak niektóre warstwy są sprasowane pod wpływem ciężaru zwierząt jakie po nim chodziły.
Dinosaur Ridge jest w parku Matthews / Winters Park. Jest tu dużo ciekawych tras do spacerowania, biegania czy jazdy na rowerze. Tak blisko miasta a tak fajnie…
My jednak zanim dojechaliśmy do Dinosaur Ridge odwiedziliśmy Red Rocks Amfiteatr. Pisaliśmy już o nim trochę wcześniej (we wrześniu, i w październiku). Tym razem po raz pierwszy byliśmy tu za dnia w piękny słoneczny dzień. Tak jak myśleliśmy w słońcu prezentuje się to jeszcze lepiej!
Miejscami co prawda w cieniu był lodzik i ślizgaliśmy się jak Bambi na lodowisku ale na szczęście wtedy z pomocą przychodziły barierki.
Pomału żegnamy się z Kolorado. Myślę, że na jakiś czas zrobimy sobie przerwę od Denver i pobliskich górek. Choć to słoneczko kusi….no może zanim totalnie zrobimy sobie przerwę to jeszcze jakieś wiosenne narty zrobimy. Czas pokaże.
Na pewno te parę ostatnich wyjazdów i miesiąc jaki tu spędziliśmy utwierdził nas tylko w przekonaniu, że w Denver i Kolorado da się żyć…. Pogoda dla bogaczy jak to się mowi…
2021.12.11 Copper Mountain, CO
W ten weekend mieliśmy coś do załatwienia w Denver. Dobrze się składa, bo jest grudzień i na dodatek w okolicznych górach (i nawet w samym Denver) spadło trochę śniegu. Długo nie trzeba było mnie namawiać na spakowanie nart na ten wyjazd.
Jest piątek rano a my znowu w samolocie. Widzę, że nie tylko ja sprawdziłem pogodę w Górach Skalistych. Na lotnisku w NYC już było trochę ludzi z nartami, samolot był pełniutki, a w wypożyczalni w Denver samochodów SUV nie było. Czy już nikt nie pracuje w Stanach?
Nie chciało nam się czekać, aż podstawią jakiś ciekawy model samochodu terenowego. Wzięliśmy coś, co niekoniecznie chcieliśmy, ale za czym ludzie oglądają się na drogach. Wygląda klasycznie, ale nie najlepiej się prowadzi. Po pierwsze to tylko dwa dni tu będziemy, a po drugie to w sumie chciałem się tym samochodem przejechać i wyrobić sobie zwoje zdanie. Poprosiłem tylko o model z napędem na 4 koła, że jak spadnie śnieg w górach to może uda nam się wyjechać.
Piątek spędziliśmy w Denver, a w sobotę z rana ruszyliśmy na zachód. Dobrze nam już znaną autostradą 70 wspinaliśmy się w góry. Im wyżej tym więcej śniegu i niestety więcej samochodów.
Znowu chyba ludzie sprawdzili pogodę i dowiedzieli się, że w górach jest trochę śniegu, ma być słonecznie i jakieś -3C na dole. Zamiast 1.5h jechaliśmy 2.5h. Na szczęście były ładne widoki i świeży śnieg pokrywał zbocza gór, co nam umilało stanie w korkach.
Jest to pierwszy tak dobry weekend w tym sezonie, wiec i problemy z parkowaniem musiały nastąpić. Nie chciało nam się stać w korkach i parkować gdzieś na dalekich parkingach z których to autobusami wożą narciarzy do baz. Troszkę przekombinowaliśmy i udało nam się zaparkować w samej wiosce, gdzie w ciągu paru minut na nogach doszliśmy do głównej bazy.
Tak jak się spodziewałem, ludzi na dole było multum. Nie wszystkie wyciągi są jeszcze czynne i dużo terenów jest jeszcze niedostępnych. Większość ludzi jeździ na dole. Na szczęście dużo wyciągów jest na 6 osób. W związku tym kolejki dla pojedynczych idą bardzo szybko i może najdłużej stałem 7-8 minut.
W ciągu paru minut Ilonka szła już gdzieś w góry, a ja opalałem się na krzesełku.
Siedząc tak na krzesełku i podziwiając te piękne tereny doszedłem do wniosku, że warto było odstać swoje w korkach i teraz tutaj być. Z drugiej strony u nas na wschodzie znacznie dłużej trzeba jechać w góry na narty. Za 2.5 to może się zajedzie do Catskills. W fajne góry w stanie VT czy ME to minimum 4.5-5h trzeba jechać.
Resort Cooper ma bardzo długie wyciągi z dołu. W ciągu paru minut wyjeżdżasz wysoko w serce gór.
Jak jest zima w pełni i wszystko jest otwarte to można jechać dalej w góry i zjechać z drugiej strony. Teraz niestety te opcje były nieaktywne. Ale już lokalny na wyciągu dokładnie mi zdał relacje co jest otwarte i gdzie są fajne tereny.
Zjechałem parę razy w tej głównej części góry. Już chyba z 6 tygodni minęło od ostatniego wyjazdu na narty, więc musiałem się nacieszyć każdym zakrętem i rozgrzać mięśnie.
Wyżej w górach panowały dobre warunki. Mimo, że w większości trzeba jeździć ubitymi trasami to nadal nie było lodu i można było się fajnie bawić. Natomiast na dole nie było już tak fajnie, znacznie więcej ludzi i lodu.
Wziąłem inny wyciąg i wyjechałem w inne rejony. Potem jeszcze kolejnym wyciągiem wyjechałem wyżej, a na końcu znalazłem orczyk, który mnie zaprowadził w ciekawe tereny.
Tu już była zima. Mimo, że ze względu na niewystarczającą pokrywę śniegu większość terenów była dalej zamknięta to i tak parę zjazdów można było tu zrobić.
Nie można się zapuszczać dalej w góry, bo wszystkie wyciągi z drugiej strony dalej były nieczynne. Chociaż parę zachęcający śladów „namawiało” do przygody, ale to mogło by się źle skończyć.
Nawiązałem kontakt z Ilonką, która to gdzieś po górskich ranczach chodziła i już właśnie wróciła do głównej bazy. Zjechałem na sam dół, gdzie oczywiście ilość ludzi znowu mnie przeraziła. Na szczęście Ilonka zrobiła wcześniej rezerwacje i w spokoju hamburgera z lokalnym piwkiem można było zjeść.
Drugie piwko na ugaszenie pragnienia w słoneczku na ławce też dobrze smakowało. Znowu się fajnie siedziało i nie chciało się wstawać, ale górki czekały i wołały.
Lokalny wcześniej mi powiedział żebym pojechał do Timberline. Jest to ciekawy teren który mało ludzi zna. Nawet w godzinach popołudniowych można tutaj znaleźć jeszcze mało rozjeżdżony śnieg, a i ludzi jest niewiele.
Tak też się stało. Prawie nikogo tutaj nie było. Bez kolejek zrobiłem parę dobrych zjazdów. Czasami szybki carving po miękkich, ale ubitych trasach, a czasami poza trasami gdzie śnieg dalej był puszysty.
Ten rejon zamknęli o 15:30. Wróciłem do głównej bazy i tu miłe zaskoczenie. Ludzi znacznie ubyło. Na trasach i na wyciągach.
Zjechałem jeszcze dwa razy prawie pustymi trasami i o 16:15 zakończyłem ten dobry i udany dzień na nartach.
Na początku przez te korki, problemy z parkingiem i ilość ludzi obawiałem się, że dzień nie będzie udany, ale jednak wszystko się ułożyło i drugi dzień w tym sezonie uważam za spełniony.
Jak tylko słońce zaszło to temperatura szybko spadła i zrobiło się zimno. W Colorado jest mocne, pustynne słońce. A na tej wysokości to jeszcze mocniej grzeje. W ciągu dnia nawet w grudniu jest ciepło ( pod warunkiem, że nie wieje) i można w słoneczku pić piwko.
Wróciliśmy na parking na którym czekał na nas nasz samochód. Tak jak pisałem na początku, ciekawy model wzięliśmy. Dodge Challenger H4.
Nie jest to mój typ samochodu, ale kiedyś chciałem nim się przejechać. Wzbudza respekt na autostradach i dużo policyjnych tajniaków nim jeździ (pewnie jeszcze z mocniejszymi silnikami). Dwu-drzwiowe coupé z muskularną sylwetką, głośnym silnikiem, ciekawymi światłami i stylem z lat 60-70tych.
Niestety poza wyglądem to niewiele sobą prezentuje. Źle się go prowadzi, czuć w nim prędkość, jest głośny, niewygodny, słabo wyposażony, brak nowoczesnej technologi…. Mało też z niego widać. Wszystko jest zabudowane, małe lusterka, na parkingach ciężko manewrować zwłaszcza jak nie ma czujników.
Tak jak pisałem, nie mój styl samochodu, ale raz chciałem się nim przejechać.
Jutro już wracamy do NYC. Teraz jest okres świąteczny, więc mam dużo pracy, ale może jeszcze w tym roku się uda na nartki wyskoczyć. Miejmy nadzieję….
Jak narazie módlmy się o długą i śnieżną zimę!
2021.11.01-02 Denver, CO (dzień 3-4)
Denver pomału staje się naszym nowym domkiem. Jeszcze dużo wody upłynie w rzece South Platte, zanim to się stanie. Nie ukrywamy jednak, że Denver poznajemy z każdym wyjazdem coraz lepiej. Jakby na to nie patrzeć to Denver jest miastem w Stanach które odwiedziliśmy najwięcej razy poza Washington DC (w moim przypadku) i Miami (w przypadku Darka). Ale to się szybko zmieni i nadrobimy. Bo przecież jak ktoś ma wybrać DC czy Miami vs. Denver to odpowiedź jest prosta.
Wczoraj pomimo, że Darek jeździł na nartach to pogada była bardziej jesienna. Dziś jak przystało na pierwszy dzień miesiąca, z samego rana przywitała nas zima. Pięknie - taki widok z okna można mieć. Niestety dziś trzeba się pożegnać z widokiem, z Breckenridge, z górkami i ze śnieżkiem. Dziś wracamy do Denver.
Z gór do miasta jest tylko 1.5h - bajka. Tak czasem są korki, a gdzie ich nie ma. Ale i tak perspektywa jechania z gór poniżej 2h zamiast 5h jest marzeniem. Zbliżając się do Denver śmialiśmy się, że jedziemy na pustynię. Bo Denver ma klimat półpustynny. Miasto Denver, położone jest na wysokości 5,280 ft (1609 m). Z ciekawostek 5,280 ft to jest dokładnie 1 mila dlatego Denver często określa się jako “mile high city” (miasto na wysokości mili). Wracając jednak do klimatu. Miasto otoczone jest od zachodu górami Skalistymi. Dlatego klimat miasta jest w dużej mierze ukształtowany przez to potężne pasmo górskie i jak to bywa w górach może często się zmieniać. Ogólnie jednak Denver ma suchy klimat z ponad 300 dniami słonecznymi. Temperatury rzadko spadają poniżej zera (choć to się zdarza) jak i nie za często przekraczają sławetne 100F (38C). Ze względu na wysokość i mniejszą ilość tlenu w powietrzu dni są ciepłe (słońce łatwiej dociera do ziemi) ale noce są chłodniejsze (tak szybko jak słońce dociera tak szybko ciepło ucieka w nocy).
Jadąc autostradą numer 70 spodziewaliśmy się, że za tunelem jak zaczniemy się obniżać to szarówka przemieni się w piękne słońce. Jakie było zaskoczenie jak po GPSie dowiedzieliśmy się, że już jesteśmy w mieście a my dalej nie widzimy nic na odległość ręki.
Denver przywitało nas szarówką, śniegiem i mgłą. Zaskoczenie było, no ale przecież kiedyś musi spaść ten śnieg. Jak się okazało był to pierwszy zimowo-jesienny dzień w tym roku, do tego poniedziałek więc za wiele ludzi na mieście nie było i każdy siedział w domku przy ciepłej kawie czy herbacie. My mieliśmy coś do załatwienia w Denver ale mieliśmy nadzieję skończyć przed południem i iść na hike. Pogoda nie zachęcała ale my po wschodnim wybrzeżu jakoś się tym nie przejmowaliśmy - przecież mamy przeciwdeszczowe ubrania.
Niestety załatwianie spraw się trochę przeciągnęło i wolni byliśmy dopiero o 2 po południu. Troszkę za późno aby iść na dłuższy hike więc postanowiliśmy odwiedzić Red Rocks Amphitheatre i tam połazić. Wg. portalu AllTrails, Denver ma 68 szlaków, wydaje mi się, że jest ich znacznie więcej. Już w mieście można znaleźć fajne trasy spacerowe po różnego rodzaju parkach, wokół jezior czy wzdłuż rzek. Wyjazd na obrzeża miasta otwiera kolejne możliwości i tak 15-20 minut zajmuje dojazd na szlak na Table Mountain (8 mil, 1,500 ft różnicy wzniesień), albo do Red Rocks Amphitheatre. Myśleliśmy pierwotnie iść na Table Mountain bo podobno ma piękne widoki na miasto, ale przy takiej pogodzie widoki będą zerowe, więc postawiliśmy na czerwone skały w amfiteatrze.
W Red Rocks byliśmy miesiąc temu na koncercie Lynyrd Skynyrd. Byliśmy tam wieczorem, skały były pięknie oświetlone a wszystko wywarło na nas duże wrażenie. Wtedy jednak nie chodziliśmy za bardzo po okolicy. Tym razem chcieliśmy na spokojnie poznać cały amfiteatr i okolicę. Po Red Rock można chodzić swobodnie, nie można tylko wyjść na scenę ale można chodzić między rzędami, oglądać okolicę, chodzić po tarasach widokowych.
W okolicy jest też dużo szlaków i można np. wyjść z samego dołu (miasteczka Morrison) szlakiem Trading Post. Szlak prowadzi do samego amfiteatru więc kawałek idzie się pod górę. Można wyjechać autem na najwyższy parking (jak myśmy to zrobili) i przejść się jeszcze wyżej jednym z kilku szlaków. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ilością szlaków jaka tu jest.
Pogoda niestety nie sprzyjała podziwianiu widoków ale i tak fajnie w tej mgle się szło jak co jakiś czas wyłaniały się czerwone skały.
Pomimo wysokości już nie czuliśmy braku tlenu tak bardzo. Widać, że nasz organizm się przyzwyczaja do wysokości. Jeszcze parę wyjazdów do Kolorado i wysokie górki nie będą nam straszne - a przynajmniej takie w okolicy 6-7 tys ft (1800-2200 m).
Pochodziliśmy po okolicy ale robiło się coraz bardziej szaro, ponuro i zimno więc postanowiliśmy zjechać do miasta i ogrzać się w jakimś browarze. Już kiedyś wspominałam, że Denver ma ich trochę. Tym razem chcieliśmy zobaczyć coś nowego. Znalazłam na Google jedn browar ale jak podjechaliśmy to nawet nie zdecydowaliśmy się wejść. Może i mają dobre piwo (po opiniach wygląda, że tak) ale to bardziej był bar, do tego pusty i mały. Drugi strzał też okazał się pudłem, znów jakiś mały bar koło galerii handlowej… tak więc poszerzając kółko dojechaliśmy do dobrze znanego nam Sloan’s Lake. Okolica nam się podoba. Dziś odkryliśmy Public Market gdzie chodząc po dość dużej hali można spróbować smakołyków prawie każdej kuchni. Zrobiony jest na styl europejskich marketów, gdzie małe stoiska specjalizują się w jednym rodzaju jedzenia. I tak można zjeść pyszne naleśniki, tacos, kebaba, hamburgera, pizze, kuchnie z Etiopii i dużo innych smakołyków. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest też browar więc i świeżego piwka nie zabraknie.
Jak to już z nami bywa, poznaliśmy koleżanki. Dwie barmanki nie miały za dużego ruchu bo poniedziałek popołudnie i pogoda nie najlepsza. Tak więc chętnie z nami gadały o wszystkim i o niczym. Jedna z dziewczyn przeprowadziła się do Denver z miasta które ma 3tys mieszkańców, wow - dla niej to jest ucieczka do dużego miasta. Dla nas Denver jest ucieczką do małego miasta. Jak to punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia….
W Denver wszędzie jest w miarę blisko. Fakt, komunikacji publicznej nie mają tak rozwiniętej jak NY - ale które miasto ma. Natomiast jeśli chodzi o odległości i poruszanie się samochodem to nie jest najgorzej. Wiadomo, korki się zdarzają jak wszędzie ale nadal są małe jakby porównać do NY. Tak więc do hotelu dotarliśmy w miarę szybko. Dziś postawiliśmy na oszczędności i wybraliśmy hotel na obrzeżach miasta. Poniedziałek planowaliśmy spędzić w górkach i hotel miał służyć nam tylko na zregenerowanie się przed podróżą. Plany się troszkę pozmieniały ale i tak nie narzekaliśmy. W okolicy nawet udało nam się znaleźć miejscówkę na kolację (Old Chicago) i tak przy hamburgerze i pizzy na Union Square, żegnaliśmy się z Denver. Ale tylko chwilowo, bo jeszcze tu w tym roku wrócimy…
Wtorek straciliśmy na powrót. Szkoda czasem tak tracić cały dzień na podróż ale z drugiej strony wyrośliśmy już z brania nocnych samolotów typu red-eye. Dwie godziny które zawsze zyskujemy lecąc do Denver, musimy oddać wracając do domu. Ok. 5 pm wylądowaliśmy na JFK, i przywitały nas zakorkowane drogi, wyboje i dziury, no i krzyczący ludzie próbujący ogarnąć rozkojarzonych podróżnych. NY jest wyjątkowy ale chyba czas na jakieś spokojniejsze miasto… gdzieś gdzie jest ciszej, gdzie czas płynie wolniej i nikt na nikogo nie krzyczy, że stoi w złej kolejce.
2021.10.30 Denver, CO (dzień 1)
Sobota rano a my znowu na lotnisko. Miejmy nadzieję, że życie wraca do normalności i częste wizyty na lotniskach będą już na porządku dziennym.
A zgadniecie gdzie lecimy?
No pomyślcie troszkę mocniej…
Jeszcze mocniej….
Skąd wiedzieliście, że znowu do Denver?!
Jakoś polubiliśmy w tym roku Kolorado. Jest to nasz 4 wyjazd a jeszcze w planie są dwa kolejne w tym roku. Przecież zima idzie, a górki są tutaj ciekawe.
Tym razem jest lekka zmiana. Lecimy z JFK a nie z LaGuardii. Znawca miasta NY powie, a dlaczego z JFK, jak LaGuardia jest pod nosem? Zgadza się, ale chcieliśmy coś wypróbować. Samoloty z JFK są ponoć większe i szybsze. Delta podstawia tutaj te swoje międzykontynentalne duże ptaki które są większe, wygodniejsze i szybciej latają.
Tak też było. Lecieliśmy tym samym samolotem co dwa lata temu do Zurich. Jeszcze lepiej, mieliśmy te same siedzenia w klasie Premium! Ogólnie opłacało się jechać 15 minut dłużej taxi i mieć znacznie lepszy samolot.
Samolot pokonał trasę NY do CO o 45 minut szybciej niż normalnie z LaGuardia lataliśmy. Dodatkowo jest o wiele wygodniejszy i masz więcej miejsca.
Myślałem, że więcej ludzi spotkam na lotnisku w Denver z nartami. Niestety było ich mało. Trochę mnie to zdziwiło. Przecież trzy resorty w okolicy są już otwarte!
Wzięliśmy samochód (znowu za darmo lepsza klasa, tym razem BMW) i ruszyliśmy w górki. Zanim jednak zaczęliśmy się wspinać autostradą do góry to pojechaliśmy na śniadanie.
Ostatnio zasmakowało nam jedzenie w sieci restauracji Snooze, AM.
Tym razem nie jedliśmy w centrum tylko na obrzeżach miasta. Był to nasz błąd. Jedzenie było tak samo dobre, ale czas oczekiwania na stolik wynosił prawie dwie godziny. Oczywiście nie czekaliśmy tyle, bo Ilonka to mądra osoba i już jak wylądowaliśmy to zrobiła rezerwacje, ale i tak z 30 minut musieliśmy czekać.
Po śniadaniu odwiedziliśmy pana Edka i dokonaliśmy odpowiednich zakupów.
Edek jest to sklep mięsny z wielkim wyborem towaru. Ponoć w hotelu mamy grilla, więc nastawiliśmy się dzisiaj na domowe gotowanie. Jagnięcina z Kolorado i wołowina zostały zakupione. Miejmy nadzieję, że grille bedą działały i kolacja wyjdzie przepyszna.
Z Denver do Breckenridge jedzie się gdzieś 1.5h. Po drodze jest oczywiście „obowiązkowy” przystanek w Idaho Springs” w naszym ulubionym browarze, Westbound & Down.
Po kontrolnym sprawdzeniu jakości piwa i zakupieniu paru na drogę ruszyliśmy dalej.
Przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów autostrada pnie się do góry aż do tunelu Eisenhower na wysokości 11,155 stóp ( 3,401 metrów). Jest to najwyżej położony tunel samochodowy na świecie. Tutaj znajduje się pierwszy z większych resortów narciarskich w drodze z Denver, mowa o Loveland. Niestety nigdy tutaj jeszcze nie jeździłem na nartach, a szkoda bo tereny ma ciekawe i jest tylko 45-50 minut samochodem z Denver.
Droga od tunelu do Breckenridge zajmuje gdzieś 20 minut. Miasteczko przywitało nas mroźnym, górskim powietrzem i lekkim śniegiem na ziemi. Nie dziwne, że jest tu chłodno, jak resort jest na wysokości 9,600 ft (2926 m).
Pierwsze przywitanie nie mieliśmy w hotelowej recepcji, a na parkingu. Mieszkaniec okolicznych lasów postanowił sprawdzić kto to przyjechał w jego rejony.
Lisek obwąchał nas samochód, wyczuł pyszne mięska i za bardzo nie chciał odejść. Obiecaliśmy mu, że jak wpadnie za godzinę na grilla to go poczęstujemy. Lisek postanowił sprawdzić więc co mają w sklepie na stacji.
Breckenridge jako resort narciarski jest jeszcze nie czynne. Mają go otworzyć za dwa tygodnie. My mamy jutro zamiar jeździć na nartach w pobliskim resorcie A Basin.
Na dzisiaj została nam jeszcze jedna rzecz do zrobienia, kolacja. Hotel ma parę grilli, które są dostępne dla każdego. Grille zostały odpalone i po krótkim czasie na jednym już leżały mięsa a na drugim warzywa. Nie były to byle jakie mięsa. Na urodzinową kolację u pana Edka w Denver zakupiliśmy ciekawe przysmaki. Jagnięcina z Kolorado, Filet Mignon z Bizona i Wołowina Wagyu. Wszystko tak cudownie pachniało, że aż ludziki wyszli na balkon i się pytali co pieczemy. Niestety lisek się nie pojawił, pewnie w lesie znalazł coś lepszego….
Dobre mięso nie wymaga długiego pieczenia, więc w niedługim czasie delektowaliśmy się kolacją i dobrym winkiem w naszym pokoju. Wszystko wyszło pyszne, ale chyba jagnięcina wygrała konkurs i nam obojgu smakowała najlepiej.
Ponoć z naszego okna jest piękny widok na całe pasmo gór. Niestety jak przyjechaliśmy to już było ciemno i nic nie widzieliśmy. Miejmy nadzieję, że jutro rano będzie słoneczna pogoda i cudowny widok wygoni nas szybko z łózek.
2021.09.27 Denver, CO (dzień 3)
W pierwszym wpisie pisałam, że cały wyjazd do Kolorado jest ze względu na koncert i piosenkę “Sweet Home Alabama”. No może nie tylko ze względu na tą jedną piosenkę. Lynyrd Skynyrd ma dużo innych fajnych kawałków. A jak brzmiała słynna “Sweet Home Alabama” na żywo… a tak:
Zanim jednak dojechaliśmy na parking w Red Rocks Amphitheater, usiedliśmy na ławkach i słuchaliśmy Lynyrd Skynyrd to wiele innych rzeczy się wydarzyło. Koncert był dopiero o 19:30 więc spokojnie rano mogliśmy coś zrobić. Co prawda nie mieliśmy dziś zakwasów ale w góry na szlak się nie wybieraliśmy. Dziś w planie mieliśmy “delikatny” wyjazd na szczyt Mt. Evans. Szczyt ten ma 14,265 ft (4,347 m) i o ile wyjście na niego nie jest najłatwiejsze o tyle wyjazd jest możliwy. Zobaczymy jak się poczujemy na szczycie jak w tak krótkim czasie pokonamy taką wysokość ale liczymy na aklimatyzację, którą zdobyliśmy wczoraj.
Wyjazd na górę kosztuje $12. Dość mocno zdziwiliśmy się, że tak tanio. Na wschodzie wyjazd na głupi Mt. Washington kosztuje z $50 a jest dużo niżej niż tu. WOW - kolejny plus dla Kolorado, pomyśleliśmy. Jak się jednak później okazało niestety wyjazd na sam szczyt nie jest możliwy bo pod sam koniec droga jest zamknięta. Pewnie dlatego opłata za wyjazd jest taka niska.
Droga powstała w 1931 roku i pozwalała ludziom na poznawanie gór bez potrzeby wspinania i kilkudniowych trekkingów. Wspinanie się samochodem na samą górę przypomina jechanie na północ. Z każdym tysiącem stóp w górę, klimat zmienia się tak jakbyśmy pojechali 600 mil na północ. Czyli na szczycie to już prawie Alaska…
Na Alasce nie mieliśmy dużego szczęścia do zwierząt. Na szczęście tu było inaczej…
Jedziemy sobie do góry, ja się rozglądam po skałach, patrzę wysoko co by coś wypatrzyć a tu nagle Darek krzyczy patrz, kozica… a ja na to “gdzie?” No tak, ja wysoko po skałach się rozglądam a ona po drodze łaziła i na poboczu trawę wcinała.
A potem to już były wszędzie. Na prawo, na lewo, na wprost…. chodziły wokół auta, albo obserwowały nas ze skał ale było ich trochę. Zdecydowanie więcej szczęścia mamy w Kolorado do zwierząt niż mieliśmy na Alasce.
Wczoraj w górach spotkaliśmy Mountain Goat. Pamiętacie taką białą kozicę ze zdjęć. No właśnie… ja bym przetłumaczyła to jako kozica górska ale język polski jest ciekawy i wg. Wikipedii wczoraj spotkaliśmy kozła/kozicę śnieżną. Dziś natomiast w górach było dużo Rocky Mountain Bighorn Sheep - i znów wg. Wikipedi podobno w Polsce nazywa się to Owca Kanadyjska. Na owcę to mi nie bardzo wygląda, ale przynajmniej tutaj zgadza się język angielski i polski i w obu wersjach powyższe zwierzę to owca. Dla mnie to będzie kozica górska.
Poza kozicami powalały nas widoki. Droga pnie się zboczem gór i z jednej strony są strome zbocza, które mogą przyprawić niektórych o drżenie serca ale bez skarp nie byłoby widoków tak powalająceych. My jechaliśmy i tylko w głowie mieliśmy jedno stwierdzneie - “da się… “ da się wybudować super drogę, w piękne wysokie góry i nie pobierać za to opłaty $50… jak się chce to wszystko się da.
Niestety aktualnie można dojechać tylko do Summit Lake Park. To właśnie z tego parkingu rozpoczyna się szlak na szczyt Mt. Evans - jeśli ktoś chce zdobyć szczyt. Jest tu też piękny widok na jeziora. Parking jest zaraz przy Summit Lake (12,840 ft/3,913 m). Ale widząc ilość aut na parkingu i ilość ludzi nad jeziorem od razu zorientowałam się, że dalej musi być coś fajniejszego.
Dalej jest widok na Chicago Lakes. Stąd też można iść na wspomniany szczyt Mt. Evans albo zejść szlakiem na dół do jeziora.
Pomimo, że Darek miał dużą ochotę zdobyć szczyt to jednak rozsądek wygrał. Wychodzenie w jeansach i trampkach na 14tys to nie jest najlepszy pomysł.
Podobno dawno temu, w tych górkach był lodowiec. To właśnie lodowce ukształowały te piękne góry. Niestety jakieś 11.000 - 15.000 lat temu większość ich zniknęła. Zostały tylko malutkie gdzie nie gdzie. W Kolorado pozostała jeszcze około 14 lodowców. Głównie znajdują się one w parku narodowym Rocky Mountains. Niestety daleko im do lodowców Alaski. Lodowce Kolorado, łącznie zajmują powierzchnię 5 km kwadratowych. Przy 300 słonecznych dniach jakie ten stan ma to w sumie chyba nie dziwne, że mało z lodowców się utrzymało.
Fajnie się podziwiało widoki, choć na tej wysokości trochę wiało i czuć było chłodek. Zjechaliśmy do miasteczka bo Darek musiał popracować. Na szczyt Mt. Evans prowadzi droga z miaszteczka Idaho Springs. Jest to dość małe miasteczku, które powstało w czasach gorączki złota. Aktualnie mieszka tam 1,700 ludzi a jego położenie przy autostradzie numer 70 sprawia, że jest częstym przystankiem dla podróżnych, którzy chcą coś przekąsić czy napić się dobrego piwka.
Wiecie za co najbardziej kocham Kolorado? Za to słoneczko - koniec września, w NY chlapa i szaro a tu codziennie mamy ładną pogodę, słoneczko i ciepło. Nie za gorąco - poprostu idealnie. Wysiedliśmy na parkingu i postanowiliśmy odwiedzić browar o ciekawej nazwie Westbound & Down. Ciekawa nie? Na zachód i w dół. Wszyscy rozumieją przenośnię? Najpierw jedziesz na zachód bo to właśnie na zachód od Denver są górki a potem na dół - na nartach.
Darek popracował, zjedliśmy największego precla jakiego w życiu widzieliśmy i trzeba było się zbierać dalej w drogę. Chcemy jeszcze pojeździć troszkę po mieście i pooglądać różne dzielnice, potem musi być obowiązkowe sushi no i wyczekiwany koncert.
Jeśli jesteście naszymi wiernymi czytelnikami to wiecie, że uwielbiamy sushi. Japonia, Singapore nas trochę rozpieściły i dobre sushi nigdy nie jest złe. Dlatego o ile wcześniej myśleliśmy przeprowadzić się do jakiego małego miasteczka/resrotu narciarskiego o tyle teraz doszliśmy do wniosku, że bez sushi to my żyć nie możemy. Dlatego skoro rozważamy kiedyś przeprowadzkę do Denver to trzeba było sprawdzić ich suszarnię (podobno tak się mówi w Polsce na sushi restaurację, nie?).
Wczoraj nie udało nam się dojechać do Sushi Den to dziś robiliśmy drugie podejście. Otwierają o czwartej po południu. W poniedziałek, wczesnym popołudniem nie spodziewaliśmy się tłumów. Podjechaliśmy pod restaurację, która jak się okazała znajduje się jeszcze w innej części Denver. Tu nas jeszcze nie było. Zaparkowaliśmy w jakiejś dzielnicy domków jedno-rodzinnych. Jak to Darek nazwał - jak w Radziszówie. Przeszliśmy dwa skrzyżowania i wylądowaliśmy na ulicy pełnej restauracji i małych kawiarni. Byliśmy w szoku, że w takim zakątku tak tętni życie.
Stolik dostaliśmy bez problemów, posadzili nas w miarę blisko wejścia więc mogliśmy obserwować co się dzieje - a działa się dużo. Jeszcze nie zdążyliśmy zamówić a już zrobiła się kolejka. Ludzie walili drzwiami i oknami. Dobry znak bo znaczy, że nie tylko dobra knajpa ale też, że jedzenie będzie świerze.
I rzeczywiście było. Pozamawialiśmy różne cuda. Trochę tęgo co pani polecała, trochę wg. własnego gustu a trochę bo w nazwie miało specjalność szefa kuchni.
Było pyszne… czyli mamy w Denver sushi, mamy super sklep mięsny, mamy pyszne serki z Murray’s… mamy wszystko… a wino zawsze można przywieźć ze sobą.
Fajnie się siedziało, i by się tak siedziało dluzej ale byliśmy najedzeni jak głupie świnki a do tego koncert czekał. Pora była się zbierać. I tu kolejny szok. Jak wyszliśmy przed restaurację i zobaczyliśmy kolejke która przerosła nasze wyobrażenie, a do tego jeszcze matowe Lamborghini SUV to tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy restauracje.
Prosto z sushi pojechaliśmy na koncert. Koncert zaczynał się o 7:30 pm. My postanowiliśmy być wcześniej i dobrze. To nie jest NY gdzie każdy na koncert przyjeżdża metrem. Tytaj każdy przyjechał swoim autem lub taksówką. Amfiteatr położony jest w górach więc oznacza to wąską drogę. Niestety zakorkowało się troszkę ale jakoś pomału do przedu się przesówaliśmy. Wyjazd na parking zajął nam jakieś 30 min. Już się nastawiliśmy psychicznie, że spowrotem bedzie to samo.
Na szczęście parkingi mają dość duże i bez problemu znaleźliśmy miejsce. Potem trzeba było się tylko wyspinać na górę. Kawałek tu się idzie. Są parkingi wyżej ale one już chyba od rana są zajęte. Widzieliśmy też ludzi którzy parkowali i wcale nie zamierzali iść na koncert tylko sobie rozłożyli krzesełka koło auta i liczyli na muzykę, która do nich doleci. Z jednej strony sprytne ale z drugiej to trochę bez sensu. Po pierwsze to pomimo, że Red Rocks jest amfiteatrem to scena i nagłośnienie jest tak ustawione, że wszystko lecie na górę a nie na parkingi. Po drugie to trochę nie fair organizator koncertu robi. Parking powinnien być dostępny tylko dla ludzi, którzy maja bilety. Inaczej dojdzie do tego, że na krzywy ryj będzie wiecej ludzi a ci co mają bilety nie będą mogli zaparkować.
Zaczęliśmy iść za tłumem zastanawiając się czy są tu jakieś sektory. Sektorów nie było ale na czuja dobrze nawet trafiliśmy. Jak się później okazało Sektory dzielą się na prawe i lewe. Teoretycznie można łatwo przejść między sektorami ale po co przeciskać się między ludźmi. Bylo po drodze parę waskich gardeł ale ogólnie jakoś tłum się poruszał. Udało nam się usiąść jake jeszcze grała TESLA, czyli zespół wspomagający.
Z tymi siedzeniami to też jest ciekawie. Numer rzędu można łatwo znaleźć ale numer siedzenia już gorzej. Siedzenia to jedna wielka ławka i trzeba się pytać ludzi jaki numer jest ich siedzenia i wcisnąć się pomiędzy. Niby numerki są z boku ławki ale ludzie zajmują więcej niż tylko jedno siedzenie. Nam się udało bo nie cały rząd był wykupiony więc nie siedzieliśmy człowiek na człowieku.
Kolejna obserwacja to przejścia i kupowanie alkoholu/jedzenie. Po bokach są okienka gdzie można kupić piwo. Niestety kolejka jest duża. Myśmy olali alkohol bo po pierwsze jakieś słabe przemysłowe piwo, a po drugie drogie. Ale widzieliśmy te kolejki. Dobrze bo stojąc w kolejce nadal można koncert oglądać, nie dobrze bo kolejka się ciągła przez paręnaście rzędów. Część ludzi z wyższych partii przesówała się i siedziała gdzieś po bokach na schodach. Ogólnie nastrój dość luźny. Przy wychodzeniu było to samo. Wąskie gardła sprawiały, że troszkę czasu zajęło opuszczenie amfiteatru. Do tego w wąskim gardle sprzedawali koszulki i o dziwo znaleźli się ludzie co kupowali. Po MSG w NY gdzie troszkę więcej ludzi jest i jest lepsza organizacja byłam troszkę w nastroju narzekania (nie wielkim) ale jak tylko Lynyard Skynyrd zaczął grać to nic innego nie mialo znaczenia.
Naprawdę, fajnie grali. Wszystkie stare kawałki poleciały. Skakali po scenie, zachęcali do klaskania i tańczenia i już nikt nie siedział tylko każdy bujał się w rytm muzyki. Wokalista tylko czasem skomentował, że on z nizin, i łapanie oddechu na tych wysokościach nie jest łatwe.
Bardzo magiczne to było przeżycie. Być w takim miejscu, słuchać Lynyrd Skynyrd i patrzeć na panoramę Denver uświadamia ci, że robisz w życiu coś dobrze, coś dobrze, że masz okazję na niezapomniane chwile jak ta.
Powrót nawet nie był taki straszny. Swoje w korku trzeba było odstać ale samochód po samochodzie jakoś się przesówaliśmy do przodu. Nasz hotel nie był daleko od koncertu więc w miarę szybko zajechaliśmy. Jutro już wracamy samolot mamy koło 11 am więc nie wiele zobaczymy. Pakowanie i w drogę, spowrotem do NY. Myślę jednak, że jeszcze często tu będziemy wracać, bo przecież zima idzie.
2021.09.26 Denver, CO (dzień 2)
Czy byliście w dolinie Pięciu Stawów Polskich w Tatrach? Pytanie raczej powinno być zadane ile razy byliście w tej dolinie? Jak ktoś nie był, to proszę przestać dalej czytać tego bloga podróżniczego, ubrać buty, zabrać plecak i odwiedzić tą jedną z najpiękniejszych polskich dolin.
Byłem w tej dolinie parę razy, niestety nigdy nie spałem w schronisku. Zawsze mam miłe wspomnienia i widoki jezior przed oczami jak się schodziło z gór.
Szukałem podobnej doliny w Stanach. Znalazłem.
Dolina Siedmiu Stawów Amerykańskich (to jest moja nazwa) w stanie Colorado niedaleko Breckenridge. W sumie to przez przypadek tam trafiliśmy. Szukaliśmy fajnego hiku niedaleko Denver, tak do 1.5h samochodem.
Nawet nie wiem jak ta dolina się nazywa, nawet nie wiem czy ma jakąś nazwę. Idzie nią szlak Spruce Creek Trail i dochodzi do jezior Mohawk. Później jeziora nawet nie mają nazw tylko numerki. Myśmy naliczyli ich siedem. Czy jest więcej? Za bardzo nie wiemy, ale raczej nie. Pod koniec to już nie było szlaku tylko szło się po tundrze i szukało dolinek w których są jeziora.
Lokalni pod koniec nam powiedzieli, że doszliśmy do ostatniego. Większość ludzi dochodzi do drugiego albo trzeciego, tam odpoczywa i wraca. Nam się za dobrze szło żeby wycieczkę tak szybko kończyć. Dodatkowo im wyżej tym mniej ludzi i ładniejsze widoki.
A dlaczego ta dolina przypomina mi dolinę Pięciu Stawów Polskich? Do końca to nie wiem, ale tak idąc szlakiem Spruce Creek przypominały mi się Tatry.
Początek szlaku wiedzie doliną wzdłuż strumyka w otoczeniu drzew iglastych. Coś jak dolina Roztoki.
Po jakimś czasie dochodzimy do wodospadów na rzece Spruce. Coś jak wodogrzmoty Mickiewicza.
Później mamy strome podejście i dochodzimy do pierwszego jeziora. Podobnie jak w Pięciu Stawach gdy przekraczany próg doliny.
Podobnie, prawda?
Nie pamiętam czy w Tatrach można dojść do wszystkich jezior. Tutaj można. A pod koniec jak nie ma szlaku to idziesz za pomocą GPS albo wydeptanej ścieżki.
Odległości miedzy jeziorami w Stanach są znacznie większe, ale ponoć w Stanach wszystko musi być większe.
Niestety najgorszą różnicę jaką doświadczyliśmy to wysokość. Schronisko w dolinie Pięciu Stawów Polskich jest na wysokości około 1,650m. Tutaj szlak się rozpoczynał na 10,300 stóp (3,100m).
Pierwsze jezioro było na 11,319 ft (3,450 m). Doszliśmy do ostatniego, które było na 12,468 ft (3,800).
Niestety pod koniec głowy zaczynały nas boleć i człowiek czuł się lekko oszołomiony. Wczoraj dopiero wylądowaliśmy z Nowego Jorku, więc za bardzo nasz organizm nie zdążył się zaaklimatyzować.
Tak jak i w Tatrach można spotkać zwierzęta, tak i tutaj gospodarze doliny nas przywitali. Spotkaliśmy kozice górskie. Niestety nie było misiów, za wysoko dla nich. Misie raczej nie wychodzą ponad 9,000 stóp (2700 m). Pewnie z powodu braku pożywienia wysoko w górach.
Doszliśmy do jeziora nr. 7. Poza nami były tylko dwie inne dziewczyny. Z czego jak się później okazało to jedna z nich była Polką. Nas, Polaków to jest wszędzie pełno.
W ciszy usiedliśmy nad brzegiem jeziora i rozkoszowaliśmy się ostatnimi dniami lata na tej wysokości. Było ciepło, bez wiatru i słonecznie. Jakieś 12-15C.
W Denver i okolicach nie trudno jest mieć ładną pogodę. Ponad 300 dni w roku jest słonecznych. Natomiast lato jest krótkie na tej wysokości. Prognoza pogody mówi, że już za parę dni ma tu sypać śnieg. Granica śnieg/deszcz ma być gdzieś na 10,000 stóp, czyli tam gdzie zaparkowaliśmy samochód. Dobrze, niech sypie. Narty się już niecierpliwią w domu.
45 minutowa przerwa wystarczyła na odpoczynek i nacieszenie oka widokami. Pod koniec jeszcze zbiegło z gór dwóch biegaczy, którzy to w troszkę szybszym tempie zwiedzają te góry. Dzisiaj zrobili dwa trzynasto-tysięczniki, Pacific (13,869 ft / 4,227 m) i Atlantic (13,816 ft / 4,211 m). Na nie nie ma szlaków, ale widać, że dokładnie znają te tereny i pewnie trenują na jakieś maratony.
Nazwa szczytów pewnie się wzięła z tego, że tędy przechodzi linia która dzieli kontynent Północno Amerykański na wschodni i zachodni. Woda ze szczytu Atlantic płynie do Atlantyku, a ze szczytu Pacific do Pacyfiku.
Nie chciało nam się za bardzo wynosić wody na szczyty i to wszystko sprawdzać, więc ruszyliśmy za biegaczami w dół.
Nam „zbieganie” zajęło 2:45. Pewnie można by to zrobić szybciej ale po co. Nie ma gdzie się spieszyć jak są takie piękne widoki.
Po drodze jeszcze zwierzęta powychodziły i chciały się pożegnać. Oglądaliśmy też stare pozostałości jakie tu zostały po gorączce złota.
Około godziny 17 dotarliśmy na parking. Zmęczeni ale zadowoleni. 17 kilometrów na tej wysokości bez dobrej aklimatyzacji dawało się odczuć.
Niestety GPS w samochodzie nie miał dla nas dobrej wiadomości. W normalnych warunkach do Denver można dojechać w 1:15. Teraz pokazywał ponad 2 godziny. Dalej to nie jest jakaś wielka liczba, ale mieliśmy w planie sprawdzić sushi w Denver. Lubimy surowe rybki. W NY w miarę często je jadamy, więc chcemy porównać. Jak zajedziemy późno do hotelu (musimy się wykąpać spoceni po hiku), a potem jeszcze do restauracji to pewnie nie zdążymy. Denver to nie NY. Knajpy zamykają o godzinie 21 albo o 22. No nic zobaczymy jak pójdzie z drogą i na którą zajedziemy.
Droga nie szła dobrze. GPS nawet już nas nie kierował na główną autostradę 70 tylko górami. Tym oto sposobem znowu odwiedziliśmy mój ulubiony resort narciarski A-Basin a potem wyspinaliśmy się na przełęcz Loveland 11,990 ft (3,654 m).
Dobrze, że mamy dobry i mocny samochód, to przynajmniej można się było pobawić po górskich serpentynach. Z tymi samochodami to jest coraz to ciekawiej. W cenie zwykłego samochodu dostajemy już naprawdę ciekawe modele.
Polecam wypożyczenie samochodów w tej samej sieci wypożyczalni. My staramy się używać National Car Rental. Na początku nie zawsze jest najtaniej, ale tak po roku/dwa jak się już ma dobry status to nawet nie sprawdzam innych wypożyczalni. Wiem, że tutaj będę miał dobre ceny i często znacznie lepsze samochody. Wysiadasz z samolotu, idziesz prosto na parking i bierzesz co chcesz za wyjątkiem super drogich zabawek za które musisz dopłacić. Omijasz cały bezsensowny punkt w wypożyczalni gdzie z reguły są kolejki i mają do ciebie milion pytań. Tutaj wsiadasz do samochodu i odjeżdżasz. Kluczyki już są w środku.
Dostaliśmy Cadillac XT5. Ta zabawka zawsze jest super droga i raczej nigdy się jej nie dostaje bez dopłat. Nawet jak się ma dobre statusy. Zapytałem pana czy ja mogę ją zabrać. Gostek na parkingu spytał o moje dane, coś tam wpisał w ipada i powiedział bierz. To się nazywa dobry serwis dla lojalnych klientów.
Trochę nadrobiliśmy górami, ale i tak później dopadł nas korek na autostradzie. Nie było już innych możliwości tylko odstać swoje.
Była niedziela wieczór. Całe Denver i inne okoliczne miasta wracało ze wspaniałego weekendu w górach. Był to jeden z ostatnich tak pięknych weekendów. Piękna pogoda, liście na drzewach zmieniały kolory, resorty narciarskie robiły Octoberfest. Wyżej w górach jeszcze nie ma śniegu, wiec rowery było widać na wielu samochodach.
Na sushi nie zdążyliśmy. Znaczy się można było jeszcze się załapać na koniec, ale myśmy chcieli tam dłużej posiedzieć i popróbować ciekawych rybek a nie spieszyć się. Jutro tam pójdziemy.
Na dzisiaj wybraliśmy bar/restaurację obok hotelu. Odwiedziliśmy Keg Steakhouse. Był to dobry i trafny wybór. Wiem, że Colorado słynie z mięsa i mnie nie zawiodło. Nie był to jakiś topowy steakhouse ale smakowało. W NY w zwykłych restauracjach czy barach tak dobrego mięsa nie dostaniesz. Musisz iść do bardzo dobrej i drogiej restauracji.
Ilonka wzięła rybę i też była ok. Mówiła, że nie jest to jakość sushi ale też dało się zjeść.
Objedliśmy się na tyle, że nie mieliśmy siły nigdzie się włóczyć po mieście. Wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas długi i pełen atrakcji dzień…
2021.09.25 Denver, CO (dzień 1)
Wszystko zaczęło się pewnego, pięknego wieczoru jak z Darkiem gadaliśmy o koncertach. Od razu przypomniałam sobie o Red Rocks Amphitheater i z ciekawości sprawdziłam kto tam będzie występował w najblizszym czasie. Taka czysta ciekawość… ops… okazało się, że Lynyrd Skynyrd będzie grał i to w mój urodzinowy weekend…. Ops… chyba każdy zna ich słynną piosenkę Sweet Home Alabama. Najwyższy czas posłuchać jej na żywo.
Wczoraj troszkę zasiedzieliśmy się z nowojorskimi przyjaciółmi u Oskara Wilda więc dziś na lotnisko jechaliśmy na autopilocie. Ale to nic, przynajmniej mamy nadzieję przespać lot i nadrobić zaległości w spaniu. A loża szyderców jaką zrobiliśmy w Oskarze była warta wszystkiego. Byliśmy tam po raz pierwszy ale knajpa wyglądała jak totalnie na podryw. Najpierw wjechało starsze towarzystwo (ok. 35-45) i widać było, że każdy przyszedł na podryw. Im później tym średnia wieku malała. Wiadomo, że im człowiek młodszy to biedniejszy tak więc malała też ilość ubrań na panienkach. “Biedne” dziewczynki w samych stanikach muszą chodzić…. Wiem też kiedyś byłam młoda ale moja garderoba zakrywała co najmniej dwa razy tyle co u dzisiejszej młodzieży.
Z NY i loży szyderców chętnie przenieśliśmy się do Denver które to pomału traktujemy jak Vermont. Leci się tu 4 godziny czyli tyle co się jedzie do południowego Vermont, narty są super (lepsze niż w Vermont) i ogólnie górki są piękne. Colorado jest pierwszym, i najbliższym stanem do NY, który można nazwać zachodem. To przez Colorado przechodzi słynne continental divide czyli podział wód na te co wpływają do Atlantyku i te co do Pacyfiku.
Colorado ma też ponad 300 dni w roku słonecznych. Przy takiej pogodzie, takich widokach i górkach oddalonych tylko o 1-2h samochodem nie dziwne, że Denver staje się coraz bardziej popularne a ilość jego mieszkańców wzrosła o 20% w ciągu ostatnich 10 lat. My też rozważamy przeprowadzkę tu… może nie w ciągu roku-dwóch ale trzech-czterech… kto wie. 2025 to fajna data żeby coś zmienić w swoim życiu i wyjechać na zachód.
Zastanawialiście się, że z tym zachodem zawsze coś jest? Najpierw mieszkasz w Polsce i myślisz o zachodniej Europie… potem dalej na zachód Stany też kiedyś marzenie większości ludzi. Jak już jesteś w Stanach to z takiego NY ciągnie cię na zachód… a co potem? A potem to już tylko Nowa Zelandia.
Po czterech godzinach lotu, który w większości przespaliśmy w samo południe wylądowaliśmy w Denver. Jak zwykle przywitało nas słoneczko i lato na całego. Szybko ściągnęliśmy bluzy i w krótkich rękawkach ruszyliśmy na śniadanie, w kierunku Union Station.
Pomimo, że jest to nasz trzeci raz w tym roku w Colorado to jeszcze nie mamy miejsca na śniadanie w Denver. Interent jak zawsze przyszedł z pomocą i dzisiaj testujemy Snooze, AM. Sieć restauracji, która specjalizuje się w śniadaniach. Spodziewając się, że pewnie na stolik będziemy musieli trochę poczekać to wybrałam lokalizację w samym centrum przy dworcu głównym. Przynajmniej coś nowego przy okazji zobaczymy.
Dworzec kolejowy w Denver otworzył swoje drzwi po raz pierwszy w 1881 roku i był największym budynkiem na zachodzie. W 1894 roku oryginalny budynek został zniszczony w pożarze, ale szybko miasto odbudowało jeszcze większy dworzec. Był to dowód, że podróże na zachód są ważnym przedsięwzięciem. W XX wieku ilość podróżnych przekroczyła wszelkie oczekiwania. W 1914 trzeba było przebudować stację i po raz kolejny powiększyć dwukrotnie. Tak więc aktualny budynek ma ponad 100 lat i jest świadectwem jak dużą rolę w budowaniu zachodu miała kolej.
Śniadanie w Snooze, AM było przepyszne i chyba w końcu mamy swoją miejscówkę. Miejscówkę, która ma świeżo wyciskane soczki z pomarańczy, arbuza i innych owoców. Mam nadzieję, że pomimo, że jest to sieciówka to podobne standardy są w innych miejscach bo widać, że są dość popularni w Colorado, Arizonie, Kalifornii.
Po śniadaniu, a raczej lunchu pojechaliśmy zwiedzać miasto. Na dziś nie mieliśmy, żadnych planów. Chcieliśmy poznać troszkę miasto, dzielnice mieszkalne, rozejrzeć się po okolicy. Podjechaliśmy pod parę adresów i… zakochaliśmy się. Zakochaliśmy się w słońcu, w parku, w spokojnych ulicach gdzie nikt nie trąbi… nawet w kaczkach się zakochaliśmy.
W Denver temperatura rzadko spada poniżej zera (30F) a w wrześniu średnie temperatury dochodzą nawet do 80F/25C. Z drugiej strony w najcieplejszym miesiącu (Lipcu) temperatura nie przekracza 100F/35C. Tak bywa tu ciepło - ale gdzie nie bywa. Nawet na Alasce czasami mają fale upałów. Natomiast ilość słonecznych dni - nie ważne czy zimą czy latem pobija wszystko. Od razu człowiekowi miło robi się na duszy jak budzi go słoneczny dzień. W tak piękny dzień nie pozostało nic innego jak usiąść przy chłodnym piwku. Colorado może nie jest stanem z największą ilością browarów (wygrywa Kalifornia, a za nią NY i Pensylwania), ale natomiast są one dość dostępne i równomiernie rozłożone po mieście. Dziś postanowiliśmy odwiedzić browar Odell. Kolejna dobra miejscówka.
Oczywiście nie zapomnieliśmy też o odwiedzeniu Edka (Edward’s Meat) i kupieniu kabanosów na jutrzejszy hike. Podobno misie nie lubią przebywać na ponad 10tys ft (3tys metrów) więc Darek dostał pozwolenie na zabranie paru kabanosów w górki. Edward Meats to taka nasza miejscówka gdzie już wiemy, że mają pyszne lokalne produkty i nie można odwiedzić ich sklepu będąc w Denver.
Troszkę nam zeszło z jeżdżeniem po mieście, a do tego zmiana strefy czasowej, brak snu i perspektywa wczesnej pobudki jutro nie zachęcała nas do szlajania się. Tak więc kolację zjedliśmy w okolicy hotelu. Jutro idziemy w górki. Będziemy wychodzić na 12,500 ft (3800 m). Dawno nie byliśmy na takiej wysokości ale zaczynamy z 10tys więc powinno być spoko. Zapowiada się piękny dzień i piękna trasa.