Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.05.20 Malaga, Nerja i Granada, Hiszpania (dzień 5)
Nasz hotel o nazwie “Las Vegas” jest typowym hotelem na tzw. wczasy. Jest świetlica, jest stół do bilarda jest blisko plaża itp. Tak więc przy śniadaniu obserwując gości hotelowych doszliśmy do pewnych obserwacji. Są różne rodzaje wczasów, można jechać na all inclusive do Turcji, Tunezji czy na Karaiby. Wakacje te głównie cechują się jedzeniem, piciem, jedzeniem, piciem i od czasu do czasu może jakąś wycieczką. Ja osobiście, jeśli już mam jechać na wczasy zorganizowane to wolę Europejską wersję, czyli Włochy, Grecja, Hiszpania itp. W tym przypadku nie bierze się zazwyczaj all inclusive....no bo po co? W Europie jest tyle miasteczek które mają jakąś swoją małą lokalną historię, pełno knajpek gdzie można poznać ludzi z całego świata i jak ktoś lubi sklepów nie tylko z pamiątkami. Tak więc jadąc do Europy ciężko jest siedzieć w resorcie a nawet chce się spędzać czas poza nim. W końcu kto jest w stanie wysiedzieć cały dzień na plaży.
Oczywiście nasz sposób zwiedzania jest totalnie inny I nie ma nic wspólnego ze zorganizowanymi wczasami. My na plaże co prawda poszliśmy po śniadanku ale nawet nie braliśmy strojów kąpielowych bo nie mieliśmy czasu na leżakowanie a poza tym dość chłodno jeszcze było, może później się ociepli. Było to jedno z ostatnich miejsc na naszej wycieczce gdzie można było dojść do morza, więc Darek postanowił wejść do wody. Po dwóch minutach powiedział, że woda jest zimna i idziemy już z plaży.
My znów w drogę zwiedzać kolejne miasta, regiony, odkrywać nowe światy. Tak więc po szybkim spakowaniu ruszyliśmy na zamek w Maladze, zwany Gibralfaro. Zamek ten datowany jest na X wiek choć przeszedł już wiele przebudowań i zmian. Poza zamkiem w Maladze warto też zobaczyć Alcazaba, fort znajdujący się niedaleko Gibralfaro.
Zanim jednak dotarliśmy na zamek po drodze odwiedziliśmy corridę, zwaną Plaza de toros de La Malaga. Wygląda, że arena jest jeszcze czynna a jak nie ma rodeo to można sobie wejść i pochodzić po trybunach. Ciekawe doświadczenie choć dziwię się, że jest to troszkę zaniedbane. Myślę, że mogliby więcej udostępnić do zwiedzania.
Po spędzeniu paru minut na corridzie wróciliśmy do naszego pierwotnego planu - zdobycia zamku. Wyjście jak to do zamków było pod górę i po raz kolejny stwierdziliśmy, że dawniej zdobycie zamku to nie była łatwa sprawa. Sam zamek to ciekawe ruiny, które przetrwały setki lat. Najbardziej nam się podobało, że można było wejść i chodzić po murach obronnych wokół całego zamku. Przepiękne widoki na miasto, morze a zarazem na zamek. Niesamowite jak teraz mamy taką super technologię ale nie potrafimy zbudować nic trwałego. A lata temu ludzie bez większych maszyn budowali tak potężne i wspaniałe budowle, które przetrwały nie jedną wojnę.
Po zamku, spragnieni wody udaliśmy się w kierunku naszego hotelu gdzie mieliśmy samochód. Troszkę PRLem zalatywało po drodze. Hotele o nazwach Las Vegas, California czy Floryda to standard....w centrum zwanym starym miastem na pewno hotele są nowocześniejsze i mają bardziej nowoczesne standardy. My jednak wybraliśmy hotel blisko centrum ale na plaży. Przynajmniej raz na tym pobycie chcieliśmy posłuchać szumu fal i przejść się po piasku. Do tego do centrum jest bardzo trudno dojechać samochodem.
We wszystkich miasteczkach jakich byliśmy zaszokowały nas wąskie uliczki w centrum. Często zastanawialiśmy się jakim sposobem przejeżdża tam samochód. Darek często musiał uważać, żeby nie porysować naszego samochodu. Pewnie ubezpieczenie by to pokryło ale po co użerać się znów z firmami ubezpieczeniowymi. Tak więc cieszyliśmy się, że nasze hotele nie są w ścisłym centrum. Po Maladze udaliśm się do Nerja. Darek bardzo chciał przjechać lokalnymi drogrami więc zamiast autostrady wybraliśmy drogę blisko morza. Niestety większość dostępu do plaży jest zabudowana i hotele czy inne rezydencje pobudowały się tam. Udało nam się jednak gdzie niegdzie dojrzeć Costa del Sol (wybrzeże słońca) podobno najładniejsze wybrzeże Hiszpanii.
Dopiero jak dojechaliśmy do Nerja to mogliśmy podziwiać te słynne plaże. Narja jest małym miasteczkiem typowo turystycznym. Jak to przewodniki piszą, upodobanym przez angielskich turystów. Popieram bo sama byłam tu wcześniej na wycieczce zorganizowanej przez angielskie biuro podróży. Podobno to od Nerja zaczyna się całe wybrzeże nazywane przez hiszpanów Costa del Sol. W centrum miasteczka jest Balcón de Europa. Najlepsze określenie tego to właśnie balkon z którego rozpościera się ładny widok na wybrzeże.
Było dość przyjemnie, piękne widoki, lekki chłodek i szum morza więc postanowiliśmy, zjeść lunch. Wybraliśmy restaurację, która była włoska i tu był nasz błąd. Jak ogólnie uważamy, że Hiszpania ma bardzo dobre jedzenie tak Hiszpanie robiący włoskie specjały to nie najlepsze połączenie. Ja wzięłam paella i był to jak się okazało bezpieczny wybór. Jest to tradycyjna hiszpańska potrawa więc im wyszła. Darek natomiast zamówił pizze i była to katastrofa. Ciasto było za twarde a prosciutto tak drobno posiekane, że ciężko je było wyczuć. Dałam im szansę pokazać, że jednak potrafią robić włoskie potrawy i zamówiłam Panna Cotta...kolejna porażka. Zrobiliśmy jeszcze parę zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę do Granada.
Droga z Nerja do Granada wyglądała na nową. Nawet GPS jej jeszcze nie miał. Tak więc super się jechało po idealnym asfalcie. Kolejne zaskoczenie bo znów nic nie zapłaciliśmy, czyli jednak autostrady w Hiszpanii nie są takie drogie. Zaskoczyła nas ilość tuneli – choć nadal Japonia wygrywa pod tym względem jak i zmienność pogody. Z wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku gór i jak wjechaliśmy w jeden z wielu tuneli to była ładna sloneczna pogoda, natomiast jak wyjechaliśmy z niego po ok. 1.5 km przywitał nas ulewny deszcz...który zaraz po paru minutach zniknął.
Granada najbardziej słynie z zamku Alhambra. Początkowo w 889 roku wybudowano tam fortece. Następnie w XI wieku przebudowano na pałac. Przebudowa została dokonana dla ówczesnego władcy Granady Emira Mohammed ben Al-Ahmar. Pamiętajmy, że przez wieki Andaluzja była pod wpływami arabów i stąd w ich architekturze widać bardzo duże wpływy arabskie. W późniejszych latach zamek przeszedł w ręce chrześcijan którzy nadali mu ostateczny wygląd. Alhambra jest jedną z największych atrakcji turystycznych w Hiszpanii i jest wpisana na listę UNESCO jako światowe dziedzictwo. Jest to budowla która niesamowicie łaczy styl arabski i chrześcijański. My wybieramy się tam jutro ale dziś postanowiliśmy przejść się do Plaza Mirador de San Nicolas. Podobno stamtąd jest najlepszy widok na zamek. I tak też było.
My wybraliśmy drogę na skróty i szliśmy bardzo wąskimi uliczkami, że aż czasem zastanawialiśmy się czy my wchodzimy komuś na podwórko czy jeszcze nie. Można tam dojść główną ulicą ale jest troszkę na około. Główną ulicą za to schodziliśmy.
Po wyjściu na górę najpierw ukazał nam się tłum ludzi – wtedy Darek uwierzył, że jednak dobrze szliśmy. A po drugie piekny widok. Góry i zamek prezentowały się w całej okazałości. Jak już kiedyś wspomniałam w Hiszpanii dość późno zachodzi słońce. Tak więc jak myśmy byli tam koło 8 wieczór to jeszcze było w miarę jasno. Widok był tak piękny a my wiedzieliśmy, że raczej tu nie wrócimy jutro więc postanowiliśmy poczekać aż słońce całkowicie zajdzie. Siedliśmy w pobliskiej restauracji i czekając na zachód słońca delektowaliśmy się widokiem i piwkiem o nazwie Alhambra.
Doczekaliśmy się....niestety widok był troszkę gorszy. Normalnie budowle i stare miasta zyskują po zachodzie słońca kiedy to wszystko jest ładnie oświetlone. Niestety wraz z zachodem słońca zniknęły też górki który były w tle i które dodawały uroku.
Zamek Alhambra połóżony jest u podnóża gór Sierra Nevada. Są to najwyższe góry w Europie zaraz po Kaukazie i Alpach no i oczywiście najwyższe w Hiszpanii. My za trzy dni planujemy wyjść na ich szczyt który ma ok. 3500 m n.p.m. Trzymajcie kciuki. Dziś tak podziwiając zamek zauważyliśmy, że niektóre szczyty mają jeszcze śnieg. Mam nadzieję, że to tylko w jakiś dolinkachi mniej rozdeptancyh szlakach. Zobaczymy...dojdziemy dokąd się da a jak nie to zawrócimy.
Na tym skończyliśmy nasz dzień. Do miasta zeszliśmy dłuższą drogą za to o fajnej nazwie Carrera del Darro która przechodzi koło rzeki Rio Darro. Daruś nawet nie wiedział, że ma tu swoją ulicę i rzekę. Dzień był dość intensywny więc szybko padliśmy bo jutro kolejne emocje i atrakcje.
2015.05.19 Gibraltar i Malaga, Hiszpania (dzień 4)
Druga noc w tym samym hotelu – jak dla nas to już rozpusta. Uczciliśmy to nawet śniadaniem w hotelu....tak wiem, jak dla nas to druga rozpusta. Mieliśmy nadzieję na jakieś lokalne śniadanie. Niestety poza szynką iberyjską, paroma lokalnymi serami i większym wyborem soków owocowych to nie wiele to się różniło od hotelowych śniadań. Ale było świeże i smaczne. Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Dziś kierunek Gilbraltar....a zaraz po tym Malaga.
Droga jak to droga w południowej Hiszpanii. Darek, znów stwierdzał, że nie ma lasów, za to był zachwycony ilością wiatraków i jak Don Kichot chciał je gonić. Po krajobrazie i wykorzystaniu energii naturalnej widać było, że zbliżaliśmy się do oceanu. A ja już z góry uprzedzałam, że na Giblartarze wieje.
Ja już na Gibraltarze byłam wcześniej ale chętnie chciałam go zobaczyć po paru latach. Dodatkowo bardzo mi się podobał – szczególnie małpki więc miałam nadzieję tym razem zrobić troszkę lepsze zdjęcia niż za pierwszym razem. Po przjechaniu ok. 150 km dotarliśmy do granicy Gibraltaru. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że nie warto pchać się na Gibraltar własnym autem tak więc zaparkowaliśmy w miasteczku które graniczy z Gibraltarem. Z parkingu do przejścia granicznego mieliśmy 5 minut na nogach. Darek najbardziej cieszył się z 3 rzeczy, po pierwsze przeszedł przejście graniczne na nogach, po drugie przeszedł po płycie czynnego lotniska, a po trzecie był w nowym kraju, w którym jeszcze nigdy nie był.
Z granicą wszystko było fajnie ale pan powiedział nam po polsku „Dzień dobry, dziękuję!” a my byliśmy w takim szoku, że zapomnieliśmy poprosić o pieczątki do paszportów. Szkoda....ale sami przyznajcie, kto by się spodziewał polskiego celnika na Gibraltarze. Szok na max'a.
Drugą atrakcją jest przejście przez płytę lotniska. Gibraltar ma lotnisko. Podobno pasażerskie loty na Gibraltar zostały wznowione dopiero w 2006 roku. Niestety to państwo-miasto jest otoczone skałą i nie ma wiele miejsca na stworzenie lotniska więc pas startowy przechodzi przez zwykłą ulicę. Albo na odwrót...ulica wylotowa z kraju przechodzi przez pas startowy.
Po standardowych zdjęciach na pasie startowym ruszyliśmy główną ulicą do centrum miasta. Gibraltar należy do Angli. W 1969 roku Giblartalczycy mogli zdecydować w referendum czy chcą należeć do Angli czy Hiszpani, 12,138 osób zagłosowało za Anglią a tylko 44 za Hiszpanią. Takim sposobem Gibraltar stał się kolonią Angielską, która używa funtów i euro na przemian, jeździ po prawej stronie ale nadal najbardziej popularnym daniem jest Fish & Chips. Jest też duży plus, napisy i ludzie są dwu języczni.
Szczerze, spodziewałam się troszkę innych sklepów na głównej ulicy. To co zobaczyliśmy to nic innego jak ulica Floriańskaw w Krakowie, albo Krupówki w Zakopanem. Pełno sklepów z ciuchami, kosmetykami i sprzętem elektronicznym, a tylko od czasu do czasu jakiś sklep z pamiątkami. Tak idąc, po 20 minutach doszliśmy do kolejki na szczyt Gibraltar lub jak inni to nazywają na szczyt skały, która znajduje się ponad 400 metrów n.p.m.
Kolejne zaskoczenie. Z tego co ja pamiętałam, to kolejka zatrzymywała się w tzw. mid-station. Stacja w połowie góry miała swój urok, bo jak ja tam byłam, to było tam dużo małp. Kilka nawet otoczyło moją koleżankę tylko dlatego, że coś jadła. Niestety aktualnie kolejka nie zatrzymuje się w połowie drogi między kwietniem a październikiem. Jak się spytałam pani dlaczego to odpowiedziała „my nie obsługujemy”. Hmmm....dziwne to trochę.
Jadąc na górę nie widzieliśmy małp....pewnie przeniosły się tam gdzie są ludzie. Małpy na Gibraltarze, żyją swobodnie, ochrona parku chce im zagwarantować jak najbardziej naturalne warunki, ale one doskonale widzą, że tam gdzie ludzie jest jedzenie.
Wyjechaliśmy na szczyt. Porobiliśmy parę zdjęć na wszystkie strony świata i spotkaliśmy parę małp. Jak dla mnie było ich za mało. Widok nie wiele się zmienił. Dalej był niesamowity. Stoisz na górze, a z każdej strony co innego widać. Z jednej wąski ląd i granicę z Hiszpanią, z drugiej port, z trzeciej kanał gibrartarski i w oddali Afrykę (do której się wybieramy za 4 miesiące), a z czwartej niekończące się Morze Śródziemne. Darek nazwał wszystko jedną wielką komercją i centrum handlowym. Dopiero później zmienił zdanie jak poszliśmy w mniej uczęszczane trasy. Zanim to się jednak stało zrobiliśmy sobie małą przerwę na piwko. Darek jako smakosz piwa szybko odkrył, że coś jest nie tak z jego piwem. Jak się okazało, piwo było przedatowane. Na szczęście pracownicy stoiska grzecznie nam podziękowali za zauważenie i pozwolili wymienić jedno na dwa inne piwa. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy zwiedzać dalej. W planie mieliśmy zejść do jaskiń, Micheal's Caves i sprawdzić ile małp jest po drodze.
Plan nawet się udał. Po drodze spotkaliśmy troszkę małpek. Jedne miały nas gdzies i nie reagowały na nic, inne były młode i chciały się bawić i skakać po czym tylko się da, a inne po prostu szukały jedzenia.
Można było do nich dość blisko podchodzić a one spokojnie siedziały i nie bardzo przejmowały się samochodami czy ludźmi chodzącymi obok nich. Widać, że dla nich to normalka i same garną tam gdzie jest cywilizacja.
Doszliśmy do jaskiń....wszystko fajnie aż do momentu rozczarowania. Jaskinia jest dość duża, choć nie mogliśmy przejść całej trasy (hmmm....znów nie obsługujemy???), do tego gra świateł. Ja rozumiem, że to jest fajne jak się tylko ogląda jaskinie ale do zdjęć to była masakra. Zdjęcia wychodziły jak z jakiś filmów science-fiction i ciężko było ustawić fajne światło.
Dużo lepiej by było jakby stosowali naturalne/żółte światło.
Po przejściu jaskini (ok. 20-30 min.) wróciliśmy z powrotem na szczyt kolejki. Z jednej strony gonił nas czas a po drugie stwierdziliśmy, że i tak nie ma małp w mid-station więc po co tam iść. I mieliśmy rację. Większość małp skakała po wagoniku kolejki. Najpierw niewinnie sobie skakały ale ludzie jak to ludzie zobaczyli blisko małpki i chcieli sobie z nimi zrobić zdjęcie. A małpka jak to małpka jak zobaczyła blisko coś na co może skoczyć to skoczyła. I takim sposobem niektórzy turyści mają zdjęcia jak małpka im chodzi po ramionach, itp. Ja tam się cieszę, że nic mnie nie podrapało.
Skała jest największą atrakcją na Gibraltarze. Drugim ważnym punktem wycieczek jest Europa Point. Teoretycznie z tego miejsca widać całe Morze Śródziemne jak i Afrykę. Ludzkie oko mogło dziś zobaczyć Afrykę...aparat chyba jednak nie do końca to uchwycił. Nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy ale byliśmy wystarczająco blisko. Najbardziej wysunięty punkt jest po stronie Hiszpańskiej parę kilometrów od Gibraltaru.
W punkcie Europa znajduje się pomnik Generała Władysława Sikorskiego, którego samolot rozbił się tutaj w 1943. Generał wraz z 16 innymi ludźmi nie przeżył tej katastrofy. Do dziś trwają spory, czy był to zamach, czy jedynie wypadek.....
Nie tracąc czasu po Europa Point wróciliśmy do granicy. Zanim jednak to się stało to czekała nas kolejna niespodzianka. Wcześniej w punkcie informacji pan nam powiedział, że z punktu Europa można wrócić autobusem numer 2 do Market Place i potem przesiąść się na numer 5. Taki też mieliśmy plan dopóki nie dowiedzieliśmy się, że linia numer 5 jest obsługiwana przez inną firmę i w związku z tym pomimo że mamy całodniowe bilety musimy dopłacić 2 EUR. My to olaliśmy i poszliśmy na nogach. I dobrze....dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak lądował samolot. My uchwyciliśmy samo kołowanie ale to i tak dużo, że mieliśmy szczęście spotkać w ogóle jakiś samolot lądujący na Gibraltarze.
Zaraz po Gibraltarze, po krótkiej przerwie na bułeczkę i konserwę ruszyliśmy do Malagi. Malaga jest sprawcą całej tej wycieczki. Darek znał kiedyś osobę z Malagi, która tak mu polecała to miejsce, że podczas losowania Darek umieścił ją na naszej liście.
Z Gibraltaru do Malagi było ok. 120 km. Czyli nie tak źle. Do tego widoki rozpieszczały nas jeszcze bardziej. Gdzie niegdzie górki, gdzie niegdzie plaża. Za to samochód ma trochę do życzenia. Ma nowy system, który automatycznie wyłancza silnik po 5 sekundach stania w korku. Ponoć ma to oszczędzać paliwo. Niestety bardziej to drażni niż to całe oszczędzanie jest warte. Cały czas wyłancza silnik a co za tym idzie też klimatyzację. Ruszając ze świateł, silnik się automatycznie zapala ale trwa to parę sekund. Jest to drażliwe zwłaszcza w jeździe po miastach. Dobrze, że można to wyłączyć jednym przyciskiem. Wkońcu dotarliśmy do naszego hotelu, Las Vegas. Tak to nazwa naszego hotelu. Hotel znajduje się przy samej plaży więc teraz pisząc bloga siedzę sobie na balkonie i słucham szumu fal...
Nie tracąc czasu ruszyliśmy na miasto. Nie planowaliśmy dziś dużo zwiedzać tylko odwiedzić stare miasto, wstąpić na jakąś przekąskę i wrócić do hotelu. Jako naszą destynację wybraliśmy El Pimpi. Jest to restauracja otwarta w 1971 roku. Przez El Pimpi przewinęło się wiele sławnych ludzi. Jak np. rodzina Picasso, Antonio Banderas, Tony Blair.....
Byliśmy w sumie najedzeni, więc zamówiliśmy tylko deskę (talerz) serów i butelkę wina Verdejo. Lekkie, fajne, chłodne, lokalne winko idealnie pasowało do zestawu serków.
Po drodze do tej restauracji zobaczyliśmy zamek który chętnie odwiedzimy jutro.
Po wypiciu winka, przekąszeniu serków i poznaniu lokalnej restauracji postanowiliśmy po pierwsze wrócić tam jutro na nadziewane bułeczki (specjalność tego regionu) jak i odwiedzić bar z Craft Beers. Piwa z mikro-browarów przyciągają naszą uwagę coraz bardziej więc grzechem byłoby nie spróbować Hiszpańskich specjałów. Takim sposobem doszliśmy do knajpki: Cerveceria Arte & Sana Craft Beer Cafe. Trzeba przyznać, że chłopaki mają bardzo ciekawy wybór. Mają kilkaset rodzajów piw z całego świata. Myśmy próbowali hiszpańskich po wpiciu dwóch na miejscu udało się wziąć jeszcze jedno do hotelu.
Po relaksie przy piwku wróciliśmy do hotelu i siedząc na balkonie słuchaliśmy fal Morza Śródziemnego. Jutro dalsza część wyprawy...Granada a potem Sierra Nevada i spanie w schronisku...będzie na pewno ciekawie.