Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.08.17 Santiago, CL (dzień 1)
Kolejny kraj na mojej liście. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w Chile a przecież to taki piękny kraj. W ogóle to stwierdzam, że za mało podróżujemy do Ameryki Południowej. Zawsze jakoś tak się składa, że inne kraje są bliżej, bilety są tańsze albo trafia nam się okazja nie do odrzucenia. Tym razem okazja też była nie do odrzucenia – zima w środku lata, odwiedzenie dwóch nowych krajów a przede wszystkim zaliczenie kolejnych dwóch stref czasowych.
Tak więc po 10h locie o godzinie 6:30 rano wylądowaliśmy w Santiago, stolicy Chile. Nawet nie łudziliśmy się, że uda nam się dostać pokój w hotelu tak wcześnie rano, ale i tak pojechaliśmy prosto z lotniska do hotelu. W najgorszym wypadku zawsze można bagaże dać do przechowalni. Zarezerwowany mieliśmy hotel Marriott Courtyard. Pani na recepcji była prze miła i zdecydowanie dołożyła wszelkich starań, abyśmy dostali pokój wcześniej. Jednak przed 10 rano było to nadal nie możliwe.
W związku z tym zostawiliśmy bagaże, odświeżyliśmy się i poszliśmy szukać miejsca z dobrym śniadaniem. Pani z hotelu poleciła nam Cafe Malba. Rzeczywiście bardzo przyjemne miejsce z pysznym jedzonkiem.
Idąc do Cafe Malba zdziwiła nas ilość kawiarni i barów w okolicy. Nasz hotel jest trochę na uboczu i trochę się bałam, że nie będzie tu nic do roboty ale się myliłam. Jak się później okazało to więcej knajpek jest koło naszego hotelu niż w centrum miasta i są dużo przyjemniejsze.
Wiadomo 10 rano to za wcześnie, żeby się szlajać po knajpach. Zresztą my też byliśmy troszkę zmęczeni. Wróciliśmy do hotelu i udało nam się zdobyć pokój. Dość szybko padliśmy na łóżko i poszliśmy spać. Starość nie radość i już niestety nie sypiamy za dobrze w samolotach. Wiadomo, coś tam się pośpi ale nie jest to tak wygodne jak łóżeczko. W między czasie do hotelu dotarli nasi znajomi. Tym razem wakacje spędzamy z dwójką innych znajomych, którzy niestety nie lecieli z nami samolotem i nas dogonili w hotelu parę godzin później. Jak już wszyscy się ogarnęli to poszliśmy na miasto. Pierwszy punkt naszej wycieczki był dość blisko. Supermarket. Jutro jedziemy w góry i nie chcemy przepłacać i kupować wszystkiego po cenach resortu więc się zaopatrzyliśmy w lokalnym supermarkecie. W supermarkecie nie umknęło naszej uwadze piwo „Aged” (rocznikowe).
Piwo było niesamowicie dobre. Jedno z tych piw, które możesz pić godzinę bo się delektujesz każdym łykiem. Aby piwo przetrwało tak długo to musi mieć większy poziom alkoholu ale to było tak dobrze wyważone, że nawet się nie czuło tego. Na wyjazd zrobiliśmy duże zakupy. Na szczęście hotel ma wspólny parking z centrum handlowym i udało nam się wjechać wózkiem sklepowym do naszego pokoju hotelowego. Był trochę wstyd na recepcji ale pracownicy hotelu byli w takim szoku, że nawet nam nic nie powiedzieli tylko zaczęli się śmiać.
Po wszystkich sprawach organizacyjnych przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Nie każdy miał szczęście i możliwość zjedzenia dobrego śniadania więc restauracja/knajpka została przegłosowana. Poszliśmy do CHiPE Libre Republica Independiente del Pisco.
Knajpa ta słynie z Pisco. Podobno zawsze Chile i Peru się kloca kto robi lepsze Pisco. Ta restauracja postanowiła ze nie ma granic i stworzyli nowy „kraj” Republica del Pisco. Stworzyli oni mapę rożnych rejonach w których produkuje się Pisco i ciągnie się to od południowego Chile aż do Limy.
My na dzień dobry zamówiliśmy drinki ale już po pierwszej kolejce zostaliśmy wyedukowani, ze drinki są dobre dla bab a prawdziwi faceci pija Pisco delektując się jak dobrym brandy. Bo Pisco to nic innego jak brandy. Też jest robione z winogron i dochodzi do perfekcji w beczkach. Zazwyczaj ma około 40% alkoholu. Pisco sour jest najpopularniejszym drinkiem na bazie tego alkoholu. Można jednak zamówić bardziej wymyślne drinki i tak ja wybrałam drink z sokiem pomarańczowym, rozmaryn i innymi dodatkami.
Mieliśmy super kelnera który opowiedział nam bardzo dużo o rodzajach Pisco, o całej idei stworzenia knajpy gdzie nie ma granic jeśli chodzi o Pisco jak i o różnicach miedzy różnymi krajami. W Chile Pisco dzieli się na 3 podstawowe grupy. Podział jest na podstawie długości przechowywania w beczkach (proces zwany leżakowaniem). Najmłodsze zwane transparent (przeźroczyste) przechowywane są tylko 6 miesięcy. Kolejny stopień to 6 miesięcy do 1 roku, to Pisco Reservado. Ostatnie zwane aged są najdłużej przechowywane bo ponad rok. Mogą być nawet przechowywane kilka lat. Często przechowywane są one w beczkach po burbonach nawet przez kilka lat. My testowaliśmy 6 letnie Pisco. Wyróżniało się ono kolorem. Normalnie pisco jest przezroczyste ale im dłużej leżakuje tym ciemniejsze się robi i bardziej przypomina burbon zarówno w smaku jak i kolorze.
Z drugiej strony Pisco w Peru jest klasyfikowane bardziej na podstawie procesu i szczepu winogron. Pierwsza grupa to Pisco Puro zrobione tylko z jednego typu winogron. Druga grupa to Acholado pomieszane szczepy (blended). Trzeci Mosto Verde nie ogranicza ile szczepów winogron trzeba tam dodać ale różni się od reszty sposobem destylacji i fermentacji.
Darek jako najlepszy somalier ocenił, że Pisco aged jest najlepsze i może konkurować z dobrymi koniakami czy nawet whiskey. Kolejnym plusem tej restauracji było jedzenie. Poleciały ośmiornice, ceviche i cała masa innych przysmaków. Najedliśmy się jak głupie świnki i trzeba było spalić jakoś te kalorie. Poszliśmy więc zwiedzać miasto. Było już pod wieczór więc klimat na ulicach był bardzo mieszany.
W planie mieliśmy zobaczyć starą część miasta z zamkiem prezydenta, plaza de Armas itp. Tak więc ruszyliśmy w kierunku „centrum” nie wiedząc do końca czego oczekiwać. A na ulicach Santiago po 8 wieczór dzieje się wiele. Prawie jak w piosence SDM Opadły Mgły – tylko tutaj nie mleczarze ciągnęli swoje wózki ale panie grille z kurczakami. Ciekawy widok – muszę powiedzieć. Zazwyczaj pani miała wózek na węgiel, oczywiście podpalony a na kracie robiły się szaszłyki z kurczaków. Z kolei Panowie zazwyczaj mieli rozłożony kocyk na chodniku na którym rozrzucone były czekoladowe batoniki. Ciekawe czy oni naprawdę sprzedają batoniki czy jest to jakaś przykrywka.
Szwendając się po mieście doszliśmy do wniosku, że przydałaby się nam gotówka. Niby nic trudnego – wystarczy wejść do banku i wyciągnąć kasę z bankomatu. Okazało się, że nie wszystko w życiu jest takie proste jak się wydaje. W Chile mają jakieś dziwne zabezpieczenia dla kart debetowych i nie można wyciągać pieniędzy z bankomatu jak się nie ma karty z lokalnego banku. Tak więc zrozpaczeni pocieszyliśmy się lokalnymi pączkami. Za które, udało nam się zapłacić kartą kredytową.
Doszliśmy wreszcie do rynku – i muszę przyznać, że się trochę rozczarowałam. Zamek prezydencki to taki jakiś zwykły budynek natomiast Plaza de Armas, która miała być ich rynkiem nie wiele ma do zaoferowania.
Tak więc wskoczyliśmy w Uber (na szczęście tutaj też doszedł uber) i wróciliśmy pod nasz hotel. Dzielnica w której mamy hotel jest bardziej biznesowa ale jest czystsza, przyjemniejsza i ma więcej kameralnych kafejek i restauracji. Tak więc po małym spacerku po okolicy wróciliśmy do hotelu. Jutro jedziemy w górki. Czas zacząć prawdziwe wakacje!
2017.08.16 Santiago, CL (dzień 0)
Lato - o czym prawdziwy narciarz marzy w te upalne miesiące? Tylko o jednym, żeby jak najszybciej minęły te gorące dni, deszcz zamienił się w śnieg i pokrył lokalne wzgórza. Wiem, że marzenia się spełniają i trzeba je mieć. Moje o nartach w letnie miesiące też się spełniło. Może nie posypało na lokalnych górkach, ale na sąsiednim kontynencie spadło ostatnio trochę śniegu.
Samolotem parę godzin więcej niż samochodem do Maine a już jesteśmy na drugiej półkuli, gdzie w sierpniu zima jest w pełni. Zawsze w zimie uciekamy na północ, aby było więcej śniegu. Na globie spadliśmy prościutko na dół, jak po sznurku.
Często, tak jak i tym razem bilety mieliśmy prawie za darmo, więc nie obeszło się bez małego zamieszania na lotnisku. Latamy na biletach dla załogi, więc nigdy do końca nie wiemy czy polecimy. Pan przy odprawie dał na kwitki na bagaże, że są w zawieszeniu i musieliśmy chwilę poczekać. Jak zwykle wszystko dobrze się skończyło i musieliśmy tylko dopłacić $100 za narty i wsiedliśmy do LATAM. Wszystko było na styk z czasem, więc już nie było czasu na żaden relaks ani na piwko.
Linie LATAM (byłe LAN) nie należą do jakiś super, są przeciętne. Dało się to wyczuć w serwisie i komforcie na pokładzie. "Trochę" ta Azja nas rozpieściła. Emiraty, Etihad czy inne samoloty z tamtych rejonów to dalej czołówka światowa. Nasz lot trwał 11 godzin. Fajnie, że nie musimy zmieniać stref czasowych i nie będziemy mieli Jet-laga.
Po paru godzinach lotu (gdzieś nad Kubą) piwo im się skończyło, więc poszliśmy spać. Trochę ciasno było (mimo, że wzięliśmy siedzenia z większym miejscem na nogi) także niewiele pospaliśmy, ale jakoś szybko zleciało i o 7 rano wylądowaliśmy w stolicy Chile, Santiago.
Zimno tu mają, obydwoje to stwierdziliśmy zaraz po wyjściu z terminalu. Mino, że palmy rosną to może było +5C. Wyjście też nie było łatwe. Na początku w odprawie paszportowej gościu ani słowa nie mówił po angielsku, a potem dziesiątki lokalnych chciało nam zaoferować transport. Myśmy dzielnie przez nich się przedarliśmy i wyszliśmy na zewnątrz gdzie nie było łatwo, ale zamówiliśmy Ubera.
W około pół godziny dotarliśmy malutkim samochodem do naszego hotelu gdzie spędzimy jedną noc. Było jeszcze wcześnie rano, więc nasz pokój nie był gotowy. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni i udaliśmy się zwiedzać Santiago.