Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.06.28 Palisades Tahoe, CA (dzień 8)
Mimo, że wczoraj się dosyć dobrze wyjeździłem na nartach w Mammoth Lakes to jak tylko budzik dzisiaj rano zadzwonił to od razu wstałem z łóżka żeby sprawdzić przez okno jaka pogoda.
Słonecznie i brak śniegu. Idealnie na narty, nie?
Mieszkamy w Squaw Valley Lodge. Ja go nazywam trzy drzewa. Nazwa wzięła się od naszego pobytu tutaj parę lat temu. Wtedy był styczeń i wielka śnieżyca. Z góry wszystko wyglądało podobnie. Ciężko było trafić w odpowiednie wejście. Wielkie, kalifornijskie trzy drzewa wyznaczały mi drogę już z daleka. I tak już zostało.
Po śniadaniu ja wyruszyłem na narty a Ilonka na długi spacer/hike.
Palisade resort znajduje się na niższej wysokości niż Mammoth Lakes. O jakieś 600 metrów, i jest położony na 1,900 metrów. W związku tym na dole już prawie lato i zerowa ilość śniegu. Szybkim wyciągiem na dwóch linach w ciągu paru minut wyjeżdża się na 2,500 m. gdzie już są bardziej przyjazne narciarzowi widoki.
Ten wyciąg to ciekawe rozwiązanie. Wagoniki biorą do 28 osób i dzięki systemowi dwóch lin i czterech uchwytów mogą jechać w każdych warunkach. Nawet podczas potężnych wiatrów.
Wyżej w górach niestety nie ma tyle czynnych wyciągów i tras co w Mammoth. Chodzą tylko dwa krzesła i może jest 10-12 tras czynnych. Jednak wysokość robi swoje. Mammoth jest znacznie wyżej położony.
Na dole było słoneczko, tutaj niestety chmury i znacznie chłodniej. Widoczność i kontrast był słaby. Śnieg był mokrawy i lepki. Ja oczywiście nie miałem nasmarowanych nart więc na płaskich odcinkach kije stawały się moimi przyjaciółmi.
Lokalny na wyciągu mi powiedział, że drugi wyciąg Shirley Lake jest w znacznie ciekawszym rejonie gór i ma o wiele lepszy teren.
Oczywiście zaraz tam się udałem i ….. już w główną część nie wróciłem. No dobra, wróciłem koło południa na piwko i przerwę.
Tutaj stoki są północne, więc jest znacznie więcej i lepszego śniegu. Nachylenie też odpowiednie, więc już nienasmarowane narty za wiele nie hamowały.
Niestety ja nie byłem jedyny który wolał ten rejon, więc czasami paro minutowa kolejka do wyciągu się ustawiała. Przynajmniej mogłem posłuchać co lokalni mają do powiedzenia.
Wszyscy żyją następnym sezonem. Obok Palisad jest kolejny duży resort Alpine Meadows. Od wielu lat trwały rozmowy z właścicielami terenów między resortami żeby pozwolili wybudować wyciąg łączący oba resorty. W końcu się zgodzili i w następny sezon rusza szybka gondola co ma te resorty połączyć. Oba resorty są na moim sezonowym bilecie który już mam na następny rok. Wiecie co to oznacza, nie? Tak dokładnie, zdam relację jak to w praktyce wygląda.
Zjechałem parę razy i postanowiłem zagrzać się na ciekawszych terenach. Za lokalnymi pojechałem trawersem pod skały.
Tam w głębszym śniegu można było zrobić parę zakrętów. Za wiele nie można tam było jeździć. Mokry i głęboki śnieg to jednak „trochę” ciężko. Parę razy jednak trzeba było zjechać!
Wróciłem do głównej bazy na odpoczynek.
Po przerwie pojechałem znowu na parę zjazdów i około godziny 13 wziąłem kolejkę w dół, do wiosny.
W Mammoth mi się lepiej jeździło. Było znacznie więcej terenów i wyciągów otwartych. Po za tym wysokość sprawiała, że w Mammoth śnieg był lepszy i było go więcej. Wiadomo, byłem szczęśliwy, że oba resorty były jeszcze czynne i mogłem zakończyć sezon pod koniec Maja. A zakończyłem go 23 dniami narciarskimi. Nie jest to może najlepszy wynik, ale cokolwiek powyżej 20 jest OK. Zwłaszcza, że tylko dwa dni spędziłem na wschodnim wybrzeżu, a reszta na zachodzie!
Jechałem dzisiaj na krzesełku z gostkiem co świętował 102 dni w tym sezonie. Po raz pierwszy pobił magiczną stówkę. Jeszcze mi do niego „troszkę” brakuje.
Ciekawe co przyniesie następny sezon.
Zjechałem na dół, przebrałem się, wziąłem samochód i wyruszyłem na poszukiwanie mojej żony.
A żona szła i szła i szła…aż doszła do browaru… który był zamknięty. Tak pokrótce wyglądał mój dzień.
Palisades Tahoe jest w rejonie Lake Tahoe. Jest to jedno z bardziej (jak nie najbardziej) popularnych jezior w Stanach. Otoczone pięknymi górami jest rajem dla ludzi którzy lubią różne sporty. Pływanie, kajaki, łódki, hiki, spacery czy narty - wszystko można tu znaleźć. Oczywiście skoro tyle atrakcji to na weekend majowy zjechało się tu trochę hipków. My nad Lake Tahoe byliśmy lata temu, też przy okazji konferencji Google. Tak więc jeziora i okolic jakoś specjalnie nie musieliśmy zwiedzać ale jedna trasa nas zaintrygowała.
Jadąc do resortu narciarskiego autem wczoraj widzieliśmy trasę rowerową która się co jakiś czas wyłaniała z lasu i towarzyszyła nam przez całą drogę od Lake Tahoe do Palisades Tahoe. Tak więc ja jak zawodowy chodzik stwierdziłam, że trzeba to sprawdzić. Ubrałam adidasy i ruszyłam w kierunku Lake Tahoe a dokładnie Tahoe City.
Resort narciarski z miasteczkiem (Tahoe City) położonym nad samym jeziorem jest połączony trasą rowerową, po której oczywiście można chodzić, biegać itp. Odcinek od resortu do jeziora ma 7.6 mili (12 km). Idzie fajnymi terenami wzdłuż rzeki, przez las. Spacer mi zajął jakieś 2h… może trochę dłużej bo potem w miasteczku się sklepu pojawiły ale tam już nie liczyłam dystansu.
Miałam sobie zrobić przerwę w browarze ale niestety okazało się, że jest impreza zamknięta i nici z tego. Udało mi się za to znaleźć fajną miejscówkę “Jake’s on the lake”. Dość fajna restauracja która w menu ma głównie ryby w różnej postaci i taras z widokiem na jezioro. Czego chcieć więcej. Wysłałam namiary do Darka i czekałam aż mnie stąd odbierze.
Dotarł nawet szybko, chyba zapach rybek go przyciągnął. Zamówiliśmy hamburgery z tuńczyka. Jadłam już steak z tuńczyka ale jakoś nigdy nie wpadłam na pomysł aby zamknąć go w bułce i zjeść jak hamburgera. Bardzo ciekawy pomysł i rzeczywiście pyszne.
Fajnie się siedziało ale zaczęło się robić dość chłodno. Słońce zachodziło pomału więc spakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy do naszej zimy. Tam zaopatrzeni w bluzy ruszyliśmy na miasteczko ale zaczęło padać więc wróciliśmy do pokoju. Podobno dziś ma padać śnieg. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Póki co w bazie pada deszcz ale w górkach myślę, że śnieg będzie.
2016.05.28 Lake Tahoe, CA (dzień 8)
Ostatni dzień w Lake Tahoe, niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Po wczorajszych górach przyszedł czas na jezioro. Jak do tej pory widzieliśmy jezioro tylko z góry więc najwyższy czas było dotknąć wody.
Jak już pisaliśmy wielokrotnie Lake Tahoe jest największym jeziorem górskim w Północnej Ameryce. Tak więc nasz plan na dziś to objechać całe jezioro i pozatrzymywać się w miejscach widokowych, zrobić może mały spacerek no i najważniejsze dotknąć wody.
Objazd jeziora zaczęliśmy od miasteczka Stateline. Miasto jest to położone na granicy Nevady i Kalifornii dlatego z jednej strony miasta są duże hotele, kasyna itp...ale pięć minut spacerkiem dalej po drugiej stronie w stanie California są już drogie sklepy, lepsze hotele no i resort narciarski Heavenly. Niektórzy dobrze pamiętają ten resort....prawda Sis?
Nam jednak nie chodziło o kasyna ani o sklepy, więc ruszyliśmy dalej w kierunku miasteczka South Lake Tahoe i dalej na północny-zachód. Widać, że nie tylko my mieliśmy pomysł objechania całego jeziora bo turystów było multum. Większość jednak zatrzymywała się samochodem na poboczu, wychodziła aby pstryknąć zdjęcie i jechała dalej.
My jedna nie lubimy tłumów a wczoraj mieliśmy tak ładne widoki, że dziś ni musieliśmy się zatrzymywać i jechaliśmy dalej. Dopiero trasa Rubicon wydała nam się atrakcyjna. I rzeczywiście tak było. Parking był nie za duży ale też nie było na nim dużo samochodów. Polecamy tą trasę. Jest to droga ale zamknięta dla ruchu samochodowego więc się bardzo fajnie idzie. Widoki oczywiście oszałamiające i można zejść prawie do jeziora. My przeszliśmy tylko kawałek bo mieliśmy inne plany ale szacujemy, że się schodzi w dół jakieś 700 ft więc całkiem fajny spacerek, pewnie dlatego na parkingu nie było aż tyle samochodów.
Po spacerku pojechaliśmy dalej w kierunku północnym mijając kolejne małe miasteczka. Widać, że miasteczka te dopiero budziły się do życia i sezon dla nich się zaczyna W Lake Tahoe w lecie dużo ludzi uprawia sporty wodne. Oczywiście różnego rodzaju motorówki, żaglówki, jet-ski są na porządku dziennym, natomiast w zimie jest białe szaleństwo. Jest tu wiele resortów narciarskich no bo jak mogłoby być inaczej w tak wysokich górach. Niestety większość tych miasteczek przy jeziorze żyje tylko w czasie lata. Te miasteczka, które mają resort narciarski mają sezon cały rok i są zdecydowanie bardziej rozwinięte najlepszym przykładem jest Stateline i South Lake Tahoe, które mają resort Heavenly. Ale to tylko turyści zwracają uwagę jak daleko jest do wyciągu. Lokalnym nie przeszkadza czy mieszkają bliżej jeziora czy resortu narciarskiego. Oni sobie wyjeżdżają na przełęcz Mt. Rosa, wychodzą dalej z nartami na jakąś górkę i stamtąd zjeżdżają. Widzieliśmy parę ludzi, którzy w rejonach Mt. Rosa przebierali buty narciarskie. Oni muszą kochać górki...choć może tu chodzi o hike a narty pomagają tylko szybciej wrócić do auta...hmmm....
Jeżdżąc tak w około dojechaliśmy do miasteczka Incline Village. Znajduje się on po północno-wschodniej stronie jeziora i najbardziej chyba słynie z Sand Harbor. Jest to park stanowy z plażą piaszczystą i kamienistą. Ciekawie wygląda siedzenie na plaży i patrzenie na ośnieżone góry. Widać, że plaża jest dość popularna wśród lokalnych i turystów. Pewnie zjeżdżają się tu ludzie z okolicznych kempingów aby popływać, pograć w różne gry na plaży, popływać na kajakach, łódkach czy czym tylko mają ochotę i po prostu miło i aktywnie spędzić czas.
To tu wreszcie dotknęliśmy wody...była zimna.....ciekawe jak ci ludzie wytrzymują i się w niej kąpią. Było co prawda już pod wieczór ale i tak dużo ludzi nadal było w wodzie. My wybraliśmy jednak spacer na około. Przez cały park przechodzi bardzo fajny deptak z którego można podziwiać widoki na jezioro i góry. Przepiękne!
Po małym odpoczynku, piwku i relaksie, pojechaliśmy dalej w drogę. Zbliżał się koniec naszej przygody z Lake Tahoe, koniec dnia (czyt. pora kolacji) no a ja nadal nie miałam zdjęcia ładnego zachodu słońca. Tak więc wróciliśmy z powrotem do South Lake Tahoe i poszliśmy do Boathouse on the Pier. Restauracja na molo więc dość fajnie wysunięta w jezioro. Udało nam się zdobyć stolik na tarasie i tak podziwiając zachód słońca delektowaliśmy się naszą pożegnalną kolacją. Ja wybrałam rybę dnia....czyli to co rybak dziś złowił. I wybór padł na łososia....był tak pyszny jak wyglądał.
Cieszymy się, że wybraliśmy Lake Tahoe jako wypad na długi weekend z San Francisco. Inną opcją był Park Yosemite ale obawialiśmy się, że będzie tam za dużo ludzi jak na długi weekend. Tahoe było strzałem w dziesiątkę i spędziliśmy cudownie czas. Jutro jedziemy do Squwa Valley – podobno nadal mają tam otwarty resort narciarski więc Darek nie mógł przejść obok tego obojętnie. Bo przecież nie ma to jak narty pod koniec maja. Tym oto zachodem słońca żegnamy Lake Tahoe i ruszamy dalej w drogę.
2016.05.27 Mount Tallac, Sierra Nevada, CA (dzień 7)
Lake Tahoe, miejsce wypoczynku wielu amerykanów. Zwłaszcza tych mieszkających w San Francisco, Sacramento, San Jose, Reno i wielu innych lokalnych miasteczkach.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na nartach można jeździć przez pół roku, hiki i rowery są najbardziej popularne na wiosnę, lato i jesień. Lake Tahoe przyciąga również miłośników żeglugi, motorówek, jet-ski. Także plażowicze znajdą coś dla siebie. Jak już nic z tego nie lubisz robić to jest też wiele barów i kasyn, gdzie możesz wygrać fortunę albo ją zostawić.
Nas przyciągnęły dwie rzeczy, narty i hiki. Wszakże, byłem tu już na nartach dwa razy, ale nigdy na takich prawdziwych wiosennych. Niestety klimat nam się ociepla i jeżdżenie na nartach w Memorial weekend staje się już rzadkością. Kiedy ostatnio jeździliście na nartach końcem maja?
Drugą rzeczą są hiki. Tras na hiki w rejonie Lake Tahoe są setki, od łatwych godzinnych do wielo-tygodniowych.
Wczoraj aklimatyzowaliśmy się w rejonach góry Rose, na dzisiaj mamy zaplanowany duży hike na szczyt Tallac, 9,739 ft (2,968m). Na wspinaczkę na ten szczyt wymagany jest permit (zezwolenie). Na jeden dzień nie ma limitu osób i można nabyć permit na początku szlaku i przyczepić go do plecaka. Jest on za darmo. Natomiast jak się planuje spędzić w górach więcej niż jeden dzień to o zezwolenie trzeba się starać wcześniej i jest limit osób.
Około 8:30 rano jak wysiedliśmy z samochodu to przywitał nas wspaniały zapach sosny. Był tak intensywny, że aż staliśmy w miejscu i sobie oddychaliśmy. Wspinaczka na tą górę nie należy do łatwych, zwłaszcza w okresie wiosennym gdzie w wyższych partiach jest stromo i leży dużo śniegu. To już raczej nie jest hike tylko mountaineering. Musisz mieć raki, sprzęt do nawigacji (w wyższych partiach trasa jest zasypana śniegiem) i w niektórych miejscach jest tak stromo po śniegu, że jak się poślizgniesz to możesz sobie nieźle polecieć.
Samochód został na wysokości 6,500 ft, a my ruszyliśmy przed siebie łatwą, szeroką ścieżką. Wiedzieliśmy, że mamy do wyjścia ponad 3,000 ft i około 9 mil w dwie strony. Połowa z tego będzie w trudniejszych warunkach, bo granica śniegu zaczyna się od 8,000 ft. Piękna pogoda, słonecznie, 45-50F, ale będzie super dzień.
Na trasie spotkaliśmy parę osób, ale niewiele. W sumie wraz z nami szczyt zdobyło około 12 ludzi. Po około mili ukazała nam się górka. Jeszcze wysoko nad nami, ale pomału się zbliżaliśmy. Ścieżka zaczęła iść trochę stromiej do góry i pomału pojawiały się płaty śniegu. Na początku tak niewinnie, gdzieś w cieniu, a później coraz większe i stromsze.
Po drodze minęliśmy dwa małe, górskie jeziora. Od drugiego, Cathedral Lake, trasa zaczęła iść już stromiej do góry. Zaczęliśmy pomału wychodzić z sosnowego lasu i naszym oczom ukazywały się coraz to lepsze widoki.
Zaletą chodzenia po wysokich górach jest to, że większość czasu spędza się ponad lasami i widoki są oszałamiające. Jeszcze nawet nie doszliśmy do 8,000 ft a ilośc śniegu już była potężna i raki stały się koniecznością. Nachylenie stoku też stawało się coraz to większe i bez ich pomocy ślizgaliśmy się jak misie na lodzie.
Szlak idzie bardziej z prawej strony, południowym zboczem, gdzie niestety śnieg się często przeplata ze skałami. Częste ściąganie i zakładanie raków by zajęło za dużo czasu. Tak więc poszliśmy bardziej doliną, gdzie śnieg jest cały czas. Nie za duże nachylenie, totalny brak ludzi, bezwietrznie, słonecznie, prawie jak w raju.
Niestety dalszy spacer doliną stawał się niebezpieczny. Lewa strona doliny jest bardzo stroma, na górze wisiały wielkie zwały śniegu, które pod wpływem rosnącej temperatury w każdej chwili mogą się zerwać i spowodować lawinę. Nie chcieliśmy sprawdzać czy lawina doleci do nas, więc dalszą część hiku kontynuowaliśmy w lesie, pod osłoną drzew w razie lawiny. Tu już nie było tak łatwo, ale bezpieczniej.
Po wyjściu z lasu Ilonka usiadła sobie na kamieniu i powiedziała: WTF! ( co to k..... jest!) Przed nami ukazał się koniec doliny zakończonej z trzech stron bardzo stromymi, zaśnieżonymi ścianami. GPS nam powiedział, że jak chcemy iść dalej na Tallac to musimy jakoś tutaj wyjść.
Po odpoczynku i naładowaniu kalorii rozpoczęliśmy wspinaczkę. Niestety nie mieliśmy czekanów ani lin, więc musieliśmy tak iść, że w razie poślizgu zlecimy na płaski teren i tam się zatrzymamy, a nie wpadniemy w skały. Tak szliśmy zygzakami przez około 45 minut. Pomału, ale do przodu. Głęboko wbijając w śnieg buty z rakami dla lepszej stabilizacji. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się dla wyrównania oddechu i oglądania widoków. Trochę baliśmy się patrzeć w dół, ale musieliśmy, żeby wiedzieć czy bezpiecznie idziemy. W końcu zaczęło robić się płaściej i doszliśmy do skał.
Parę minut po skałach i już byliśmy na przełęczy. Trochę tu wiało, więc schowaliśmy się za skały. Byliśmy w okolicach 9,000 ft. Patrząc na topograficzne mapy na naszym GPS to już do szczytu poziomice nie wyglądały tak przerażająco jak przez ostatnie 1,000 ft. Postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę i odpocząć. Nie odpoczywaliśmy sami, dołączył do nas gospodarz tych skał, Świstak. Najpierw był nieśmiały i bał się podchodzić, ale jak wyczaił, że go nie chcemy zjeść to podszedł do nas i zaczął pozować do zdjęć.
Fajnie tak się siedziało w słoneczku i oglądało widoki, ale niestety wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze dużo nieznanego terenu. Pożegnaliśmy się ze świstakiem i ruszyliśmy dalej.
Od tego momentu rzeczywiście teren był o wiele płaszczy i łatwiejszy. Niestety nasza prędkość nadal była wolna. Nie dlatego, że już byliśmy wysoko i brak tlenu powinien nas spowalniać. To nawet nas tak nie osłabiało, natomiast widoki były niesamowite.
Co chwile się zatrzymywaliśmy i robiliśmy zdjęcia, nagrywaliśmy video, czy po prostu staliśmy i się patrzyliśmy.
W końcu koło 2 po południu stanęliśmy na szczycie. Ale to było wspaniałe uczucie.... a te widoki...!!! W każdą stronę coś innego, jeziora, ośnieżone szczyty Sierra Nevada, lasy.... Oczywiście nie było nikogo na szczycie. Cala góra należała do nas.
Trochę wiało na samej górze, więc zeszliśmy parę metrów i w zaciszu skał zrobiliśmy sobie przerwę. Polska konserwa z musztardą na tej wysokości smakowała wyśmienicie.
Posiedzieliśmy chyba z godzinę. Jakoś tak nam się nie chciało z tego przepięknego miejsca ruszać. Niestety wiedzieliśmy, że przed nami jest długa droga. Droga na dół. Schodzenie po stromych, śnieżnych ścianach może nie jest takie meczące jak wychodzenie, ale bardziej niebezpieczne.
Pierwszy, milowy odcinek szybko pokonaliśmy i doszliśmy do słynnej ściany, którą musieliśmy zejść w dół. Z góry chyba jeszcze gorzej wyglądała niż z dołu.
Pomalutku, głęboko wbijając raki w śnieg zygzakami zaczęliśmy schodzić. Czasami były ślady innych ludzi, więc troszkę mieliśmy ułatwione zadanie. Po jakiś 15 minutach doszliśmy na dno doliny. Tutaj przybiliśmy sobie piątkę i prawie zbiegając dolecieliśmy do drugiego jeziora gdzie śnieg się skończył i mogliśmy ściągnąć raki.
Stąd wiedzieliśmy, że została nam już tylko godzinka do samochodu. Widoki jezior i gór w promieniach zachodzącego słońca były chyba jeszcze ładniejsze niż rano. Co zakręt to coś nowego się pojawiało, więc tempo tam spadło i do auta szliśmy ponad godzinę.
Wspaniały hike. W warunkach zimowych może nie jest łatwy, ale w lato polecamy go na 100%. Proponujemy tylko wyjść wcześnie rano, żeby w tym upale nie iść do góry. Proszę też nie zapomnieć kremu przeciw słońcu i kapelusza. Słońce na tej wysokości jest bardzo ostre, a większość czasu idzie się ponad lasami.
Na takim hiku człowiek spala 4,000-6,000 kalorii, więc trzeba to jakoś uzupełnić. W miasteczku South Lake Tahoe znaleźliśmy świetny Szkotski pub, Macduff's pub. Duże smaczne hamburgery i wiele lanych piw. Co więcej górołaz potrzebuje do szczęścia....
2016.05.26 Lake Tahoe, CA & Reno, Virginia City, NV (dzień 6)
Ostatnia część naszej wycieczki to Lake Tahoe. Po zakończeniu obowiązków służbowych, postanowiliśmy jak prawdziwi Kalifornijczycy spędzić długi weekend nad jeziorem Tahoe. Jezioro to jest największym górskim jeziorem w Ameryce Północnej, a do tego jest oczywiście przepiękne.
Na bazę wypadową wybraliśmy miasteczko Carson City w Nevadzie. Spodziewaliśmy się bardzo małego miasteczka z paroma ulicami, McDonaldem itp. A tu, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że Carson City jest stolicą stanu Nevada i jest dużo większe niż myśleliśmy. Jakbyście się zastanawiali czemu stolicą nie jest Las Vegas czy Reno to pamiętajcie, że stolicami stanów zazwyczaj są średniej wielkości miasta i tak stolicą stanu California jest Sacramento, a stolicą stanu New York Albany.
Do tej pory na tych wakacjach wstawaliśmy dość wcześnie więc dziś postanowiliśmy się wyspać, zjeść porządne śniadanie i poszwendać się po okolicy. Mieliśmy też w planie zrobić mały hike, żeby się zaaklimatyzować i przyzwyczaić organizm do dużych wysokości. Jutro bowiem mamy w planach uderzyć na najdłuższy hike i będziemy się wspinać na niewiele poniżej 10tys feet. Tak więc nie spiesząc się, dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Przy pomocy TripAdvisor i Pani w recepcji trafiliśmy do bardzo fajnej restauracji typu bistro: Peg's Glorified Ham'n'Eggs.
Po obfitym śniadaniu postanowiliśmy spalić kalorie i zrobić jakiś hike. Jak już wspomniałam chcieliśmy się zaaklimatyzować, więc wyjechaliśmy na najwyższy punkt w okolicy (przełęcz Mt. Rosa, 8911 ft). Wiedzieliśmy, że raczej mamy marne szanse wyjścia na sam szczyt ale chcieliśmy połazić po wyższej wysokości, więc ruszyliśmy przed siebie. Zaskoczyła nas niesamowicie ilość śniegu na trasie. Było chyba ponad 2m śniegu a sam śnieg był tak dziewiczy jak by dopiero w nocy spadł.
Dość szybko musieliśmy założyć raki a szlak który z początku fajnie lekko szedł do góry stawał się coraz bardziej stromy. My jednak nie poddawaliśmy się i szliśmy do przodu. Wiedzieliśmy, że oboje traktujemy to jako rozgrzewkę trening.
Niestety w pewnym momencie okazało się, że oddaliliśmy się od szlaku. Ponieważ cały czas szliśmy po śladach innych ludzi to widać, że nie tylko my się zgubiliśmy. Nic wielkiego się nie stało bo mieliśmy GPSa i wiedzieliśmy w którym kierunku mamy iść. Niestety przez zboczenie ze szlaku musieliśmy przejść przez małą górkę co dla nas było dodatkowym treningiem.
Po około godzinie udało nam się wejść z powrotem na szlak. Przynajmniej tak mówił GPS bo oznaczeń na drzewach nadal nie widzieliśmy. Ciekawe czy im się nie chce oznaczać czy naprawdę spadło tyle śniegu, że nawet zasypało oznaczenia szlaku. Wiem, że niektórzy nas teraz przestaną lubić ale my naprawdę w tym roku mamy za dużo śniegu. Gdziekolwiek polecimy/pojedziemy jest więcej śniegu niż się spodziewamy.
Tak więc pochodziliśmy 4h idąc co jakiś czas w dół co jakiś w górę. Zrobiliśmy ok. 1tys feet i 6 mil. Niezła rozgrzewka przed jutrzejszym dniem.
Ogólnie trasę polecam. Zresztą sądząc po wielkości parkingu jest ona bardzo popularna. Jeśli nie chcesz iść na sam szczyt, albo nie masz odpowiedniego sprzętu to nadal polecam przejść się co najmniej 1 mile (w jedną stronę) i popodziwiać widoki na jezioro i góry.
Tak więc spacer skończyliśmy w miarę szybko/wcześnie. Korzystając z wolnego popołudnia postanowiliśmy odwiedzić dwa miasta. Reno było pierwsze na naszej liście. Wszyscy mówią, że Reno to uboższa wersja Las Vegas. Skoro nigdy tam nie byłam to trzeba było tam pojechać, żeby wyrobić sobie opinię.
Tak więc, oczywiście jest tam dużo kasyn i hoteli a wszystko jest połączone tak, że można grać w paru kasynach i prawie w ogóle nie wychodzić na zewnątrz. Rzeczywiście jest to uboższa wersja Vegas ale za to ma lepszą dzielnicę mieszkalną. Nad rzeką jest zrobiony bardzo fajny deptak, widać, że obok budują się (albo już są) apartamentowce. W Reno jest też dużo zwykłych barów, kin itp. Miasto jest zdecydowanie bardziej zielone od Las Vegas, pewnie przez to, że Reno, znajduje się u zbocza gór Sierra Nevada i jest nawadniane przez wodę spływającą z gór. W przeciwieństwie do Reno, Las Vegas leży na totalnej pustyni. Widać, że normalne życie się tu toczy a kasyna to tylko dodatek dla turystów.
A wiecie dlaczego Nevada ma tak dużo kasyn i prostytucja jest tu legalna? Dawno temu, po czasach gorączki złota Nevada była bardzo wyludniałym stanem w całym stanie mieszkało 40tys ludzi. Czyli prawie nikt biorąc pod uwagę, jej powierzchnię równą prawie 300tys km2. Nevada ma przepiękne tereny i teraz zyskuje dużo poprzez turystykę ale w latach 40-stych mało ludzi podróżowało tylko po to, żeby zobaczyć jezioro czy górki. Ówczesny rząd stanu Nevada wpadł więc na pomysł aby zalegalizować prostytucję i hazard. Tymi „grzesznymi” usługami zaczęli ściągać do stanu ludzi (turystów) a także hotele i inwestorów. Takim sposobem wszystko się rozrosło i na pustyni powstały wielkie miasta jak Las Vegas czy Reno. Hazard legalny jest w całym stanie natomiast prostytucja wszędzie poza trzema miastami Las Vegas, Reno i oczywiście stolicą Carlson City. Legalna prostytucja to nie byle co. Domy publiczne muszą nie tylko płacić wysokie podatki ale też przechodzić kontrole, dbać o zdrowie i bezpieczeństwo kobiet itp. Oczywiście w Las Vegas czy Reno prostytucja istnieje ale jest nielegalna. Dlatego już pomału zastanawiają się nad zalegalizowaniem tego aby zwiększyć dochód stanu jak i mieć nad tym lepszą kontrolę....hmmm.....
Naszym ostatnim przystankiem była Virginia City. Jest to bardzo historyczne miasto. Powstało ono w czasach Gorączki złota i w ciągu paru dni ich populacja wzrosła do 25 tys mieszkańców. Był też okres kiedy to miasto było najbogatszym miastem w Stanach a kobiety ubierały na siebie sukienki ze złota. Czasy gorączki złota jednak się skończyły i populacja spadła do 400 ludzi. Miasto jednak się zachowało i teraz jest atrakcją turystyczną.
Tak naprawdę jest tam tylko kilka ulic. Jedna główna ulica zwana Ave. C, przechodzi przez całe miasto i to właśnie przy niej są wszystkie sklepy no i oczywiście Saloon's. My wybraliśmy Red Dog Saloon.
Fajny lokalny bar choć nie do końca przypomina Saloon ale można sobie wyobrazić jak to kiedyś było. Podobno mury są z lat 1840-stych i jest to jeden z najdłużej operujących Saloonów. Jak to bywa w barach.....szybko poznaliśmy 2 lokalnych i kelnerkę. Byłam zaskoczona bo prawie każdy tam podróżuje. Jedni bliżej jak San Francisco a inni dalej jak Europa. Fajnie było pogadać. Mam wrażenie, że przez chwilę to my byliśmy większą atrakcją dla nich niż oni dla nas.
Zjedliśmy pizze, wypiliśmy piwko i ruszyliśmy w drogę mijając kolejne stare „miasteczka”. Jedno nawet miało populację 69 ludzi...
2016.05.25 San Francisco, CA (dzień 5)
Jeżdżenie po San Francisco samochodem to jest naprawdę rozrywka. Chodząc na nogach po tych uliczkach to tak się tego nie czuje, ale jak się jest za kierownicą to wszystko wygląda inaczej.
Nachylenie dróg jest naprawdę duże. Na początku, się zastanawiałem czy mój samochód tu na pewno wyjedzie, albo czy wyhamuje na dole. Najgorsze jest chyba jak się jedzie do góry i się zatrzymujesz na światłach albo w korkach. Wtedy ruszanie do góry musi być bardzo energiczne. Dobrze, że tu nie mają śnieżnych zim, bo jazda by była chyba niemożliwa. Nawet jak deszcz popada to już jest ślisko.
Nawet te nowe automaty (jakim aktualnie jeździmy) ma blokadę na cofanie się do tyłu. Ale chyba producenci nie wzięli pod uwagę nachylenia ulic w tym mieście. Zawsze jak się podniesie nogę z hamulca i naciśnie się gaz, to autko zaczyna się toczyć do tyłu. Jazda biegówką to dopiero musi być zabawa. SF nie jest dużym miastem, coś jak Kraków, prawie milion mieszkańców. Niestety ma słabą komunikację miejską, więc większość ludzi jeździ do pracy samochodami albo taksówkami. Ku mojemu zaskoczeniu nawet nie było dużych korków, a jeździłem o różnych porach dnia. Płynność ruchu pewnie jest spowodowana, że duże korporacje nie mają swoich biur w centrum miasta, a także, że mają luźne godziny pracy. Nikt tutaj nie trąbi. Naprawdę nikt. Przez ostatnie parę dni nie usłyszałem żadnego klaksonu (tylko z tramwajów), a często się zatrzymywaliśmy i szukaliśmy gdzie dalej jechać. Po jeżdżeniu w Nowym Yorku to tutaj na ulicach jest naprawdę cisza
Fajnie też wyglądają samochody zaparkowane na ulicy. Wszyscy mają koła skręcone w stronę krawężnika, w razie jak coś w skrzyni biegów się zerwie, to żeby samochód nie stoczył się na dół. Często można parkować prostopadle do chodnika. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest, że aż tak nie trzeba się napocić parkując na tych stromych, ciasnych ulicach. Minusem natomiast jest wysiadanie z samochodu. Albo jesteś od dolnej strony, więc musisz uważać jak otwierasz drzwi żeby one nie poleciały i uderzyły w samochód pod tobą. Natomiast jak jesteś po górnej stronie to trzeba mieć trochę siły żeby pod taką górę z autka wysiąść.
Dzisiaj Ilonka miała tylko pół dnia konferencji, więc ja rano poszwendałem się po mieście i później są odebrałem. Dzisiaj jedziemy do Lake Tahoe, 200 mil na północny wschód od SF. Zanim to jednak zrobimy to chcieliśmy coś jeszcze więcej miasta zobaczyć.
Na początek wyjechaliśmy sobie na dwie górki które znajdują się w sercu miasta, Twin Peaks. Ze szczytów rozciąga się wspaniała panorama na całe SF. Oczywiście to miasto jest często pokryte we mgle, tak jak i dzisiaj, mgła często się przewijała przez szczyty, ale nawet czasami udało się coś zobaczyć i pstryknąć jakieś zdjęcie.
Zjeżdżając z góry postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedno ciekawe miejsce, Lands End. Jest to miejsce na samym cyplu południowej części Golden Gate. Skąd rozpościera się widok na cały kanał Golden Gate i na most o tej samej nazwie. Jest tu dużo ścieżek na spacery i na jazdę na rowerze.
Jak się ma szczęście (my niestety nie mieliśmy), to można oglądać jak mgła jest wpychana w ląd przez wiatr tym kanałem i jak otacza most. Dzięki zimnym, północnym prądom oceanicznym i ciepłemu powietrzu z lądu w ciągu paru minut z pięknej, słonecznej pogody może się zrobić gęsta mgła, która zaleje SF.
W sumie to SF ma wiele parków, jest bardzo zielonym i czystym miastem. Jak się jeszcze dołoży te wszystkie parki i góry które znajdują się wokół miasta to dla ludzi co lubią outdoor jest tu co robić. Kto wyznaje zasadę, że płaskie to nudne to proponuje tu zamieszkać.
Już było dużo po południu, a przed nami ponad 4 godziny drogi, więc postanowiliśmy opuścić San Francisco i udać się do Lake Tahoe. Jak wyjeżdżaliśmy z miasta to temperatura była 60F (15C). Gdzieś w połowie drogi, dalej od oceanu, rejony Sacramento, rozciepliło się do 80F (27C), a Lake Tahoe przywitało nas przyjemnymi 40F (4C).
Lake Tahoe zrobiło nam niespodziankę i przywitało mas przepiękną tęczą.
Te rejony są bardzo popularnym miejscem wypoczynku mieszkańców Kalifornii i Nevady, więc ceny hoteli są drogie. A teraz jest jeszcze długi weekend to ceny są jeszcze wyższe. Można znaleźć coś tańszego, ale warunki w jakich się mieszka zostawiają wiele do życzenia. My tu będziemy spać aż 4 noce (wiem, 4 noce w jednym hotelu! Jak dla nas to jest jakiś niespotykany luksus), więc chcieliśmy mieć jakieś znośne warunki i wybraliśmy Marriott Courtyard w Carson City.
Pół godziny samochodem od jeziora, już w stanie Nevada, jest Carson City (stolica Nevady). Można znaleźć ceny hoteli i restauracji znacznie taniej niż nad samym jeziorem. Carson City ma też dwie kolejne zalety. Jest blisko Reno i paru starych, zabytkowych miasteczek w Nevadzie, które zamierzamy odwiedzić. Druga zasada to aklimatyzacja z wysokością. Najszybciej się aklimatyzujesz jak chodzisz wysoko a śpisz nisko. Z tego miasteczka jest kilka fajnych hików. Tak więc jutro nas czeka pierwszy dzień aklimatyzacji z wysokością i dużą ilością śniegu, który jakoś po zimie nie chce topnieć. Po długiej trasie zjechaliśmy z jeziora w dół do miasteczka, wzięliśmy hotel Marriott, wypiliśmy winko z Paso Robles (Tablas Creek) i poszliśmy spać.