Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Malezja Darek Malezja Darek

2017.04.22 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 14)

Ostatni cały dzień spędziliśmy w Kuala Lumpur. Chcieliśmy tak jakoś bardziej poczuć to miasto. Trochę mniej jak turyści, a bardziej jak lokalni mieszkańcy tej wspaniałej, wielkiej azjatyckiej metropolii. Może nie do końca jak mieszkańcy, bo jednak mieliśmy wykupione bilety na wyjazd na wieżowce Petronas Towers. Wczoraj nie udało nam się zdobyć biletów na wieczór, więc musieliśmy dzisiaj to załatwić.

Kuala Lumpur leży w gorącym, tropikalnym klimacie. W związku tym mieszkańcy w ciągu dnia starają się spędzać czas w środku, w pomieszczeniach i dopiero wieczorem wychodzić na miasto. Wczoraj wieczorem chodząc po mieście odkryliśmy barowo-imprezową dzielnice (ulica: Jalan P Ramlee) i dzisiaj też mieliśmy zamiar tam się zabawić.

Ilonka, jak to Ilonka, na koniec zafundowała nam najlepszy hotel na jakim byliśmy na tym wyjeździe, Shangri-la. Ponoć znowu udało jej się znaleźć jakieś zniżki i cena była przystępna.
Rano musieliśmy wcześnie wstać, bo niestety żeby zdobyć bilety na słynne wieże Petronas to trzeba już rano tam się ustawić do kolejki. Wczoraj w sumie mogliśmy kupić bilety, ale tylko na godzinny dzienne, na które nie chcieliśmy. Wszystkie nocne były już wyprzedane. Natomiast mają jakąś małą pulę biletów, że możesz tylko tego samego dnia kupić, ale musisz się liczyć z tym, że to jest mała pula i może ich braknąć. Zaryzykowaliśmy i się udało. Kupiliśmy bilety na 19:30. Yupiiii...!!!

Co robią lokalni w sobotę rano w Kuala Lumpur? Jak to co, idą na śniadanie. Dzisiaj nie chcieliśmy jeść śniadania w hotelu, więc po udanym zakupieniu biletów wstąpiliśmy do knajpki coś przegryźć. Był to dobry pomysł. Jak to mówią, było smacznie i tanio, o wiele taniej niż w hotelu.

Po śniadanku połaziliśmy jeszcze trochę, zaglądając w różne kąty i wróciliśmy do hotelu. Było już koło południa, a więc temperatura w mieście rosła. W chłodnym pokoju nadrobiliśmy trochę naszego bloga, a także ucięliśmy sobie małą drzemkę. Dzisiaj jest ostatnia noc naszych wakacji, więc potrzebowaliśmy dużo siły, aby godnie pożegnać się z Azją.

Po południu, jak już trochę temperatury spadły, zaatakowaliśmy miasto. Nie mieliśmy żadnych szczególnych planów. Po prostu tak sobie połazić i zobaczyć co spotkamy. Czasami podjechaliśmy metrem, czasami na nogach, często wstępując do barów na coś lokalnego. Znaleźliśmy stare Kuala Lumpur, to które było popularne, zanim miasto nie zaczęło się na maksa rozbudowywać.

Tu już nie było turystów, żadnych drogich hoteli ani sklepów, ludzi też o wiele mniej na ulicach. Dziurawe, wąskie chodniki, brudniej, trochę bezdomnych leżących w cieniu. Jak by to była pierwsza dzielnica jaką widziałem w Kuala Lumpur, to bym był rozczarowanym tym miastem. Tutaj też już widać, że miasto się rozbudowuje. Wszędzie są place budowy nowych hoteli, biurowców, parków, dróg.... Pewnie jak znowu odwiedzimy to miasto za parę lat, to go nie poznamy.
Wróciliśmy do bardziej cywilizowanej części miasta i udaliśmy się w kierunku wież.

Dobrze, że byliśmy na czas, bo tutaj niestety bilety są na godziny i tylko wyjedziesz o swoim czasie. Nie tak jak na niektóre inne wieże, że jest jakaś tolerancja czasowa. Była nas może 20 osobowa grupa i w pierwszej kolejności wyjechaliśmy na słynny most między wieżami. Most który zainspirował wielu producentów z Hollywood.

Most ma dwa poziomy. Dla turystów jest dostępna tylko jego dolna część, a górna pewnie jest dla pracowników biurowców. Obsługa powiedziała, że mamy 10-15 minut i możemy sobie chodzić po całym moście i pstrykać zdjęcia.

Nie byliśmy wysoko, 41 piętro, ale było takie jakieś fajne uczucie, jak się po nim stąpało. W końcu jest to najwyżej położony "most" na świecie. Byliśmy już na wielu innych wieżowcach, ale to jest coś innego. Na wieżach może jesteś wyżej, ale wiesz, że pod tobą jest wiele pięter betonu. Tutaj nie ma nic, pusto i dopiero 170 metrów niżej jest ulica. Druga rzecz, to jak jesteś na wieżach, to ich już nie widzisz, są pod tobą. Tutaj oba budynki widzisz, jesteś z ich boku, widzisz je od samego dołu do góry. Ogólnie dobrze pomyślane i podobało nam się.

Następnie wyjechaliśmy na samą górę na 86 piętro. Też dostaliśmy 10-15 minut czasu na podziwianie widoków. Tutaj już nie było takiego WOW. OK, byliśmy wyżej, najwyżej jak można w tym mieście wyjechać, ale tak jakoś nie ogarnęli tego do końca. Po pierwsze, nie można wyjść na zewnątrz i poczuć tego miasta z góry, tego wiatru, dźwięku, przestrzeni..... Po drugie w środku było za jasno i wszystko się w szybach odbijało.

Nie zrozumcie mnie źle. Warto jest wyjechać na górę i zobaczyć z lotu ptaka jak metropolia się rozrasta i buduje, ale mogli to lepiej zorganizować. Coś jak np. Burj Khalifa w Dubaju. Znacznie lepiej tam nam się podobało.

Zjechaliśmy na dół, ominęliśmy ich obowiązkowe 10-15 minut na sklep z pamiątkami i z inną grupą po cichu zjechaliśmy na dół. Wróciliśmy do hotelu, żeby zostawić sprzęt fotograficzny i ruszyliśmy żegnać się z Kuala Lumpur.

Głodni, tylko po śniadaniu, wstąpiliśmy do knajpki na kolację. W tym kraju świnia jest mało popularna, więc jak znalazłem żeberka ze świniaka to musiały polecieć na stół. Ilonka zamówiła ryż z wieloma dodatkami i powstała pożegnalna uczta.

Była sobota wieczór. Miasto bawiło się na maksa. Wszędzie było słychać głośną muzykę z barów i klubów. Kuala Lumpur prawie niczym nie różniło się od metropolii europejskich ani amerykańskich. Ludzi też było pełno, chodzili, bawili się, śmiali i płacili za drinki porównywalne ceny jakie znajdziesz w Nowym Yorku.

​My już wyrośliśmy z klubów, wiec w barach przy piwku obserwowaliśmy nowy świat. Świat, który wydawał nam się, że będzie wolniejszy, cichszy, tańszy, mniej rozwinięty, a na pewno nie podobny do tego który widzimy w krajach zachodnich. Pomyliliśmy się, Azja, a zwłaszcza jej potężne miasta, to już nie to co pamiętamy ze starych filmów. To już jest nowy świat, cywilizowany świat, który idzie do przodu pełną parą i kto wie co będzie za kolejne 10-20 lat. Na pewno będzie inny. Jak inny? Tego nikt nie wie, ale obiecujemy wam, że do Azji będziemy często powracać, porównywać i opisywać.
Najlepiej jest jednak pojechać samemu i ocenić. Żaden blog, książka, film nie potrafi cię przenieść tak dokładnie, detalicznie i wyrobić sobie swojej opinii, jak podróż w te miejsca. Bon Voyage.

Read More
Malezja Ilona Malezja Ilona

2017.04.21 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 13)

To już jest koniec - no prawie. Wracamy do punktu zero. Dwa tygodnie temu wylądowaliśmy w Kuala Lumpur. Nie wiedzieliśmy czego oczekiwać, czego się spodziewać i jak to będzie. Dziś wracamy do tego miasta z głową pełną wrażeń, kartą pamięci zapełnioną na maksa no i paroma godzinami video.

Na tych wakacjach (nie licząc połączenia US - Malezja) wewnątrz samej Azji mieliśmy 7 samolotów. Muszę przyznać, że miałam wielkie obawy, że będą poopóźniane, że nie uda nam się zrealizować wszystkiego co zaplanowaliśmy ale na szczęście się udało. Dziś tylko jeden samolot nawalił. Byłoby zbyt pięknie jakby wszystko udało się bez dodatkowego biegu przez lotniska.

Z wyspy Flores (Komodo) wylecieliśmy z 30 min opóźnieniem. Mieliśmy 2h na przesiadkę więc jakoś strasznie nie panikowaliśmy. Do momentu kiedy nie zobaczyliśmy lotniska na Bali. Po pierwsze to nas wysadzili pośrodku płyty i kazali gdzieś iść. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie ale jakoś znaleźliśmy wyjście.

Nasze bagaże wyjechały na linie ostatnie. Widać, że tu się nikomu nie spieszy. Ogólnie na Bali ludzie są bardzo powolni. Pomału, zrelaksuj się, nie ma pośpiechu, w końcu jesteś na wakacjach. No tak ale nie jak masz przesiadkę i musisz złapać następny samolot. Udało się - dostaliśmy plecaki i sprint na międzynarodowy terminal. Biegliśmy z tym wózkiem, że już nas nawet nikt nie zaczepiał o taksówkę. Zdążyliśmy - byliśmy godzinę i jedną minutę przed odlotem czyli teoretycznie minutę przed zamknięciem nadawania bagaży. Ale Pani nic nie mówiła. Uśmiechnęła się tylko i przyjęła nasze bagaże. Udało się....godzinę później siedzieliśmy już w samolocie Malaysia Airlines do Kuala Lumpur.

Planując wakacje długo zastanawiałam się jakie linie lotnicze wybrać. Jest duży wybór, od linii znanych jak Malaysia Airlines czy Sinapore Airlines, poprzez znane ale budżetowe jak AirAsia, Tiger czy JetStar do małych które nie wiele nam mówią. Spróbuję tu podsumować te które mieliśmy okazję wypróbować.

Malaysia Airlines - pewnie każdy słyszał niezbyt miłą historię o zaginionym samolocie. Niestety wypadki się zdarzają nawet najlepszym. Na Malaysia można wyrwać bardzo dobrą cenę na Business class jak się kupi bilety odpowiednio wcześnie. Zazwyczaj BC jest 2x droższa niż economy ale jak za economy płacisz $25 za osobę to za business można $50. Linie są spoko. Na czas, sprawnie, posiłek na pokładzie i standardowa ilość miejsca. Należą też do OneWorld więc jak ktoś zbiera mile American Airlines to powinien być pierwszy wybór.

SilkAir - linie te należą do Singapore Airlines. Latają one tylko po okolicznych miastach. Spodziewałam się serwisu najwyższej kategorii, bo przecież Singapore Airlines są najlepszymi liniami na świecie. Serwis był bardzo dobry ale porównywalny do Malaysia czy Garuda. Standardowo bagaż i przekąska na pokładzie były w cenie.

Garuda Airlines - ostanie linie lotnicze z kategorii regularnych. One należą do SkyTeam więc można zbierać mile w połączeniu z Deltą. Są to narodowe linie Indonezji. Bardzo dużo samolotów i to naprawdę wielkich ptaków widać na lotnisku w Yogyakarcie. Podobne do Silk i Malaysia.

Wszystkie powyższe linie oferują bardzo podobny serwis i ciężko wybrać te najlepsze. Wybór powinien być ukierunkowany programem partnerskim do jakiego się należy.

Air Asia - należą do kategorii tanich linii lotniczych ale przy dobrym zaplanowaniu są całkiem fajne. Ponieważ są to tanie linie to nie oferują ani darmowego bagażu ani posiłku. Proponuję wykupić sobie wcześniej walizki. Można kupić cały zestaw gdzie płacisz mniej niż za walizkę jak wykupujesz na lotnisku a masz wliczone: możliwość wyboru miejsca, nadanie 1 bagażu i jakąś kanapkę.

Ostanie linie jakimi lecieliśmy to WingsAir. Muszę przyznać, że chyba najgorsze i raczej bym ich unikała, chyba, że leci się tylko z podręcznym bagażem. Po pierwsze to biletów nie można kupić na ich stronie. Należą oni do LionAir więc można próbować przez stronkę lionair.co.id Ciężko znaleźć na stronie regulacje odnośnie bagażu ale na lotnisku się dowiadujesz, że masz limit 10kg na bagaż nadawany. Za każde następne kilo trzeba dopłacić ok. 13tys IDR (czyli $1) niby nie wiele ale oczywiście nie przyjmują kart więc trzeba mieć przygotowaną gotówkę. I najlepiej drobne bo Pani nie ma wydać.

Ciężko jest podróżować między wyspami nie latając. Można wykupić rejs na statku ale to nie to samo. Rada? Planuj wcześniej, staraj się latać normalnymi liniami, żeby zaoszczędzić na dodatkowych opłatach za bagaż i zawsze warto sprawdzić różnicę między business class a economy.

A'propo wcześniejszego planowania to polecam kupić bilety na wieże Petronas Tower z wyprzedzeniem paru dni. My niestety mieliśmy limitowany dostęp do internetu przez ostatnie parę dni więc nam się to nie udało. Po krótkiej przerwie odświeżającej w hotelu ruszyliśmy w kierunku wież. Mieliśmy nadzieję, że może jakieś ostatnie bilety na godzinę 21 dostaniemy. Niestety się nie udało. Zaszliśmy tam koło 7 wieczorem i już wszystko było wyprzedane. Również na jutro. Na szczęście każdego dnia rano dokładają parę biletów które można sprzedać na bieżący dzień. Tak więc postanowiliśmy jutro z samego rana, przed śniadaniem przebiec się pod wieże aby dostać bilety na 19:30. Zobaczymy czy się uda.

Oczywiście wieże są połączone z domem handlowym. My przeszliśmy go bardzo szybko i wylądowaliśmy po drugiej stronie gdzie jest park KLCC. Bardzo przyjemny park a do tego ma fontanny. Przy piwku poczekaliśmy na pokaz światła, muzyki i wody. Pokaz zaczyna się o 20 godzinie i trwa około 15-20 minut. Potem przerwa i znów powtórka.

Fontanny były fajne, ładne kolory, kształty itp. Brakowało mi tylko dynamiki i delikatnego przejścia między piosenkami. Po pierwszej piosence myśleliśmy, że to już koniec a to się okazało, że po minucie puścili następną. Jednak Dubaju nie pokonali.

W drodze powrotnej weszliśmy na jedno piwko do Beach Bar. Fajne miejsce. Mają w akwarium prawdzie rekiny. Takie malutkie ale nadal rekiny. Wyszliśmy tylko jak zaczęło się robić za bardzo clubowo i panienki może 15-20 lat przychodziły i podrywały zagranicznych turystów. Jakoś nie nasze klimaty.

Znaleźliśmy za to miejsce na kolację, które całkowicie odpowiadało naszemu stylowi. BBQ Nights - jak sama nazwa mówi to restauracja z przeróżnego rodzaju mięskiem z grilla. Zamówiliśmy talerz różnorodności, żeby spróbować wszystkiego po trochu. Nie mają oni piwa w ofercie ale Pan pokazał Darkowi gdzie jest 7eleven i "stoliczku nakryj się" piwo się pojawiło. Tańsze niż w barze. Jedzenie było bardzo dobre a Daruś się cieszył, że nie musi jeść papek.

Na szczęście nasz hotel był bardzo blisko (po drugiej stornie ulicy) to skierowaliśmy się w jego kierunku. W końcu jutro trzeba zaatakować wieże.

Tym razem poszaleliśmy i wzięliśmy jeden z lepszych hoteli w Kuala Lumpur. Shangri-la jest siecią ekskluzywnych hoteli, głównie w Azji. Czujemy się w nim trochę jak słoniątka w składzie porcelany ale na szczęście bardzo się nie przejmujemy i ładujemy się z dużymi plecakami do windy. Rzadko mamy okazję spać w pięcio-gwiazdkowych hotelach. Malezja i Indonezja dała nam tą możliwość. Wakacje nie należały do tanich ale nadal utwierdzam się w przekonaniu, że ta część Azji jest tania (poza alkoholem). My po prostu, żyliśmy tu na dużo wyższym poziomie. Lataliśmy business klasą, spaliśmy w wypasionych hotelach i chodziliśmy po restauracjach i barach dla turystów. Troszkę obawialiśmy się, że to co jest 3 gwiazdkami w Malezji będzie 1 gwiazdką w Stanach czy Europie. Myślę, że nie byłoby tak źle. Następnym razem to sprawdzimy - póki co fajnie było pożyć przez dwa tygodnie jak bogatsza klasa.

Read More
Malezja Ilona Malezja Ilona

2017.04.10 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 2)

Zagrajmy w małą grę skojarzeń. Z czym kojarzy Wam się Kuala Lumpur? Gdzie to w ogóle jest? Daleko, egzotycznie, Azja, korki, zatrucie powietrza, duże miasto, wieże Petrona itp.
Dla mnie to na pewno była odległa, choć dostępna kraina. Nie do końca na samym szczycie mojej listy ale nadal bardzo wysoko.

Jednak kiedy siedziałam w Heli-Bar, na lądowisku dla helikopterów na 34 piętrze jakiegoś biurowca i patrzyłam na wieże Petrona to nie mogłam uwierzyć, że tu jestem...muszę przyznać, że było pięknie, spokojnie i inaczej. Ale byłam szczęśliwa...

12 godzin wcześniej....
Jak Darek pisał w Kuala Lumpur wylądowaliśmy dość późno więc wczoraj nie widzieliśmy miasta. Dziś natomiast był zaplanowany cały dzień na mieście. Wiedzieliśmy, że szybko nie wrócimy z powrotem do hotelu więc rozpoczęliśmy od dużego śniadania - a było naprawdę ogromne. W naszym hotelu serwują dość różnorodne śniadanie i każda kultura może sobie znaleźć to co lubi. Tak więc był kącik azjatycki z dużą ilością ryżu, mięs i ryb, sosów, warzyw, pierożków, makaronów itp. Dziwię się, bo dla mnie to bardziej wyglądało na lunch czy obiad/kolację a nie na śniadanie.

Oczywiście spróbowaliśmy wszystkiego po trochę. Było też coś bardziej amerykańskiego - czyli omlety i słodkie pączki oraz coś europejskiego, czyli sery, wędliny, jogurty i owoce.

Po takim jedzonku mieliśmy siłę na pokonanie 272 stopni świątyni w Batu Caves. Świątynie w skałach, zwane Batu Caves znajdują się na obrzeżach miasta. Można tam dojechać Uber'em za ok. 30 MYR ($7-8) albo pociągiem za 2.5 MYR ze stacji KL Sentral. My w ramach oszczędności czasu wybraliśmy Uber'a. Ogólnie Uber tu istnieje i jeździ ale drażni nas, że nigdy nie jest na czas. Często na początku jest 7 minut a po 10 minutach jest kolejne 10 min. Tak więc cokolwiek mówią, trzeba pomnożyć przez 3.

Batu Caves jest hinduskim miejscem świętym. Są tam 3 główne jaskinie, każda inna. Jest wiele mniejszych światyń hinduskich i ludzie naprawdę przychodzą się tu modlić. Schody, które widzicie na zdjęciu strzeże 42 metrowy posąg Murugan'a. Jest to największy posąg tego boga na świecie - rzeczywiście robi wrażenie.

​Wspomniane 272 stopnie prowadzi do głównej jaskini / jaskini świątyni. Ta część jest za darmo i jest ogólnie dostępna. Tylko gdzie niegdzie są porobione ołtarzyki, do których jak chcesz podejść i się pomodlić to musisz ściągnąć buty. My z respektu dla modlących się zrezygnowaliśmy z zachowywania się jak rasowi turyści i zamiast łazić po ołtarzu w butach i pstrykać multum zdjęć (zrobiliśmy tylko kilka), skupiliśmy się na małpkach.

Małpek tu jest prawie tyle samo co ludzi. Po Gibraltarze, nie robiło to na nas już wrażenia, choć muszę przyznać, że nadal z wielką przyjemnością pstrykałam zdjęcie za zdjęciem. Większość małp nie zaczepiała ludzi, no chyba, że miałeś jedzenie albo pokazałeś jej plecak. Wtedy sprytne małpki były zaraz obok ciebie i sprawnie otwierały plecak, wyciągały jedzenie i zmykały na drzewo. Poza słodyczami od ludzi to jadły one bardzo dużo kokosów. Po ilości skorupek domyślam się, że muszą one gdzieś rosnąć nie daleko.

Główna jaskinia według mnie wymaga trochę remontu. Ma na pewno niesamowitą lokalizację, i jest fajnie położona ale mieszanie się wiary, ceremonii, straganów z pamiątkami i jedzeniem jakoś mi nie pasowało. To już polskie kiermasze pod kościołami są lepiej zorganizowane.

Wracając na dół po schodach nie zapomnij zaglądnąć do Ciemnej Jaskini (Dark Cave). Taka naprawdę to polecam zaglądnąć tam wychodząc na górę. Jaskinię tą zwiedza się z przewodnikiem i nigdy nie wiesz na którą grupę się załapiesz. My mieliśmy szczęście i musieliśmy czekać tylko 15 minut ale czasem czeka się i 45 min. 45 minut potrzeba na obejście całej jaskini. Znaczy się na obejście części ogólnie dostępnej. Cała jaskinia ma 2 km długości ale dla ludzi dostępne jest tylko 800 m. Można iść dalej jak się wcześniej zarezerwuje Adventure Trip. Pierwsza część jest bardziej edukacyjna, pani przewodnik, pokazywała nam różne robaki, pająki, myszki itp. Podobno w jaskini też jest multum nietoperzy (20,000), nie dziwi nas to, jak i węży, i unikatowych pająków.

Część komnat jaskini jest zamknięta za względu na mikro-klimat. Jest tam specyficzna temperatura i wilgotność, która pomaga niektórym żyjątkom się rozwijać. Groty te są stosunkowo małe i jakby grupa ludzi tam weszła to klimat by się automatycznie zmienił i temperatura by się podniosła.

Inna część jest niedostępna głównie ze względu na występowanie pająka (niestety nazwę zapomniałam), który jest unikatowy i występuje tylko w tych jaskiniach. Podobno pająk ten ma segmentową budowę ciała co nie jest spotykane u innych pająków. Pająki z segmentową budową ciała występowały w erze dinozaurów i niestety większość wymarła.

Bardzo fajna wycieczka, zdecydowanie poleca się wyedukować na temat małych organizmów jak i formacji skalnych. A do tego bycie w takim ciemnym miejscu, gdzie nic a nic nie widać, gdzie jak zgasi się latarki to słychać tylko grzechotania nietoperzy i nie widać różnicy między zamkniętymi powiekami a otwartymi, niesamowite uczucie. Dopiero na końcu jest mały prześwit i można nawet wyjść poza wyznaczoną trasę bo tam już jest mniej żyjątek.

Ostatnią jaskinią, którą odwiedziliśmy jest Ramayana Cave. Trzeba do niej podejść troszkę tak jakby się szło w kierunku dworca kolejowego. Jest to również hinduska świątynia. Tym razem nie było tam nabożeństw ale poprzez posągi opowiedziana jest historia Ramayana, ważnej postaci w religii hinduskiej. Niestety brakowało mi jakiegoś opisu na wstępie jaką rolę odgrywa ta postać/bóg w religii Hindu. Myślę, że jednak znajomi w pracy mnie wyedukują i szybko nadrobię błędy. Póki co niesamowicie było zobaczyć kunszt pracy w postaci tych wszystkich posągów. Wyglądało to jak polska szopka betlejemska tylko w dużo większym wydaniu.

Świątynia jest płatna 5 MYR ($1.5) i pewnie dlatego jest utrzymana w bardzo dobrym stanie, samo wejście robi już wrażenie z wodospadem, zaprzęgiem koni i posągami.

Muszę przyznać, że upał dawał nam się we znaki. Troszkę się na chodziliśmy a w jaskiniach wcale chłodno nie było. Standardowo utrzymywała się tam temperatura koło 25-28C co było tylko małym ochłodzeniem po wejsciu z 30-35C upału.Tak więc czekanie na Ubera, który może kiedyś przyjedzie było mało kuszące i wybraliśmy opcję pociągu. Mieliśmy nadzieję, że skoro jest to ostatnia stacja to może przyjedzie wcześniej i będzie klimatyzowany - tak też się stało. Kolejną rzeczą jaką zauważyłam jest brak oszczędności. Tutaj jest na porządku dziennym, że klimatyzacja jest ustawiona na maksa na chłodzenie a i tak wszystkie drzwi są otwarte. Hmmm....ciekawe jakie mają rachunki bo prądu to oni chyba taniego jednak nie mają.

​Wszyscy byliśmy spragnieni czegoś zimnego więc jak tylko pociąg zawiózł nas na stacje KL Sentral to udaliśmy się do baru. KL Sentral jest główną stacją gdzie krzyżują się metro i pociągi podmiejskie. Chyba wszystkie linie przejeźdżają przez tą stację. Na metro bilety kupuje się w formie plastikowych tokenów. Skanuje się je przy wejściu i potem wrzuca z powrotem do maszynki przy wychodzeniu. Pamiętaj, żeby nie zgubić tokena bo nie wyjdziesz z metra - no dobra wyjdziesz ale pewnie będziesz musiał zapłacić jakąś karę.

Ochłodzenia przyszedł czas....żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą strojów kąpielowych. Bar w hotelu Aloft (Mai Bar) znajduje się na dachu i ma niekończący się basen (infinity pool). Trend zapoczątkowany Singapurze rozprzestrzenia się i teraz każdy hotel chce mieć basen na dachu z widokiem na miasto i wrażeniem, że basen nie ma ścianki, nie ma końca.

Nie posiadając strojów kąpielowych, znaleźliśmy ochłodzenie w lokalnych drinkach i piwach. Jak do tej pory to nie mamy szczęścia znaleźć tej taniej Malezji. Fakt, faktem jak do tej pory jedliśmy tylko w hotelu i tu też jest hotel więc z zasady ceny są wyższe ale żeby były porównywalne do NY to się troszkę zaskoczyliśmy. Tak więc nie siedzieliśmy długo i wzięliśmy metro do następnej stacji.

Metro w KL jest bardzo czyste. Zauważyliśmy to już w pociągu podmiejskim ale metro również, zaskoczyło nas czystością. W większości metro jest naziemne i jeździ bez kierowcy. Wszystko jest zautomatyzowane i kierowane przez komputer. Dzięki temu pewnie jest w miarę szybkie i jeździ dość często. Bilet nie jest drogi bo kosztuje 1.20 MYR czyli $0.30. Mniej więcej wszystko w Malezji dzielimy na 4 czyli podobnie jak w Polsce. Tak więc 1 MYR = 1 PLN, mniej lub więcej.

Przyszedł czas na kolejne świątynie. Kolejna Hinduska Świątynia - Sri Mahamariamman Temple, jest najstarszą i podobno najbogatszą w wystroju hinduską świątynią w Malezji. Została ona zbudowana w 1873 roku i do dziś odprawiane są tam modły w różnych intencjach. My mieliśmy szczęście być świadkami ceremonii / modlitwy w intencji zdrowia.

​Aby wejść do świątyni znów trzeba było ściągnąć buty ale tym razem już się skusiliśmy bo rzeczywiście warto wejść do środka. Jedna refleksja mnie uderzyła. Hinduska wiara, kultura jest bardzo kolorowa i wesoła. To, że hindusi uwielbiają kolory wiem po moich znajomych z Indii. Rzeczywiście oni uwielbiają ubierać się w przeróżne kolory co wygląda bardzo ładnie i radośnie. Wiedziałam też, że ich bogowie przybierają postacie zwierząt i ludzi (twarz słonia albo małpy a ciało człowieka) ale jakoś tak będąc w tej świątyni, słuchając ich śpiewu poczułam się mile widziana, odprężona a wszystko było takie wesołe, kolorowe a nie szare i smutne jak w kościele katolickim.

Po świątyni hinduskiej przyszedł czas na China Town - co tu się działo. Wszystko można było kupić, Rolex'y, torebki Louis Vuitton i czego tylko dusza zapragnie. Na szczęście nikt z naszej ekipy nie zwraca uwagi jakiej marki torebkę nosi więc mogliśmy szybko przejść i znów wskoczyć do metra, żeby dojechać do Menera Tower.

​Podobno z tej wieży jest ładniejszy widok bo widzisz Petronas Towers. Dziś niestety Petronas Towers są zamknięte bo jest poniedziałek więc postanowiliśmy to sprawdzić. Menera jest spoko - nie wiem czy warto iść tu i tu. Wydaje mi się, że jakbym miała komuś polecić to bym jednak poleciła taras widokowy na Petrons Towers.

Menera ma jednak swoje plusy. Zdecydowanie było mało ludzi. Dzięki temu zwiedzanie jest przyjemnością. Najwyższy taras też jest na zewnątrz, tak że można wypić piwko, pooglądać panoramę i ochłodzić się wiatrem. Tak - tam jest też bar. Oczywiście znów ceny jak dla turystów.

Dzieci już pomału marudziły, że za dużo chodzenia - fakt faktem zrobiliśmy dziś trochę kilometrów a upał nam nie pomagał. Oczywiście jak to rasowi turyści parę razy zabłądziliśmy ale na szczęście telefony, GPS, Google Maps zawsze nam towarzyszą. Dodatkowo Malezyjczycy są bardzo pomocni. Tak jak Japończycy - jak tylko widzieli, że nie wiemy gdzie iść to pytali się czy mogą pomóc i z cierpliwością pomogli. Nie tak jak w Maroku, że robili to tylko dla własnego biznesu. Ogólnie Kuala Lumpur pozytywnie mnie zaskoczył, że nie ma naganiaczy i naciągaczy.

Żeby już więcej nie chodzić, na kolację wybraliśmy Black Market. Fajna knajpka z lokalnym BBQ. Jest to bardziej restauracja niż bar, więc na poobiedniego drinka poszliśmy zaraz obok do heli-Bar.

Ciężko jest znaleźć ten bar. Zaufaliśmy Google i podeszliśmy pod budynek w którym powinien się znajdować bar. Budynek wyglądał na zwykł biurowiec i ciężko było uwierzyć, że na samej górze jest impreza. Spytaliśmy się jednak ochroniarza a on od razu wsadził nas do windy i kazał wyjechać na 34 piętro.

Bar jest na płycie byłego lądowiska dla helikopterów. Teraz jest tam tylko lekkie ogrodzenie i pełno stolików. Zdecydowanie polecam się tam przejść zwłaszcza wieczorem bo widok na wieże jest super.

Ostatnim etapem naszej dzisiejszej przygody był bar "No Black Tie". Słynie on z Jazz'u. Lokalne chłopaki nieźle wywijali na gitarach i perkusji. Pomimo, że nie mieli saksofonu to grali Jazz i nawet im to całkiem fajnie wychodziło. Zagrali też Layla, Eric'a Claptona.

Niestety nam się przysypiało więc nie siedzieliśmy długo i spacerkiem doszliśmy do hotelu.

Read More
Malezja Darek Malezja Darek

2017.04.08-09 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 1)

W pomyśle i realizacji tych wakacji jak zwykle pomogły nam linie lotnicze. Wstępnie na początku tego roku mieliśmy jechać do Indii. Niestety, jak to często bywa, życie pokrzyżowało nam plany i Indie musieliśmy przesunąć na inny okres. W kwietniu, kiedy oboje możemy już gdzieś wyjechać na dwa tygodnie jest tam za gorąco, więc musieliśmy wymyślić coś innego.

Wiele ciekawych zakątków Świata chodziło nam po głowie, aż tu pewnego dnia Ilonka pisze do mnie z pracy, że Qatar Airways ma specjalną ofertę. ​​
"...Można lecieć tymi liniami aż do Azji południowo-wschodniej za jedyna $500 w obie strony..." Ilonka napisała. Hmmm.... pomyślałem, ten rejon Świata może nie był na samej górze naszych planów wakacyjnych, ale kiedyś, przynajmniej raz w życiu, chcieliśmy go odwiedzić. Jako bazę startową wybraliśmy Kuala Lumpur, stolicę Malezji. Wielu-milionowe miasto leżące w zachodniej części kraju.

Plan na następne 17 dni mamy następujący:
Lecimy z Philadelphia do Doha w Qatar. Tam mamy przesiadkę i dalej Qatar Airways lecimy do Kuala Lumpur. Zwiedzamy miasto i dwa dni później, już samochodem zwiedzamy kontynentalną część Malezji. Następnie przyjdzie czas na Singapur, a potem na Indonezję. Tam trochę świątyń, trochę hików na wulkany, smoków z Komodo.... Pod koniec znów Kuala Lumpur i powrót do domu. W powrotnej drodze wybraliśmy 12-to godzinną przesiadkę w Doha, żeby zobaczyć trochę tego przepychu i bogactwa. Plan jak zwykle jest napięty ale ciekawy. Polecimy, aż 11 samolotami, popływamy łódkami, pojeździmy samochodami... Miejmy nadzieję, że wszystko przebiegnie bez komplikacji i uda nam się wszystko zrealizować i ładnie opisać. Lecą z nami znajomi, to powinno być raźniej. Ponad połowa naszej trasy pokrywa się z ich planami, więc będzie razem można gdzieś "po rozrabiać".

Jednym z czynników wpływających na niską cenę zapewne jest wylot z Philadelphii, stolicy Pensylwanii. Lotnisko JFK w Nowym Jorku jest na pewno o wiele droższe. Rano w sobotę, bez żadnych korków, samochodem w dwie godziny dojechaliśmy do Międzynarodowego Portu Lotniczego w Philadelphii. Wszystko tu jest tańsze, nawet parking na samochód. Kosztuje niecałe $7 za dobę, a nie $17 jak na JFK. Ilość ludzi też jest o wiele mniejsza i po szybkiej odprawie spotkaliśmy się z naszymi znajomymi przy pierwszym śniadaniu na tej podróży.

Qatar Airways należy do światowej czołówki najlepszych linii lotniczych. Lecieliśmy już Emirates i Etihad?, które też są w tym elitarnym klubie. Spodziewaliśmy się super samolotu i jeszcze lepszego serwisu. W miarę nasze oczekiwania się spełniły. Mieli co prawda parę minusów, ale ogółem było wszystko ok. Spóźnili się ze startem jakieś 20 minut (ale nadrobili w powietrzu), brakło im jednego rodzaju jedzenia i na drinki trzeba było czekać dłużej niż w Emiratach. Chyba Emiraty za bardzo nas rozpieściły. Lot był dosyć długi, bo trwał aż 12 godzin. Na szczęście w takich liniach nawet się tego nie odczuwa. Nie dość, że jest dużo miejsca na nogi, to znowu nasz plan się udał i mieliśmy 3 miejsca. W sumie to trzecie miejsce przez większość lotu było zajęte przez mojego kolegę, który bardzo intensywnie pomagał mi "upłynnić" ten długi lot. Niestety samolot nie mógł lecieć w linii prostej. Jest trochę niegrzecznych ludzi na naszej planecie i musieliśmy ich omijać. W ten sposób ominęliśmy Ukrainę i Syrię.

​W dobrym towarzystwie szybko leci czas i nawet nie zauważyliśmy kiedy zaczęliśmy się obniżać i naszym oczom ukazał się zupełnie inny krajobraz. Wylądowaliśmy w Doha, stolicy Qataru. Jest to chyba jedno z większych lotnisk w jakich byłem a na pewno mają największego miśka.

Dłuuuuugo trzeba było iść, żeby dojść do części głównej, a następnie do naszego rękawa. Widać, że mają tu za dużo miejsca. Wszystko jest takie wielkie, obszerne, szerokie. Lotnisko posiada 30 restauracji, hotel, basen, siłownie, spa, wiele sklepów..... Trzeba im przyznać, że dbają o czystość. Począwszy od toalet, poprzez korytarze, a skończywszy na detalach, wszystko wypucowane na maxa! OK, mają jedną wadę, było za ciepło. Ja wiem, że jest 6 rano, na zewnątrz pewnie jest +30C, ale mogliby to lepiej schładzać.

2.5h przesiadka zleciała (w większości na przemieszczaniu się i obowiązkowych zakupach w duty free) i zapakowali nas do kolejnego samolotu. Tym razem "krótki" lot, tylko 7.5h. Znowu będzie drastyczna zmiana klimatu. Startujemy z suchych, pustynnych krain, a wylądujemy w wilgotnym i tropikalnym rejonie. Ach ta nasza Ziemia, taka mała, a taka różnorodna.

​Kolejny raz linie nie zawiodły i w wygodnych warunkach, na wysokości 12km nad Indiami i Oceanem Indyjskim udawaliśmy się dalej na wschód. Lecimy w bardzo ciekawą i odmienną część globu, w miejsca, które dla ludzi z zachodniego świata są zupełnie inne, egzotyczne, tropikalne. Miejsca, które większość z nas zna tylko z tv i internetu. Miejmy nadzieję, że ludzie, kultura, krajobrazy, zabytki, jedzenie.... i wszystko inne zaskoczy nas pozytywnie i będziemy wszystkich namawiać żeby udali się w tą daleką podróż.

​Przed samym lądowaniem popsikali czymś samolot, powiedzieli, że takie są przepisy i wylądowaliśmy. Odebraliśmy plecaki i po 29 godzinach podróży wreszcie mogliśmy wyjść na zewnątrz i zacząć od najważniejszego punktu podróży.

Była 10 wieczór, a dalej było gorąco. Czuje, że tutaj, na równiku upał będzie nam na maksa doskwierał. Nasz hotel, Pullman, znajduje się w centrum Kuala Lumpur. Lotnisko oddalone jest aż o 60km od miasta. Na szczęście Uber też już tutaj doszedł i nawet ma dobre ceny. Za 6 osób wyszło tylko $30, taniej niż pociąg. Po kolejnej godzinie ukazało nam się Kuala Lumpur.

W Doha kupiliśmy sobie fajne whisky, Cragganmore Speyside Single Malt. Piłem już trochę scotch, ale tego chyba jeszcze nigdy nie piłem. Nawet dobre, dobrze pasowało do jedzenia i do naszych zmęczonych twarzy. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, powspominaliśmy najdłuższą podróż każdego z nas i poszliśmy spać. Jutro długi dzień, zwiedzamy stolicę Malezji, Kuala Lumpur.

Read More