Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Canada Ilona Canada Ilona

2018.11.24 Quebec City, Canada (dzień 3)

Spodziewaliśmy się że Quebec City to małe miasteczko i pewnie w jeden dzień je obejdziemy. Spodziewaliśmy się też że pewnie jest tylko jedna ulica fotografowana na dziesiątą stronę. Na szczęście niesamowicie się zaskoczyliśmy. Do tego stopnia miasteczko nas pozytywnie zaskoczyło, że zrezygnowaliśmy z wycieczek poza miasto a w zamian postanowiliśmy spędzić więcej czasu w tym uroczym miasteczku i obejrzeć je za dnia.

Dzień w tej części świata pod koniec listopada jest dość krótki. Tak jak w Krakowie, nie? Kolejne podobieństwo. Szary dzień jednak nas nie zniechęcił. Rozpoczęliśmy dzień od kawy i zagrzani ruszyliśmy na miasto. Plan był aby się szwendać dopóki się nie zmarznie, potem przerwa na zagrzanie się i powtórka z rozrywki.

Quebec City został założony przez francuskiego odkrywcę Samuel de Champlain, w 1608. Od nazwiska Champlain pochodzi, też nazwa jeziora, które mijaliśmy po stronie amerykańskiej wczoraj. Champlain tworzył kolonie wzdłuż rzeki Świętego Wawrzyńca tworząc rejon nazywany przez niego “le Canada”.

Strategiczna rola rzeki i nas przyciągnęła ciekawością i zeszliśmy w dół miasta w kierunku rzeki do dzielnicy zwanej stary Quebec. Rzeczywiście tu było więcej kamiennych domków, ulice wybrukowane kocimi łbami (trzeba było uważać żeby nie wybić sobie jedynek), a małe sklepiki i kafejki zapraszały swoim ciepłem.

Rzeka jak Wisła, no może trochę szersza, ale ogólnie kolejne podobieństwo zostało dodane do listy. Niestety w środku zimy relaksowanie się przy rzece nie należy do przyjemnych, więc szybko oddaliliśmy się i weszliśmy do ciepłej knajpki na zimne piwko.

W Quebec City oczywiście nie może zabraknąć ciepłego wina. W każdej kafejce czy barze można je dostać. Pomimo jednak, że na polu jest dość zimno to my i tak wybraliśmy piwo vs. grzane wino. Niestety, wino grzane trzeba umieć robić i nie wystarczy tylko podgrzać w garnku tanie wino. Wczoraj próbowaliśmy i szału nie było, dlatego dziś ograniczyliśmy się do znanych alkoholi.

Po krótkiej przerwie, znów wyszliśmy na ulice pochodzić i popstrykać zdjęcia. Troszkę cieszyłam się że ściemnia się dość wcześnie. Jednak miasteczka oświetlone świąteczną dekoracją maja swój urok. Fajnie było zobaczyć QC za dnia ale nocą, przy światełkach, dekoracjach i muzyce przydrożnych grajków naprawdę czuło się magię świąt.

Jak tylko wyjdzie się na górę to od razu widać Fairmont Hotel. jest on widoczny z każdego punktu w mieście. Jak tylko stać was żeby tam przenocować to na pewno warto. Ogólnie hotele Fairmont są super, niestety zdają sobie z tego sprawę i się cenią. Może kiedyś Marriott je kupi i będę znów mieć dobre ceny...

W Quebec do zwiedzania jest głównie Governon’s Mainsion i parę jakiś muzeów. Natomiast miasto jest bardzo przyjemne do spacerowania, bardzo wdzięczne dla fotografów i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nie oczekuj jednak, że jadąc tam będziesz mieć listę zabytków które trzeba odwiedzić. To nie jest aż tak duże miasto. Ja tam lubię się szwendać z aparatem i odkrywać co się dzieje za każdym rogiem. Tak, że ja byłam w siódmym niebie.

Lubię też odwiedzać lokalne sklepy z ciuchami. W Stanach jest masówka i większość ludzi ubiera się w tych samych sklepach. Dlatego jak zrobiliśmy sobie przerwę, to Darek poszedł do baru na piwo a ja do sklepu. Jakie było moje zdziwienie jak mnie wyrzucili z niego…

W Quebec mówi się po francusku. Jest to urokliwe i na pewno przyciąga to wielu turystów. Ludzie znają angielski, bo w końcu w Kanadzie angielski jest urzędowym językiem, natomiast, w serwisie ludzie po angielsku mówią tak sobie. Tak więc weszłam do sklepu, oglądam rzeczy, nawet coś wybrałam i chodzę dalej. Nagle jakaś pani do mnie podchodzi i mówi my jesteśmy zamknięci. Myślałam że tylko jedno stoisko i pytam się, czyli ta cała strefa jest zamknięta tak, a ona na to, kasy są zamknięte będziesz musiała zapłacić w obsłudze klienta. OK… no to dalej drążę temat i się pytam, ale rzeczy mogę wybrać. A ona no tak ale jesteśmy zamknięci... stwierdziłam, że dziwna obsługa, ale widocznie nie chcą zarobić. No wiec poszłam w inną stronę sklepu i kolejna pani ekspedientka się do mnie przyczepiła. I ta sama gadka… ta już lepiej mówiła po angielsku, wiec się okazało, że sklep zamykali o piątej i nawet jak byłeś w sklepie to nie mogłeś nic już kupić. Koniec... zamknięte i tyle. Ciekawe tylko dlaczego ludzi wpuszczali... no nic co kraj to obyczaj.

Chodzenie cały dzień nas zmęczyło, więc przyszedł czas na kolacje. I znów trzeba było wrócić na dół do starego miasta. W obu częściach miasta są fajne restauracje, ale jakoś małe kameralne bistro na starym mieście wydało nam się najlepszą opcją. I tak też było….polecam Bistro Sous le Fort.

Po obfitej kolacji na lepsze trawienie poszliśmy na drinka. Znaleźliśmy fajną knajpkę zrobioną na styl krakowskich pubów przy rynku. Nie wchodziło się co prawda w dół ale kamienne ściany, małe okienka wprowadzały nastrój piwniczki. Do tego palił się kominek i było ciepło jak u babci przy piecu.

Nie dziwne więc, że przychodzili tu wszyscy lokalni z miasteczka. Widać, że każdy tu każdego zna. Co ktoś przeszedł przez drzwi to zaraz witał się z połową ludzi w barze. Fajny taki nastrój domowy. Ciepła, przytulna miejscówka bynajmniej nie zachęcała nas do wyjścia na zewnątrz. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i zaczęliśmy planować kolejne wakacje - jest to nie bezpieczne ale jak się ma telefon, wifi w knajpie to nawet fakt, że jesteśmy w innym kraju nam nie przeszkadza. Stety, niestety, aktualnie w Stanach (i nie tylko) jest największy okres wyprzedaży. Wyprzedaże tyczą się też samolotów...no więc jak już wydaliśmy parę tysięcy złotych, zakupiliśmy bilety na narty i do Azji to postanowiliśmy opuścić lokal bo jakoś niebezpiecznie zaczęło się tam robić. Wychodząc okazało się, że my też spotkaliśmy "znajomych" okazało się, że przy stoliku obok siedział polak z Ottawy. Zamieniliśmy parę miłych snów, pożyczyliśmy Wesołych Świąt i podążyliśmy w kierunku hotelu.

Jutro czeka nas droga powrotna do domu. Normalnie bez korków jedzie się ok. 9h. Myślimy jednak, że korków nie uda nam się ominąć i jakieś się pojawią. W końcu to był długi weekend i każdy gdzieś wyjechał.

ps. niestety korki wykrakaliśmy i do domku jechaliśmy ponad 12h. Na granicy się tylko zdenerwowaliśmy bo musieliśmy czekać ponad 1h na naszą kolej. Przy tak długiej podróży przerwy są wskazane więc i odpoczynek udało nam się zrobić i zjeść dobrą kolację w przydrożnej karczmie. A teraz...teraz już nie pamiętamy trudów podróży ale za to mamy fajne wspomnienia i piękne zdjęcia. I o to właśnie chodzi - o te wspomnienia!

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.11.23 Quebec City, Canada (dzień 2)

Celem naszej wycieczki od początku był Quebec City. Canada nie ma za wiele miast. Pewnie na dwóch rękach można wymienić je wszystkie: Toronto, Montreal, Ottawa, Vancouver, Calgary, Halifax no i Quebec City. Pewnie znajdą się jakieś jeszcze pomniejsze jak Yellowknife itp.

Fakt faktem Canada jednak nie ma za dużo miast, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę wielkość kraju. Miasta na wschodnim wybrzeżu słyną z europejskiej architektury, natomiast zachodnie wybrzeże to głównie góry, resorty narciarskie itp. Podobno w British Columbia jest więcej szczytów gór niż ludzi tam mieszkających. My już w paru miastach byliśmy ale nigdy nie udało nam się dojechać do Quebec City. Na długi weekend z okazji święta dziękczynienia postanowiliśmy to naprawić i zaliczyć kolejne miasto kanadyjskie.

O Quebec City słyszeliśmy dużo dobrego. Parę naszych znajomych było w tym mieście i każdy zachwalał. My trochę sceptycznie do tego podeszliśmy. To znaczy spodziewamy się fajnego miasta ale przecież nie może się ono porównywać z fajnymi europejskimi miastami. A wszyscy tak właśnie je wychwalali. Jako drugi Paryż, piękne europejskie miasto itp. Przejedziemy 390 km i przekonamy się na własne oczy.

Dla Darka 390 km to nic wiec musiał trochę poszperać na Google Maps i znalazł dłuższa drogę ale przez jakieś wyspy. Wiadomo, jazda autostradami jest szybka ale nudna. Tak więc padł pomysł przepłynięcia przez wysepki na jeziorze Champlain.

Wyspy nawet ciekawe. Zwłaszcza pozamarzane części jeziora po których ludzie chodzili z pieskami. Kolejny plus, dojechaliśmy do mało uczęszczanego przejścia granicznego więc 15 minut, standardowa spowiedź co wwozimy i dalej w drogę. Jednak to co mnie (już po raz kolejny) zaskoczyło to ilość silosów.

Silos to nieodzowny element krajobrazu stanu Vermont. Pierwsze pojawiły się już w 1890 roku i wykorzystywane były do przechowywania zboża, oraz paszy dla bydła. Z czasem ewaluowały i z drewnianych budowli przemieniły się w cementowe konstrukcje. Dzisiaj maja rożne zastosowanie. Wykorzystywane są w destylarniach, do przechowywania chmielu na piwo, otwierane są w nich restauracje czy pokoje do wynajęcia. Najważniejsze ze nadal są elementem krajobrazu Vermont i można spotkać je na każdym kroku.

Po przejechaniu wysepek dotarliśmy wreszcie do Kanady. Przejście graniczne poszło tak sprawnie, ze nawet nie ma się co rozpisywać. Z granicy do Quebec City pozostało nam już tylko 3.5h. Pierwsze 3h minęły spokojnie a ostatnie 0.5h przerodziło się w 1h bo stanęliśmy w korkach wjazdowych do miasta. I tu przekonaliśmy się na własnej skórze ze ludzie maja racje. Quebec City naprawdę jest podobny do miast Europejskich. A szczególnie do bliskiego nam sercu Krakowa. A dlaczego???

A dlatego, ze:

  1. Korki jak w Krakowie na Zakopiańskiej

  2. Ciemno jak w zimie w Polsce

  3. Budynki jak w Nowej Hucie, blokowiska ze sklepami na dole.

Najbardziej jednak poczuliśmy się jak w Krakowie jak jechaliśmy prawym pasem a tu nagle niespodzianka, pas zmienił się w pas tylko dla autobusów. A potem to już na maksa poleciało….co widzieliśmy to był Kraków:

  1. Brama do starego miasta jak Brama Floriańska

  2. Lodowisko przed brama prawie jak przed Galeria Krakowska

  3. Kostka brukowa na której można sobie wybić zęby identyczna jak pod Bagatela

  4. Rzeka Świętego Wawrzyńca - tylko troszkę większa od Wisły

  5. A hotel Fiermont prawie tak duży jak Wawel

Śmiechy śmiechami ale naprawdę Quebec City jest mniejsza wersja Krakowa. Brakowało nam tylko grzanego wina bo stragany świąteczny też były. Wino w końcu znaleźliśmy ale nie tak dobre jak na rynku w Krakowie, czy w Bergamo (kto był to pamięta).

Nie mieliśmy większego planu jeśli chodzi o Quebec. Chcieliśmy połazić z aparatem, powłóczyć się po mieście, wejść gdzie nie gdzie na piwko. Zaczęliśmy jednak od kolacji. Wczoraj nie udało nam się świętować więc dziś musieliśmy to nadrobić. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w dobie komputerów i recenzji bez rezerwacji będzie ciężko ale udało nam się. Wybraliśmy się do Conti. Bardzo fajna, kameralna restauracja troszkę na bocznej uliczce ale nadal 15 min na nogach od hotelu. Nie często spotykam w restauracjach makaron Cannelloni wiec jak tylko zobaczyłam ta pozycje w karcie to nie było innego wyjścia tylko zamówić te nadziewane rury. Darek standardowo poleciał z miechem a wszystko dopełnione było dobrym winem z rejonu Pauillac.

Zagrzani, z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy odkrywać miasto. Od początku miasto zrobiło na nas duże wrażenie. Spodziewaliśmy się jednej uliczki wartej obfotografowania, a dostaliśmy całe miasto. Stara część miasta nie jest wielka i spokojnie można obejść ją w jeden dzień, ale jest też na tyle duża, że dwa dni się człowiek tam na pewno nie będzie nudzić.

Na czele miast jak jakiś zamek stoi Chateau Frontenac. Od początku budynek ten był przeznaczony na hotel. Wybudowany przez Kolej Transkanadyjską aktualnie zarządzany jest przez siec hoteli Fairmont (Accor). Budynek ten wybudowany został w 1893 roku i ma prawie 80 metrów wysokości. Jego położenie na wzgórzu jeszcze dodaje mu potęgi.

Spod Chatau Frontenac rozciąga się widok na rzekę Św. Wawrzyńca oraz najstarszą część miasta. Tą część zostawimy sobie na jutro, a dziś poszliśmy szukać szczęścia bliżej hotelu. Przeszliśmy różnymi uliczkami, odwiedziliśmy stragany świąteczne, dwa czy trzy bary, i nas wciągnęło. Jak przystało na Europejskie miasto - weszliśmy do Irish Baru, Pub Saint-Alexandre​.

Bar przyciągnął nas dużym wyborem piwa, tym w butelkach i lanych, oraz muzyką na żywo. Muszę przyznać, że jedno mnie zdziwiło. Dlaczego nikt nie bił brawa. Zespół fajnie grał a mimo to ludzie jakoś tak byli mało interaktywni. Jednak amerykanie są bardziej wyluzowani bo jak w Stanach gra muzyka na żywo to i napiwki dla zespołu się sypią i oklaski. A tu w Kanadzie jakoś mało kto zwracał uwagę na zespół.

My tam klaskaliśmy, napiwek daliśmy i całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak dobrze, że nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął i pasowało wracać do domku. Opatuliliśmy się znów w zimowe kurtki, czapki, rękawiczki i uderzyliśmy na spotkanie z mrozem. Dobrze, że nasz hotel jest blisko centrum to nie zdążyliśmy zmarznąć.

Jutro planujemy odkrywać miasto dalej, zacząć za dnia a skończyć….nie wiadomo kiedy.

Read More