Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.08.09 Wanaka, NZ (dzień 10)
Roy’s peak… najbardziej instagramowy szczyt w Nowej Zelandii. Jest piękny, nie da się ukryć. I oczywiście został dodany na naszą mapę miejsc do zwiedzenia. Tak mamy taką mapę i jest tam bardzo dużo miejsc… tona. Ale szczyt… no piękny jest.
Co prawda my influencerami nie jesteśmy i nie lubimy się ustawiać w kolejce do zdjęcia w miejscach które są często fotografowane i wystawiane na portalach społecznościowych ale jak coś jest ładnego to często chcemy to zobaczyć i przekonać się na własne oczy jak rzeczywistość ma się do tych wyidealizowanych zdjęć z instagrama. Dodam też, że wszystkie zdjęcia jakie używamy na blogu nie przechodzą przez Photoshop ani żadne filtry bo po prostu nie mamy na to czasu w podróży.
Wyjście na Roys Peak, pomimo, że bardzo chciałam zrobić nie było nam po drodze. W pierwszej fazie planowania NZ wiedzieliśmy, że będą 2 duże hiki na południowej wyspie i 3 dni na nartach. Jako jeden z hików zaproponowałam Roy Peak ale Darek nie bardzo podłapał temat bo w zimie po tych krętych górskich drogach może być słabo. Lepiej nie ryzykować więc tematu nie drążyłam ale jak bliżej wylotu Darek oznajmił, że drugi szczyt jaki zdobywamy to Roys Peak to od razu uśmiech od ucha do ucha się pojawił.
Dlaczego nie był to nasz pierwotny plan? Po pierwsze chcieliśmy skupić się na górach bliżej Queenstown, żeby nie tracić czasu za kółkiem. Nowa Zelandia nie ma najlepszych dróg. Często są to kręte górskie drogi do tego jednopasmowe. Nie wynajmowaliśmy też auta bo w Queenstown nie jest ono nam potrzebne a do resortów narciarskich i tak zalecają jeździć autobusami które Darek opisał we wcześniejszym wpisie. Po trzecie trasa na Roys Peak jest z miasteczka Wanaka które to jest ponad 100km od Queenstown.
Pomimo tego wszystkiego zdecydowaliśmy się wynająć samochód na jeden dzień i spróbować szczęścia. Wybraliśmy drogę bardziej doliną więc śniegu na drodze się nie spodziewaliśmy ale na wszelki wypadek Darek wziął auto z napędem na cztery koła.
Tutaj skrytykuję NZ za podejście do kart kredytowych. To znaczy trochę widzę w tym sens ale było to dla nas bardzo nie miłym zaskoczeniem. To, że możemy mieć problemy z używaniem karty Amex to się liczyłam. To jest taka sama karta jak Visa czy Mastercard tylko, że wywodzi się ze Stanów, i przez lata miała większe opłaty niż Visa czy Mastercard. Bo nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale za każdym razem jak ktoś płaci kartą kredytową to biznes (sklep, hotel, stacja benzynowa) musi zapłacić opłatę za transakcję. Zazwyczaj jest to od 2-3% w zależności jakie się ma wynegocjowane. Normalnie biznesy wliczają sobie to do marży i klient nawet nie wie, że właściciel biznesu płaci jakieś opłaty. W NZ przerzucają to na klientów. I tak w 95% miejsc w których byliśmy była przy kasie adnotacja, że jak płacisz kartą kredytową to doliczają 1.5% albo 2%. W wypożyczalni samochodów przesadzili bo było 2.5% a jak płacisz Amex to 3.75%. Tylko, że za bardzo nie masz wyjścia bo w wypożyczalni samochodów gotówki nie przyjmą ani karty debetowej. Więc tu trochę z tym przesadzili. Poza tym w wypożyczalni 99% to turyści więc mogliby podnieść cenę o 4% i nie wkurzać ludzi przy płaceniu, że są dodatkowe opłaty.
Dlaczego biznesy od razu nie doliczą opłat za karty kredytowe do ceny produktu? Podejrzewam, że chodzi o odróżnienie turystów od lokalnych. Lokalni mają karty debetowe, gotówkę więc nie muszą płacić za produkty więcej o 3-4%. My turyści nie mamy wyjścia więc czemu z nas nie ściągnąć kasy. Nie pamiętam, żeby to było 7 lat temu. Myślę, żebym zapamiętała więc ciekawe co się stało, że nagle zmienili podejście.
Odebraliśmy samochód z lotniska i ruszyliśmy w stronę Wanaka. Pogoda nie zachęcała ale mieliśmy nadzieję, że się rozpogodzi albo może wyjdziemy ponad chmury. Widoki ze szczytu Roys z chmurami w dolinie są piękne, niestety nie sądzę, że dziś nas to spotka. W każdym razie plan dojechania do Wanaki i zobaczenia co się tam dzieje wydawał się nadal najlepszy.
Droga numer 6 do Wanaki przechodzi przez winiarnie z rejonu Central Otago. Od razu przypomniało nam się jak parę lat temu odwiedziliśmy winiarnię Gibbston Valley. Na tym wyjeździe nauczyliśmy się czegoś nowego o winach. Zawsze wiedzieliśmy, że Nowa Zelandia najlepsze wina ma z Central Otago. Nie wiedzieliśmy natomiast, że rejon ten dzieli się na pod rejony i każdy pod rejon ma inne uwarunkowania klimatyczne i glebę przez co wino jest bardziej owocowe albo mniej. Czyli albo do gadania albo do jedzenia. Na tym wyjeździe odkryliśmy rejon Lowburn który ma pyszne wina właśnie do jedzenia, na przykład Domaine Rewa. Może kiedyś będzie w Corkery.
Po około 1.5h dojechaliśmy do jeziora Wanaka. Jak się łatwo można domyśleć to właśnie nad nim położone jest miasto Wanaka. Miasteczko samo w sobie jest mniejsze od Queenstown ale też jest turystycznie popularne jako baza wypadowa w pobliskie góry i nad jeziora. Na jeziorze Wanaka jest słynne drzewo które zyskało nazwę (a nawet lokalizację na Google Maps) drzewo Wanaka. Tak nie są za bardzo kreatywni tu z nazwami. W każdym razie to drzewo jest ulubione przez fotografów i oczywiście Instagramowców. Doczekało się nawet swojego własnego wpisu na Wikipedii gdzie możecie zobaczyć jak to wygladą.
A w rzeczywistości wygląda to jak na zdjęciu powyżej. Biedne drzewo. Ludzie wspinają się na nią, dotykają, depczą po korzeniach i biedne drzewko doznało trochę uszkodzeń. Jak zobaczyliśmy ta kolejkę ludzi to nawet nie chciało nam się tam podchodzić. My lubimy Instagram ale naturę lubimy bardziej i ją szanujemy. A zdjęcia najlepiej robi się z odległości, tak aby uwiecznić piękno krajobrazu a nie człowieka.
Po krótkim postoju nad jeziorem ruszyliśmy na szlak. Parking na szczyt Roys jest tylko parę minut od jeziora. Nadal pogoda była taka sobie i czasowo też najlepiej nie staliśmy ale stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
W Nowej Zelandii piękne jest to, że piękne widoki są wszędzie. Czasem wystarczy wyjść tylko 20 minut do góry i już się zmienia widok i jest pięknie. Zresztą z dołu też często jest pięknie. Głównie jest to zasługa przestrzeni i małej zabudowy. Tu nie ma dużych miast które wszystko zasłaniają.
Czytając o tym szlaku dwie rzeczy zapadły mi w pamięć. Po pierwsze… ta trasę robisz jak nie lubisz swoich kolan… jest to bowiem zabójstwo dla kolan. I racja. Szlak ma ponad 4200 ft (prawie 1300 m) różnicy wzniesień. O ile do góry się pomału wychodzi o tyle przy schodzeniu kolana będą naprawdę płakały.
Drugą rzecz którą zapamiętałam z komentarzy to że trasa dzieli się na trzy odcinki. Pierwszy przyjemny ścieżką żwirową, drugi błotnisty i trzeci śniegowy. Wspominali też o dużej ilości krów i ich odchodów ale nie spodziewałam się tego aż tyle. Przejście po tym błocie i uważanie, żeby nie wpaść w krowi placek wymagała niezłego główkowania.
My mieliśmy późny start tak, że większość ludzi schodziła jak my wychodziliśmy. Każdy jeden zazdrościł nam, że mamy kijki bo błoto śliskie i ciężko się schodzi.
To nie była techniczna trasa. Pięła się cały czas do góry ale była dość szeroka i nie miała, żadnych skał, kamieni itp. Trudność polegała na dystansie a także przy schodzeniu na błotnistym terenie. Wyżej miał też być śnieg ale jakoś nie widać było, żeby ludzie byli przygotowani na to. Większość wychodzi z miasteczka, patrzy, że tam nie ma śniegu więc idzie… a tu niespodzianka. Jak się podejdzie ponad tysiąc metrów do góry to i pogoda się zmienia. My w plecaku mieliśmy raczki. Raków nie braliśmy bo na dole ranger powiedział nam że lodu nie ma tylko mokry śnieg.
Póki co myśmy szli do góry i podziwialiśmy widoki. Nie pomyliliśmy się, że nawet jak nie zdobędziemy szczytu ze względu na późny start to warto przejść się kawałek bo widoki są cudo.
Szło się jednak dobrze. Wiedzieliśmy też, że taką trasą możemy schodzić po ciemku. Czołówki zawsze ze sobą mamy więc nawet jak zejdziemy ze szlaku koło godziny 19 to będzie ok. Tak więc osiągniecie szczytu stawało się coraz bardziej realne.
Ten szlak chyba była najbardziej “zatłoczony” ze wszystkich na jakich byliśmy na tym wyjeździe. Co to Instagram robi z ludźmi. Jedno ładne zdjęcie i od razu tłumy się zjeżdżają. Na szczęście jest zima i nadal ilość ludzi była na tyle mała, że nie wchodziliśmy sobie bardzo w drogę. Ok, 10 ludzi spotkaliśmy co schodzili a kolejne 10 było za nami. Spotkaliśmy ich schodząc w dół.
Tak jak obiecywali, po suchym przyjemnym odcinku przyszedł odcinek błotnisty. Wcale nie przyjemny. Każdy próbował obchodzić jakoś to błoto ale nie zawsze się dało. Kijki pomagały nam podtrzymywać równowagę więc się nie ślizgaliśmy, do tego my szliśmy pod górę a to zawsze łatwiej opanować ślizg. Ludzie którzy schodzili tak fajnie nie mieli. Ciekawe ile razy my wylądujemy tyłkiem w tym błocie.
Po błocie przyszedł śnieg. Ubraliśmy raczki i od razu stabilniej zaczęliśmy iść. Teoretycznie można było iść bez nich ale my wolimy ubrać i szybciej pokonać odcinki śnieżne niż nie ubierać raków/raczków i kombinować gdzie tu nogę postawić. Czasem sprzęt przyspiesza całą wspinaczkę, pomimo, że może się wydawać, że aaa… szkoda czasu na zakładanie, nie jest jeszcze tak źle.
Po około 2.5h doszliśmy do punktu widokowego. Tutaj wiele ludzi zawraca bo właśnie to jest miejsce tych wszystkich zdjęć z Instagramu. Rzeczywiście, pięknie tu. Z tego miejsca widać całą dolinę. Prawdziwe doświadczenie 360 stopni. Człowiek czuje się jakby był w idealnym środku świata.
Na szczęście tu byliśmy sami. Nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach do zdjęcia. No piękna ta Nowa Zelandia.
W takim miejscu to aż się prosi przerwa na lunch. Nasz lunch to batonik i woda ale w takich warunkach to w zupełności wystarczy.
Jesteśmy na półkuli południowej w ziemie więc dni są krótkie ale według naszych obliczeń powinniśmy zrobić szczyt na który jest kolejne 30-45 minut i wrócić jeszcze przed zmierzchem. Tak więc po pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy dalej w górę.
Tu już szliśmy cały czas po śniegu. Zaczęliśmy też pomału wchodzić w chmury więc widoki troszkę się pogarszały ale nadal było co podziwiać.
Udało się, zdobyliśmy szczyt Roys. Ale tu wiało. Weszliśmy w te chmury, od razu zaczęło padać śniegiem z deszczem, było zimno, szaro ale nam to nie przeszkadzało, bo cudownie tu.
Sam szczyt nie ma już takiego widoku jak punkt widokowy poniżej. Szczyt jest troszkę “schowany” więc nie widać tej całej panoramy, ale cóż, góry mają to do siebie, że widoki się zmieniają i to jest piękne. No chyba, że przyjdą chmury i wszystko zasłonią ale nawet to mleko jest piękne.
Na szczycie już nie robiliśmy przerwy. Teoretycznie można tym szlakiem iść dalej w góry ale to już jest wyprawa parodniowa na którą nie jesteśmy przygotowani. Zawróciliśmy więc i zaczęliśmy w naszych raczkach zbiegać w dół. Wyprzedzaliśmy co jakiś czas ludzi co się patrzyli co my mamy na nogach, że tak szybko i pewnie schodzimy. Tak raczki/raki są super przydatne.
Tak naprawdę to nawet błoto w nich pokonaliśmy. Kijki i raczki pomogły nam prawie zbiec po błocie bez poślizgu. Na punkcie widokowym jakaś pani spytała się nas ile myślimy schodzić. Ja powiedziałam 2h, Darek, że 45 minut, na pewno nie dłużej. Hmmm… Tak schodzi się szybciej niż wychodzi ale jednak trochę jest do zejścia.
Ja byłam bliżej prawdy. Schodziliśmy jakieś 1.5h. To się tylko tak wydaje, że parking jest tam na dole, że już go widać. Ale 1300 metrów trzeba zejść i nóżkami przebierać trochę. Niestety zostawali za nami ludzie którzy nie czuli się pewnie na tym terenie i robili małe kroczki, żeby się nie pośliznąć. Mam nadzieję, że mają lampki bo czeka ich chyba schodzenie po ciemku.
Tymczasem my doszliśmy do parkingu i uświadomiliśmy sobie, że trochę głodni jesteśmy. Poza croissantem z szynką i serem na lotnisku i batonikiem w górach to nie jedliśmy nic więcej. Może jeszcze jakieś orzeszki. Pomyśleliśmy, że to idealna okazja, żeby zjeść McDonalds. Siedem lat temu byliśmy w szoku, że tutaj hamburger w McDonalds smakuje jak mięso. Chcieliśmy się przekonać czy nadal jest taki dobry. Nasza wyprawa dobiega końca a myśmy nadal nie zrealizowali tego planu. Niestety i tym razem się nie udało. W Wanace nie mają McDonalds. Widać, że cenią sobie tu dobre lokalne jedzenie bardziej niż jakieś fast foods. No i dobrze. Ruszyliśmy więc prosto w kierunku Queenstown do naszego hotelu. W naszym miasteczku wymyślimy coś z kolacją.
Wybór padł na schabowe. No i rewelacja. Obok naszego hotelu jest typowa niemiecka restauracja w której nawet piosenki lecą takie jak na Octoberfest (takie niemieckie disco jak nasze disco polo). Oczywiście w menu królują sznycle w różnej postaci… jest nawet sznycel który chce być sznyclem… Wannabe a Schnitzel to opcja dla vegetarianów, którzy jedzą substytuty mięsa. Restauracja dostała plusa za nazwę… wannabe… no chce ale jednak nigdy nie będzie prawdziwym sznyclem.
2016.11.03 Jezioro Wanaka, Nowa Zelandia (dzień 12)
Pomimo, że z Mt. Cook do fox Glacier w linii prostej jest ok. 30 km to my musieliśmy zrobić 460 km aby przejechać z jednego miejsca do drugiego.
To bynajmniej nie był nasz wymysł tylko wymysł departamentu dróg w NZ. Pomimo, że każdy (no może 95%) turysta zwiedza Nową Zelandię przemieszczając się non-stop z punktu A do B to ich drogi w cale nie są rewelacyjne. Ich autostrady to jedno-pasmowa droga. Teoretycznie możesz tam jechać 100 km/h ale jest to ciężkie do osiągnięcia bo non-stop są ostre zakręty. Na szczęście nie mają problemów z korkami i często ilość samochodów na drodze można policzyć na palcach jednej ręki.
Nowa Zelandia też nie ma żadnych tuneli ani wiaduktów. My rozpieszczeni przez tunel Mt. Blanc i ogólnie ilość tuneli i wiaduktów w Europie troszkę narzekaliśmy. Tak więc skoro nie ma tunelu pod górami to trzeba jechać na około i pokonać 460 km.
Po drodze nie ma wiele cywilizacji. W związku z tym widoki są powalające a jedyne stworzenia jakie się widuje po drodze to owce. Oczywiście nie narzekaliśmy tylko czasem po drodze stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie.
Pierwszym większym miastem napotkanym na naszej drodze była Wanaka. Miasto to jest położone nad jeziorem o tej samej nazwie. My postanowiliśmy zrobić sobie tam przerwę. Tym razem skomplikowałam Darkowi drogę do baru i najpierw kazałam mu przejść labirynt.
Puzzle World to rodzaj muzeum gdze przedstawiane są różnego rodzaju iluzje, hologramy czy przekrzywione domy. Posiadają oni też labirynt. Z począku nam się wydawało, że eee....damy radę, nic trudnego. Tak więc ambitnie zdecydowaliśmy się na zrobienie trudniejszej wersji. W labiryncie są 4 wieże, każda w innym rogu. Aby zaliczyć labirynt trzeba wejść do każdej wieży (łatwiejsza opcja) albo wejść do wieży w odpowiedniej kolejności (żółta, zielona, niebieska, czerwona). Podobno podstawowa wersja zajmuje 30-60 min a zaawansowana 60-90 min.
I tak szukając żółtego rogu doszliśmy najpierw do zielonego. Skoro robimy opcję zaawansowaną to sie nie liczy. Potem z żółtego znów zaczęliśmy szukać zielonego i tak w kółko. Musimy przyznać, że zabawa była przednia a labirynt wcale nie był łatwy. Nam zajęło około 90 min to znalezienie wszystkich wież w odpowiedniej kolejności. Potem przyszedł czas na pokoje iluzji. Najbardziej spodobał nam się "tilted house", przekrzywiony dom. Wchodzisz do niego i nagle błędnik zaczyna świrować.
Ponieważ podłoga jest przekrzywiona w stosunku do płaszczyzny ziemi i nie masz żadnych okien jako odnośnika to twój mózg nie wie co się dzieje. Słyszałam o tym wcześniej ale bycie tam w środku i przeżycie tego na własnej skórze jest nie do opisania.
Dzięki temu trikowi oszukują też fizykę. I tak woda płynie do góry a kulka na stole nie leci w dół tylko do góry.
Jak to łatwo jest oszukać nasz mózg. Mała zmiana otoczenia, zamknięcie człowieka w pomieszczeniu bez okien, dać mu inny punkt odniesienia i już nasza percepcja postrzegania świata jest inna.
Kolejnym punktem był pokój który z zewnątrz (bez obiektów, ludzi w środku) wygląda normalnie. Zwykły pokój, podłoga, sufit i dwie pary drzwi. Wszystko się zmienia kiedy wejdziemy do środka. W jednym rogu ludzie są bardzo mali a w drugim wielkoludy. Wrażenie takie jest ze względu na odległość sufitu od podłogi. Nic w tym pokoju nie jest proste i dzięki temu można się bawić w wielkoludy i liliputy.
Muzeum ma też do zaoferowania inne iluzje i ogólnie jest zabawą dla dzieci jak i dorosłych. Bardzo ciekawy pomysł na "muzeum". Po spędzeniu dobrze ponad 2h w Puzzle World pojechaliśmy nad jezioro. Jezioro Wanaka jest przepięknym jeziorem otoczonym górami, Miasteczko położone jest na jego południowym brzegu. Miasteczko nie duże ale przez swoją lokalizację widać, że bardzo popularne wśród turystów.
Wzdłuż jeziora jest deptak i parę barów i restauracji. My wstąpiliśmy do jednego z nich na lunch. Fajnie się tak zrelaksować po pokonaniu ponad 200 km. Niestety kolejne 200 km było przed nami i znów ruszyliśmy w drogę.
Teraz wjeżdżaliśmy w rejon zwany "West Coast". Najpierw droga wiodła przez góry i jeziora a potem wzdłuż linii brzegowej. Tak więc po jednej stronie mieliśmy piękne góry i lasy tropikalne a po drugiej plażę. A my jechaliśmy w kierunku lodowców.
Kiedy dojechaliśmy do naszego lodge (Fox Glacier Lodge) pani powiedziała nam, że tu niedaleko jest plaża na której się można opalać a całkiem niedaleko widać góry pokryte lodowcami...hmmm...ciekawe.
Podobno lodowce Fox i Franz Joseph są jedynymi lodowcami na świecie które wchodzą w las tropikalny. Dawniej były one dłuższe i dochodziły do oceanu. Teraz łączą się z lasem tropikalnym. No nic jutro zobaczymy te słynne lodowce. Póki co lekka kolacja i do spania bo jutro hike i oglądanie lodowców.