Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2017.03.25 Ateny, Grecja (dzień 1)
Mitologia...każdy z nas czytał ją w szkole. Niektórych fascynowała a innych nudziła. Mnie po części fascynowała ale wiedziałam, że moja wiedza jest za mała żeby docenić te stosy kamieni jakie są w Atenach i nie tylko. Teraz, troszkę bardziej dojrzała postanowiłam się wyedukować. Ciekawe czy po spędzeniu 3 dni w Grecji ogarnę te wszystkie mity, który tata połykał jakie dzieci i która mama miała romans z jakim dzieckiem. Edukację zaczęłam w samolocie...10h lotu jest idealne aby przeczytać skróconą wersję mitów Greckich.
Czy to był jedyny powód żeby odwiedzić Grecję....oczywiście, że nie. Jak zwykle do wyboru naszej destynacji popchały nas linie lotnicze. Tym razem Emirates otworzyły połączenie Newark - Ateny, pierwszy samolot na tej trasie poleciał 12 marca. 2 tygodnie później i my się załapaliśmy. Oczywiście, Emiraty są kochane i nie zapomniały o specjalnej ofercie dla ludzi z branży więc grzechem by było nie skorzystać.
Wylot był niestety z Newark więc przygodą było dostać się na to lotnisko. Wzięliśmy Path do miasteczka Newark i jak tam wysiedliśmy, żeby na ostatnie parę kilometrów wziąć taksówkę to aż się przestraszyliśmy. Zawsze jak się ląduje w nowym miejscu to jest takie pierwsze uczucie, że nie wiesz co dalej, co cię czeka po wyjściu z terminalu, dworca - uczucie strachu, niepokoju, ciekawości itp. My to uczucie mieliśmy nie po wylądowaniu w Atenach ale po wyjściu z dworca kolejowego Newark. No nic...przygoda, przygoda. Najważniejsze, że bezpiecznie dojechaliśmy, dolecieliśmy i dotarliśmy do naszego pokoju w samym centrum dzielnicy Psiri - która słynie z barów, restauracji, muzyki na żywo itp. No więc czego chcieć więcej....Beer Time!
Beer Time jest na placu Iroon. Jak to Darek mówi mamy do niego 2...nie 2 km tylko 2 metry. Jak to bywa w Grecji dużo stolików jest na zewnątrz. Często ciężko jest nawet przejść ulicą bo ludzie siedzą przy stolikach czy przy skrzynkach po winie i przy drinku lub kawie dyskutują ze znajomymi. Beer time zaplusował nam miłą obsługą ale również dużym wyborem lokalnych piw. Delikatnie na początek spróbowaliśmy house beer (ważonego przez bar) i oczywiście jakiegoś IPA.
Robił się już wieczór więc nasz żołądek domagał się jakiejś Greckiej Sałatki. Tak więc wyruszyliśmy na poszukiwania. Pan w naszym hotelu był bardzo pomocny i dał nam listę wszystkich restauracji które musimy odwiedzić. Troszkę ich jest i pewnie wszystkich nam się nie uda zaliczyć, ale za sugestią poszliśmy na souvlaki do Bairaktaris. Oczywiście tradycyjnie musieliśmy zamówić sałatkę Grecką. Prawdziwa sałatka tu różni się od polskiej wersji dużą ilością oliwy. Oni tutaj dodają oliwę litrami do wszystkiego. Od amerykańskiej wersji różni się brakiem sałaty zielonej. Tutaj podstawą są pomidory. Pomidory są dodawane do wszystkiego.
Oczywiście musiały też dla porównania polecieć liście winogron. W Stanach jada się to na zimno jako przystawka. Tutaj też jest to przystawka ale liście są wypełnione ryżem z mięsem i podawane na ciepło. Prawie jak gołąbki, tylko liść jest inny.
No i na koniec oczywiście kebab czy gyros jak kto woli...Oczywiście z żadnej knajpy nie da się wyjść zanim nie poczęstują cię grappą, my dostaliśmy grappę i deser...ale niestety obie rzecz nie powalały.
Spędziliśmy trochę czasu w restauracji bo przecież przejeść tych porcji się nie da. Siedzieliśmy na zewnątrz i śmialiśmy się z naganiaczy. Grecja ma europejskie podejście jeśli chodzi do zakupów. Zdecydowanie nie jest to Maroko, ale jeśli chodzi o restauracje, to jest masakra. Przed każdą restauracją ktoś stoi kto zaprasza, żeby wejść do środka i krzyczy, że ma tradycyjną kuchnię grecką. W dzielnicach turystycznych raczej nie spotkasz innych restauracji. W barach czasem kupisz hamburgera czy pizze, ale poza tym to restauracje serwują głównie kuchnię grecką. Oni chyba są patriotami bo sami tez się żywią w tych tawernach.
Na dziś nie planowaliśmy zwiedzania, bardziej chcieliśmy się poszwendać po mieście i poczuć lokalny klimat. Takim oto sposobem doszliśmy do baru Drunk Sinatra. Przyciągneł nas tam cytat który dumie reprezentuje bar "Jest mi żal ludzi którzy nie są pijani.", podobno tak kiedyś powiedział Frank Sinatra.
Całkiem fajny bar w których większość stolików była zarezerwowana ale udało nam się zająć miejsce na zewnątrz. W sumie fajnie tak siedzieć na zewnątrz bo można poobserwować lokalnych....tym razem zwróciliśmy uwagę na skuterki/motorki. Większość ulic jest dość wąska a niektóre są nawet zamknięte dla ruchu samochodowego. Na skuterkach łatwiej i szybciej się wszędzie dostać ale kierowcy to wariaci. Nigdy nie wiesz gdzie się jakiś pojawi.
Kolejną rzeczą charakterystyczną dla Aten jest graffiti i plakaty. Ale nie jakieś ładne - wręcz przeciwnie. Wszystkie możliwe miejsca są wymalowane jakimiś napisami. Jak sprawdzałam dzielnice na Google Maps to byłam troszkę przerażona, myślałam, że w takiej dzielnicy może lepiej nie mieszkać. Ale teraz już wiemy, że to jest na porządku dziennym i nie ma się czym przejmować tylko przejść obojętnie jak 90% lokalnych.
Kawa....grecy piją ją nagminnie. Tu jest prawie tyle samo kawiarni co barów. My też zrozumieliśmy, że kawa jest niezbędna do życia i przed kolejnym piwem, odwiedziliśmy miejsce gdzie sprzedają lody, kawę i ciastka....miejsce jest otwarte do północy i nawet po 23 miało tam klientów. Dziwne...choć włosi mają podobnie. W Turynie też było więcej cukierni niż barów.
W końcu pełni nowej energii, odważni i wyposażeni w bluzy z kapturem odważyliśmy się odwiedzić bar a dachu hotelu Grande Bretagne, GB Roof Garden. Zdecydowanie polecam to miejsce jeśli chcesz się napić piwka z ładnym widokiem na Akropol. Hotel jest mega wypasiony, więc dlatego potrzebowaliśmy odwagi, żeby tam wejść głównym wejściem i się spytać, którędy na dach. Pani na recepcji zmierzyła nas wzrokiem ale pokazała drogę do windy. Na górze przyjęli nas bardzo miło i nawet udało nam się zdobyć stolika na zewnątrz z przepięknym widokiem. Taki widok trzeba było uczcić szampanem i 18 letnią whiskey no i oczywiście tiramisu. Darek standardowo zrobił sobie kolegę z kelnera i wdał się z nim w dyskusję, gdzie jest najlepsze tiramisu...pytanie się tylko pojawiło w ilu krajach jedliśmy już tiramisu...i czy kiedykolwiek ktoś pobije oryginalne z Włoch....
Wiadomo, wypasiony hotel, super widok i taras to i ceny są wysokie. Tak więc nie siedzieliśmy za długo ale na jedną kolejkę zdecydowanie polecamy tam się przejść. A potem można zwiedzić hotel schodząc na nogach z 8 piętra po schodach....ale jakich fajnych schodach.
Jet-lag zaczął nam dokuczać więc skierowaliśmy się w kierunku domku. Na koniec odwiedziliśmy ponownie nasz lokalny bar.....Beer Time. Fajnie jest mieć swój własny pub na końcu świata....przynajmniej wodę w butelce na rano można dostać za darmo.
A w ogóle to życie jest niesprawiedliwe...nie dość, że dwa tygodnie temu jak imprezowaliśmy z moim kolegom z Polski w NY to zmienili nam czas i skrócili nam noc. A, że historia lubi się powtarzać to robią nam to samo dziś w nocy. Tak więc zmykamy spać, żeby nadrobić sen pomimo, że znów mamy noc krótszą o jedną godzinę....ehhh...problemy życiowe podróżników!
2017.03.18-19 Killington, VT
Śnieżyca Stella nawiedziła północno-wschodnią cześć Stanów. W całym rejonie spadło dużo śniegu. W Nowym Jorku nie było go za wiele, natomiast w środkowym Vermont spadło aż 34" (86cm). Nie pozostało nic innego jak zarzucić plecaki na barki, odkopać samochód i ruszyć na północ.
Standardowy wyjazd w sobotę rano i w ciągu 4.5h, bez korków dojechaliśmy do Killington. Wybrała się nawet dość duża ekipa, bo w końcu ma to być najlepszy weekend na narty w tym sezonie. Nie dość że jest bardzo dużo świeżego śniegu, to jest idealna pogoda. Słonecznie, bezwietrznie i temperatura jak na wiosenne narty w okolicy 0-5C. Idealna na opalanie się.
Zdziwiła mnie mała ilość ludzi. Spodziewałem się potężnych kolejek, bo przecież warunki są idealne, a do większości wyciągów wsiadaliśmy z biegu.
Ze względu na bardzo dużą ilość śniegu Killington otworzyło prawie wszystkie trasy. "Ale super warunki", każdy tak powiedział po paru zjazdach. Miękko, bez lodu, wszystko super widać, można carvingiem wcinać się głęboko przy dużych prędkościach.
Po paru szybkich zjazdach na rozgrzewkę, nie marnowaliśmy więcej czasu na ubijane trasy, tylko udaliśmy się w lasy aby sprawdzić głębokość śniegu.
Rzeczywiście, tego nasypało. Zwłaszcza snowboardziści się czasem zapadali i potem wygrzebywali się z tego puchu. Wiadomo, gdzie nie gdzie nadal korzenie i kamienie wystawały, ale one zawsze będą wystawać. Narciarze skutecznie zeskrobią każdą warstwę śniegu. Zaczęliśmy od łatwiejszych lasków, potem oczywiście poszły już ciekawsze, stromsze, gdzie często musiałem się zastanawiać jak dany odcinek pokonać.
Jeździliśmy po wszystkich siedmiu szczytach. Zażywając kąpieli śnieżnych i słonecznych.
A Ilonka w tym czasie spacerowała i pokonywała kolejne metry w górę.
"No tak....szlam do góry i szłam i myślałam.....myślałam dlaczego resorty na wschodnim wybrzeżu są tak strasznie różne od zachodniego wybrzeża, czy Europy. Po pierwsze, to poza Stratton tu nie ma miasteczek. Jest parking, jest base no i stok....żadnych sklepów, kafejek, barów czy restauracji. W base jest zazwyczaj co najmniej jedna wielka sala do siedzenia, jeden sklep z ciuchami narciarskimi, jeden bar często serwujący również jedzenie i "food court" gdzie można zamówić przemielone paluszki z kurczaka albo za drogiego, niedobrego hamburgera.
A jak to się ma do Europy czy Zachodniego wybrzeża. Gdzie te leżaki, relaks, restauracje drogie, ale z dobrym jedzeniem, czy sklepy z markową odzieżą. Gdzie ci co nie jeżdżą na nartach mogą stracić czas i pieniądze.
Wiadomo, ze w większych górach sezon trwa dłużej i ludzie chcą spędzać więcej czasu na zewnątrz, ale myślę, że można nadal porobić fajne miejsca z tarasami, dużymi szklanymi ścianami, zacząć serwować lepszej jakości jedzenie itp.
Tak więc jest pomysł.....trzeba to zmienić ;) podobno Killington będzie się zmieniać i będą próbowali zrobić coś w formie miasteczka. Ciekawe jak i kiedy im to wyjdzie. Możliwości mają duże, bo mają duży teren i już maja 6 baz na dole. Trzeba je tylko połączyć ładnymi chodnikami zamiast parkingami i wpuścić ludzi z kapitałem. A jaki jest mój pomysł? Kupić domek zaraz przy stoku, na górze mieszkać a na dole otworzyć fajny bar/restauracje z grillem na zewnątrz, szklanymi ścianami które w cieple dni można otworzyć itp. A na górze mieszkać.....brzmi jak super plan na wcześniejszą emeryturę. Damy wam znać jak będziemy robić rekrutacje do pracy ;)
Niestety póki co, nie mamy kasy na domek więc skupiłam się na wymyślaniu w głowie biznes planu. Tak idąc, doszłam na szczyt Killington, gdzie jest lodge w którym oczywiście nie było miejsca, a na zewnątrz jest tylko jedna ławka, o którą się biły 3 grupy ludzi.....dobrze że moja brygada dojechała pierwsza i przejęliśmy panowanie nad stolikiem, gdzie wyciągnęliśmy nasze piwko, kabanosy, ptasie mleczko i mieliśmy lunch jakich mało."
Po lunchu bardzo nie chciało się jeździć, ale przecież grzechem byłoby marnować takie warunki. Ogromna ilość śniegu ma tez swoje wady. Dosyć szybko robią się duże, ale miękkie muldy, co bardzo nadwyręża kolana i skutecznie zmniejsza prędkość. Muldy też bardzo męczą, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Po zjechaniu taką trasą, piweczko w słoneczku na wyciągu smakuje wyśmienicie. Na maksa ochładza spoconego narciarza.
Oczywiście jeździliśmy do samego końca i około 4pm, tak jak szefowa Ilonka kazała, zameldowaliśmy się w barze Long Trail aby posłuchać lokalnego zespołu i poopalać się na tarasie.
Ponieważ jest to weekend Świętego Patryka, to głównym kryterium wyboru hotelu była odległość do baru. Takim sposobem wylądowaliśmy w Comfort Inn w Rutland skąd mieliśmy tylko 8 min na nogach do Vermont Tap House. Niestety, miejsce to okazało się bardziej pizzeria niż barem. Pizze mieli bardzo dobrą, a do tego duży wybór piw (ok. 20 lanych). Niestety to miejsce nie miało nastroju irlandzkiego baru, więc wziąłem sprawy w swoje ręce i znalazłem lokalny bar, gdzie jak weszliśmy to wszyscy się obrócili i gapili się na nas z minute. Chyba turyści tu nie przychodzą. Lubię takie, nie-turystyczne miejsca. Niestety zmęczeni całym dniem nie siedzieliśmy za długo i wróciliśmy do łóżeczek.
NIEDZIELA
W Niedzielę po śniadaniu znowu zaatakowaliśmy Killington. Tym razem rano pogoda nie była najlepsza. Chmury i mgła.
Na szczęście około 11 rano, wiosenne słońce rozgoniło to paskudztwo i już do końca dnia znowu była idealna pogoda.
Dzisiaj podobnie jak wczoraj, pierwszych parę rozgrzewających zjazdów zrobiliśmy łatwiejszymi, ubitymi trasami, a potem zaczęliśmy wyszukiwać ciekawych terenów.
Jedną z naszych ulubionych tras jest Royal Flush. Nic na niej nie robią. Tak jak spadnie śnieg, tak sobie leży. Jest stromo, dużo muld, ziemi, korzeni, kamieni..... po prostu idealny raj dla narciarzy. W połowie trasy jest obowiązkowa przerwa na piwko i opalanie się.
Tak można by siedzieć i podziwiać jak niektórzy potrafią tą trasą zlecieć w tak idealny, super dopracowany, rytmiczny styl, że aż się człowiek zastanawia jak to w ogóle jest możliwe. Na szczęście my też kochamy narty, więc ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu ciekawych terenów.
Gondola K1 wyjeżdża prawie na sam szczyt. Do szczytu jest może jakieś 10 minut na nogach. Mało kto tam się wspina, no bo po co, przecież wszystko już stąd widać. Natomiast mało kto wie, że z samego szczytu schodzi trasa narciarska, Catwalk. Jest to bardzo wąski, stromy, podwójny diament. Oczywiście nic tam nie jest robione, więc jest ciekawie.
Rzadko jest otwarta, ze względu na brak naśnieżania, a także na wielkie głazy, które dopiero duże opady śniegu mogą przysypać. W ten weekend trasa była otwarta i oczywiście musieliśmy ją sprawdzić.
Po zjechaniu Catwalk, nic nam już nie pozostało jak zjechać na dół do Bear Mountain i odpocząć. Ilonka, która zrobiła już swój hike, też tam była i oczywiście znalazła nam wolny stolik na zewnątrz w słoneczku.
Tutaj na dole czuć było wiosnę na maksa. Cieplutko, muzyka, jedzenie, zimne napoje.....
Po lunchu już niewielu z nas miało siłę żeby wstać od stołu i iść dalej na narty. Widać, że był to bardzo intensywny weekend.
Jednak warunki były za piękne na marudzenie, więc wraz z kolegą dalej ruszyliśmy się bawić. Żeby szybko spalić lunch i wrócić do narciarskiego rytmu wybraliśmy Outer Limits. Strome podwójne diamenty, ale nie techniczne. Potem jeszcze poleciało parę innych tras, które idealnie zakończyło ten wspaniały, jak do tej pory najlepszy weekend na nartach w tym sezonie.
W ten weekend MAX pass ogłosił nowe ceny i resorty na 2017/18 sezon. Nie dość, że dołożyli dwa nowe resorty na wschodzie (Whiteface i Windham) to jeszcze obniżyli cenę do $629. Trzeba wpłacić $50 do końca kwietnia, a resztę dopiero po lecie. MAX pass to jest chyba jeden z najlepszych interesów jaki narciarz może zrobić.
Narciarstwo to piękny sport, a narciarstwo prawie za darmo? Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie....
W tym roku już płacę $38 za dzień na nartach, a nie był to łatwy sezon. Dużo razy musiałem zostać w NYC, zamiast jechać w góry. Mam nadzieję, że w następnym sezonie na maxa wykorzystam MAX pass.
Teraz mamy parę ciekawych wyjazdów, więc nartki odłożyłem na bok, ale Killington obiecuje, że na pewno będą otwarci do Maja, a może nawet do Czerwca. Na pewno przynajmniej jeszcze raz w Maju wyskoczy się na wiosenne narty. Przecież kto to widział, żeby płacić $38 za dzień, jak można zbić do $35.
2017.02.04-05 Okemo, VT
Jest środek zimy, a my przez ostatnie trzy weekendy nie wyjechaliśmy ani raz na narty. Tylko praca i praca nam w głowie. Chyba się starzejemy!!!
Musieliśmy to natychmiast zmienić, żeby nie zwariować do końca. Spragnieni sportów zimowych już o 7:45 rano byliśmy na parkingu w Okemo, VT.
W Okemo byliśmy już wiele razy. Fajny, duży resort i nawet w miarę blisko NY. Jakieś 4 godziny samochodem.
Ładna pogoda i dobre warunki spowodowały, że w sobotę ilość ludzi w górach była stanowczo za wielka. Po 10 rano do głównych wyciągów stało się nawet po 15 minut. Dobrze, że znamy ten resort i szybko uciekliśmy w mniej popularne miejsca. Tutaj już było znacznie lepiej, mniej ludzi na trasach i na wyciągach.
Już parę razy opisywaliśmy ten resort, więc nie będziemy się powtarzać. Chcę tylko napisać, że Matka Natura chyba chce nas przeprosić za ostatni sezon, bo naprawdę dała nam dużo śniegu, a jeszcze z pomocą armatek śnieżnych jest go już naprawdę dużo. Nie są to może idealne warunki, ale w porównaniu do poprzedniego roku to jest o wiele lepiej.
Dzisiaj jest pierwszy dzień w tym sezonie, gdzie 100% tras zostało otwartych. Czasami może trochę oblodzone, albo z wystającymi korzeniami, ale i tak super. Musieliśmy oczywiście parę wypróbować.
Przy tak dobrych warunkach, oczywiście nie było mowy o traceniu czasu na lunch. Była mała przerwa na górze na piwko z Ilonką, która dzielnie zdobyła szczyt, ale to tyle. Był z nami kolega, który od paru lat nie jeździł na nartach, więc jak się dorwał do białego szaleństwa to musieliśmy oczywiście jeździć do końca i wsiąść na ostatnie krzesełko o 4 po południu.
W Okemo też spotkaliśmy znajomych, którzy wynajęli cały dom zaraz przy trasie. "Niestety" zaprosili nas na hamburgera i piwko po nartkach. Nie wypadało odmówić, więc jak już wszystkie wyciągi zamknęli to ich odwiedziliśmy. Jak się okazało, to ich tam było ponad 20 osób w tym potężnym domu. Zeszło nam tam trochę, bo przecież przywitać i pożegnać się z każdym i do tego wypić piwo to trochę dużo. Tak więc do dolnej bazy zjechaliśmy już prawie po ciemku.
My niestety nie mieszkaliśmy zaraz przy trasie. Nasz hotel, Ascutney Mountain Resort, znajdował się jakieś 20-25 minut samochodem od Okemo. Polecam ten hotel. Duży, fajny, czysty z pełną kuchnią. Tam ze znajomymi, przy pysznej kolacji (dziękujemy Beatko i Madziu) próbowaliśmy walczyć i zdobywać kontynenty. Oczywiście chodzi o grę planszową Ryzyko.
NIEDZIELA
Nie wiem jak Ilonka znalazła wczoraj wieczorem drogę do naszego hotelu, ale dzisiaj rano wracając do Okemo jechaliśmy ciekawymi drogami. Uwielbiam małe, leśne bez-asfaltowe dróżki w górzystych krainach.
Część naszych znajomych dzisiaj wcześniej wróciła do NY, więc ja wraz z Damianem samotnie wyszukiwaliśmy ciekawych tras w resorcie.
Ilość ludzi dzisiaj była znacznie mniejsza niż wczoraj. Na większość wyciągów można było wsiadać bez żadnych kolejek. Pewnie dlatego, że dzisiaj w Stanach jest Super Bowl i większość amerykanów chce oglądać to największe wydarzenie w futbolu amerykańskim. My europejczycy, nie do końca jesteśmy fanami tego sportu, więc mogliśmy przez cały dzień rozkoszować się pustymi stokami.
Ilonka dzisiaj też nie próżnowała i przeszła całe góry, aż do Jackson Gore, gdzie tam razem wszyscy spotkaliśmy się na lunch i na coś do ugaszenia pragnienia.
Jeździliśmy oczywiście do końca, próbując bawić się kolegi nową kamerką. Fajna, mała, ale niestety ma słaby stabilizator obrazu. GoPro musi nad tym jeszcze trochę popracować.
Zakup sezonowego pasu, MAX pass, to był świetny pomysł. Już jeżdżę za darmo, a przecież jeszcze mamy przed sobą 3 miesiące białego szaleństwa. Nas, biednych narciarzy nie stać na NIE kupienie MAX pass-u.
Narty to świetny sport, a narty za darmo? Fantastyczny sposób na spędzanie wolnego czasu.
MAX pass napisał, że już w połowie marca ma ogłosić super ceny i resorty na następny sezon. Narciarze, nie przegapcie okazji!
2017.01.07-08 Killington, VT
Nowy rok. Co się z tym wiąże? Postanowienia noworoczne, noworoczne rezolucje. Każdy jakieś ma, każdy chce zmian w nowym roku, chce coś fajnego, ciekawego zrobić, dokonać.
Ja też mam plany. Chcę więcej podróżować. Chcę więcej czasu przebywać w górkach, więcej nartek i hików. Czy to się uda? Nie wiem, ale będę robił wszystko w tym kierunku. Czy to nie jest piękne, jak znajdujesz się w takich pięknych odludnych krainach. Z dala od dużych miast, tego huku, hałasu, cywilizacji. Oddychasz świeżym powietrzem, czas znacznie wolniej leci. Czy to na hiku, czy na nartach, czy tylko przejazdem. Warto zwolnić, zatrzymać się, popatrzeć wokół i powiedzieć: Ale tu pięknie!
Jak na razie w tym roku plan wykonuję. W Nowym Roku byliśmy w Maine na nartach, tydzień później też jedziemy. Tym razem do Killington w stanie Vermont. Trochę bliżej niż Sunday River w Maine, zaledwie 420 km.
Killington też jest dużym resortem. 7 gór, ponad 20 wyciągów. Czasami w weekendy jest za dużo ludzi, ale teraz mają być duże mrozy i pewnie część ludzi to wystraszy.
Dokładnie o 8 rano zajechaliśmy na parking i prosto poszliśmy na wyciąg. Killington posiada pięć dolnych baz. Jedną z lepszych jest Bear Mountain. Mniej ludzi, można zaparkować prawie na trasie, rano słońce idealnie oświetla stoki i dobry bar. Czego więcej potrzeba.
Było trochę zimno, jakieś -17C. Na początku maska narciarska była potrzebna. Zwłaszcza jak leciało się szybko na dół. Brak ludzi i idealnie przygotowane trasy spowodowały to, że już koło 10 rano było nam ciepło i maskę można było schować.
Na ten wyjazd przyjechaliśmy większą grupą. Część znajomych już wczoraj tutaj dojechała, także koło dziesiątej spotkaliśmy się na stoku i dalej już razem szusowaliśmy.
Około 11 postanowiliśmy zagrzać się w barze i odwiedzić Ilonkę. Jak już wspomniałem, Bear Mountain ma fajny, duży bar. Lokalne lane piwa i inne ciekawe drinki na zabicie mrozu. Ilonka na dzisiaj też zaplanowała ambitny dzień. Postanowiła dokonać zimowego wyjścia na szczyt Killington.
Dokładnie, hike w Killington to nie byle co. Szczyt Killington ma wysokość 4241 ft. i należy do moich ulubionych szczytów górskich. Dwa razy szliśmy na Killington z Darkiem od strony Appalachian Trail, która przechodzi prawie przez szczyt. Ja na Killington lubię wychodzić, też trasami narciarskimi. Jeśli chodzi o Killington up-hill policy (przepisy chodzenia po trasach narciarskich) to wymagane jest kupienie biletu za $20. Jest to bilet na cały sezon więc nie jest tak źle.
Dodatkowo resort ma restrykcje po jakich trasach można chodzi, i tak wyjść trzeba z bazy Ramshead (ok. 2200 ft) i wspinać się trasą Easy Street aż na szczyt Ramshead. Następnie trasą Frolic można przejść na szczyt Snowdon. A potem...a potem to nikt nie wie już co wolno co nie. Pytałam się ludzi z obsługi i ski patrolu i mówili, że można iść na szczyt. W regulaminie pisze, że nie można....ale ja regulamin przeczytałam dopiero wieczorem przy piwku, więc się nie liczy.
Tak więc trasa Killink doszłam do Great Northerns i podreptałam w kierunku szczytu. Moment jak się wychodzi z Killink jest fajny. Wychodzisz na niewielką polankę, po czym widzisz szczyt i zdajesz sobie sprawę jak to jest daleko...ale tak naprawdę w górach zawsze wszystko wydaje się dalej niż jest w rzeczywistości więc nie było tak, źle i już po niecałej godzince doszłam do baru na szczycie, gdzie inny hiker mnie poznał i spytał się:
- A jak ty zeszłaś na dół?
Na co ja odpowiedziałam
- Na dół??? Ja tu doszłam...cały czas po trasach.
No tak, na górę można wyjechać kolejką, ale po co płacić $30 za kolejkę, jak można spalić trochę kalorii, podziwiać widoki i trochę potrenować. Same plusy!
My przez ten czas, jeździliśmy prawie po całym Killington. Od łatwych zielonych, do trudniejszych zalesionych. Jak dostałem smsa, że Ilonka zdobyła szczyt, to my wzięliśmy gondolę i też pojechaliśmy na szczyt na lunch i oczywiście jej pogratulować.
Po lunchu część znajomych pojechała już na dół, a ja z paroma wytrwałymi narciarzami zaczęliśmy wyszukiwać ciekawe trasy. I znaleźliśmy.... polanki.
Nie były to łatwe trasy. Dużo muld, korzeni, krzewów, trawy. Wyznając zasadę, że nie ma złej trasy tylko trzeba z odpowiednią prędkością je pokonywać, pomalutku na dół udawało nam się zjechać. W Bear Mountain na dole byliśmy parę minut przed czwartą, więc jeszcze udało mi się samotnie załapać na ostatnie krzesełko.
Ostatni zjazd był już bardzo powolny i dobrze znanymi mi trasami. Nie chciałem się pogubić bo już prawie się ściemniało.
Kolejnym plusem Bear Mountain bazy jest muzyka na żywo na dole. Lokalny z gitarą fajnie grał, zimne piwko się lało, fajnie się siedziało i wspominało kolejny udany dzień na nartach.
Mieszkaliśmy w nawet fajnym hotelu, Cortina Inn, jakieś 15 minut samochodem od Killington. Duży hotel z wieloma atrakcjami. Basen, hot-tub, masaże, pomieszczenie z grami....
Tam dopiero udało nam się spotkać z kolejnymi znajomymi. Ach, jakie to Killington jest duże. Siedzieliśmy, gadaliśmy i planowaliśmy kolejne dalekie wypady na narty.
NIEDZIELA
Dzisiaj postanowiliśmy się trochę pomęczyć. Diamenty, muldy, łąki, lasy..... co nam tylko do głowy wpadnie. Kolega ma nowe GoPro więc chciał się trochę pobawić i ponagrywać. Fajne to nawet jest. Nie za duże, a nawet dobrej jakości. Trochę baterie na mrozie wysiadają, ale tak to już niestety z nimi bywa.
Jak zwykle mróz wystraszył ciepłych leniuszków, więc całe góry były prawie nasze. Na rozgrzewkę wzięliśmy parę niebieskich tras, takich jak: Skyburst, Cruise Control, Needle's Eye.... Potem zaatakowaliśmy czarne trasy. Tu już było ciepło. Mimo, że spadło dużo śniegu, to dalej dało się odczuć początek sezonu. Na podwójnych czarnych było za dużo lodu. To w połączeniu z dużymi oblodzonymi muldami nie sprawiało dużej radości z jazdy. Pojechaliśmy w las.
W lesie pusto, brak ludzi, cisza. Nie braliśmy trudnego lasu bo kumpel chciał przetestować swoje nowe GoPro i bał się, że jak będzie stromo to jego nowa zabawka rozwali się o drzewa.
Jak jeszcze trochę poćwiczy nagrywanie to będzie można jakieś fajne filmiki składać, prawda? Zapuszczaliśmy się coraz to w głębsze lasy. Jeżdżę w Killington od 20 lat, a w niektórych miejscach to ja dopiero po raz pierwszy byłem. Podobał nam się zjazd trasą rowerową. Zwłaszcza ich zakręty i sztucznie zbudowane skocznie.
Słońce zaszło i natychmiast zrobiło się super zimno. Było już po drugiej, więc wróciliśmy do Bear Mountain coś przekąsić.
Po lunchu bardzo nam się już nie chciało wychodzić na ten mróz, ale wiem, że później bym tego żałował. Następny wyjazd na narty dopiero za 4 tygodnie. Było już po trzeciej jak jeszcze poszedłem na parę zjazdów.
Teraz to już zupełnie nie było nikogo. Nawet ludzie do obsługi wyciągów grzali się w budkach i tylko wychodzili jak ktoś podjeżdżał do wyciągów. Czasami jak szybko podjechałem to nawet nie zdążyli wyjść.
Było zimno, mroczno i sypał lekki śnieg. Może nie są to idealne warunki na narty, ale przecież na to nie mamy wpływu. Czasami jest słoneczko i ciepło, a czasami "troszkę" gorzej.
Parę minut po czwartej zjechałem na dół. Na parkingu ubyło już znacznie aut. Zostały tych najwytrwalszych, albo tych co się już dosyć długo grzeją w barze. Przebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Niestety tym razem powrót nie był taki łatwy i szybki. Na granicy VT i MA dopadła nas śnieżyca. Na szczęści nie była długa, ale i tak skutecznie zwolniła całą autostradę. Dobrze, niech sypie w górach, pomyśleliśmy. Niech ta zima będzie śnieżna i mroźna, taka jak kiedyś bywały. W końcu mam sezonowy bilet na większość dużych resortów na wschodnim wybrzeżu. Po tych trzech wyjazdach bilet się już prawie spłacił, a przecież sezon się dopiero zaczyna.
2016.12.30-2017.01.02 Sunday River, ME
Czy zima może przeszkodzić w planach sylwestrowych? Na ile jesteśmy mocni, silni i żadne anomalia pogodowe nie przeszkodzą nam zrealizować planów?
Do tej pory nie sądziłem, że pogoda wpłynie na moje plany. Ilość śniegu jaka spadła w stanie Maine, "niestety" pokrzyżowała nasze plany.
Sylwestra mieliśmy obchodzić na Manhattanie, w jakimś barze na South Street Seaport. Miały być fajerwerki, miało być wesoło i miało być do rana. 30 grudnia dostałem maila z Sunday River (SR) że spadło ponad 20 cali śniegu i matka natura ma w planie nadal dorzucić jeszcze więcej. Tak, macie racje, to tam gdzie byliśmy tydzień temu.
Cóż nam pozostało - trzeba sylwestra przenieść dzień wcześniej i sprawdzić czy aby dobrze policzyli te cale śniegu. Ja wiem, znowu ponad 1tys km w samochodzie, ale czy siedzieć 6h w aucie czy w barze....to prawie to samo, a może przynajmniej na zdrowie to wyjdzie.
Tak więc 30 grudnia (piątek) w pracy poleciał szampan. Nie był to byle jaki szampan, bo i rok nie był byle jaki. Louis Roederer, Cristal 2007. Co Wam powiem, to że dało się wypić. A tak na prawdę był bardzo dobry, ale czego się spodziewać po takim klasyku. Mamy jeszcze parę w sklepie, jak ktoś ma ochotę.
Ilonka wywiązała się bojowo z zadania i powiedziała, że jak sylwester to i impreza. Tak więc wieczór spędziliśmy w dość dużym gronie, lekko ponad 20tys fanów zespołu Phish. Udało jej się załatwić bilety do loży w Madison Square Garden. To dobrze, bo przynajmniej nie musiałem się przeciskać przez tłumy, a lodówka pełna piwa była pod ręką.
Nie znałem tego zespołu wcześniej. Zaczęli w latach 80-tych i pochodzą z Vermont. Spodobała mi się ich muzyka - elektroniczna i ciekawa....sami posłuchajcie.
Po koncercie szybko pakować się, bo przecież decyzja o wyjeździe została już podjęta. Jutro, w sylwestra, po pracy o 8 wieczorem wyjeżdżamy w góry. Nie chcieliśmy spędzić Sylwestra w samochodzie na autostradzie, więc Ilonka jako specjalistka od obliczeń i hoteli, znając możliwości kierowcy, korki na drogach, obliczyła w którym miejscu będziemy blisko północy i tam zarezerwowała hotel. Padło na Andover....dokładnie middle of nowhere (po środku niczego). O 11:45 wpadliśmy do recepcji z szampanem w ręce a o 11.55 ten szampan chłodził się już w lodzie.
Nowy Rok przywitaliśmy totalnie nie w naszym stylu, to znaczy przed telewizorem oglądając transmisję z New York i Miami. Cel uświęca środki, godzinę później chrapiąc śniliśmy o ośnieżonych górach.
Z Andover do Sunday River zostało nam jeszcze 3h wiec pobudka musiała być bardzo wczesna. Wiem, w Nowy Rok wstając o 5:30 rano to trzeba być wariatem, ale pasja nie wybiera. Robiło się już jasno i można pomału było oglądać zaśnieżone krainy i drogi.
Rzeczywiście spadło tutaj dużo śniegu. Nie mierzyliśmy dokładnie ile cali, ale tak na oko to ze 20 powinno być.
Parę minut przed 9 rano zajechaliśmy na hotelowy parking i prosto poszedłem na nartki.
Tutaj Ilonka zaskoczyła mnie po raz kolejny. Znalazła w ostatniej chwili hotel ski in/out. Grand Summit Resort. Nie dość, że hotel leży na trasie narciarskiej to jeszcze wyszukała cenę jak za jakiś tani motel gdzieś daleko przy drodze. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale nie wnikam, hotele to jej działka na wyjazdach.
Ilonka poszła na swoje ulubione hiki, a ja zaatakowałem ośnieżone trasy narciarskie. Ludzi jak zwykle w SR nie było dużo, więc znowu można było non-stop jeździć. Na głównych trasach już jednak ludzie trochę ten świeży śnieg rozjeździli i miejscami było twardo i oblodzono. Śnieżyca była tutaj dwa dni temu.
Dwa dni temu, w piątek był rekord w SR jeśli chodzi o ilość narciarzy na stokach. Ponoć kolejki do wyciągów były gigantyczne. O 10 rano przestali już sprzedawać bilety. Doszli do wniosku, że nie obsłużą tylu narciarzy. Nie dziwię się wygłodniałym narciarzom. Rok temu przecież nie było u nas zimy, a w grudniu tego roku spadło już więcej śniegu niż przez cały poprzedni sezon.
W związku z tym, że na trasach nie było już dużo puchu pojechałem go szukać do lasu. Tutaj już było inaczej. O wiele więcej nie rozjeżdżonego śniegu. Sunday River ma wiele tras przez lasy, więc mogłem się wybawić za wszystkie czasy. Rok temu żaden las nie był otwarty ze względu na brak śniegu.
Zabawy w laskach są bardzo męczące, więc skontaktowałem się z Ilonką i zrobiliśmy sobie przerwę na coś energetycznego i zimnego. Ilonka też już była ostro zmęczona. Chodzenie po głębokim śniegu pod górę wcale nie jest takie łatwe.
Irish coffee i zimne IPA od razu dodało energii na kolejne zabawy.
Przejeżdżając koło trasy Flying Monkey (Latająca Małpa) zauważyłem, że jest otwarta. Tą trasę otwierają tylko parę razy w roku, po dużych opadach śniegu. Rok temu ani raz ją nie otworzyli. Trudna, stroma, techniczna i przez las. Idealna na zakończenie intensywnego, wspaniałego i wyczerpującego dnia na nartach.
Na koniec jeszcze odwiedziliśmy hotelowy bar, Camp, żeby się lepiej spało. Mają fajne nóżki z kurczaka w sosie z jagód. Polecamy...
Mając ski in/out i nie być na pierwszym krzesełku to prawie jak polecieć do Nowej Zelandii i nie widzieć Kiwi (przynajmniej na zdjęciu). Także 10 minut przed otwarciem wyciągów byłem już na dole gotowy i zwarty. Zdziwiłem się ilością ludzi. Było ich chyba już kilkadziesiąt, stali grzecznie do wyciągów. Jeżdżenie samemu ma parę plusów. Jeden z nich to szybkie załadowanie się na wyciągi. Nie musisz stać w kolejce tylko wchodzisz na linię dla pojedynczych, gdzie z reguły jest mało ludzi.
Co do minuty, o 9 rano otworzyli wyciągi i można było rozpocząć kolejny wspaniały dzień na nartkach. Było minus parę stopni, słonecznie i bez wiatru. Idealne warunki.
Na start zleciałem parę razy po dobrze ubitych niebieskich i czarnych trasach. SR słynie z dobrego groomingu, więc zanim ludzie tego nie rozjeżdżą to można super carvingiem wcinać się w zmrożony, ale nie oblodzony śnieg.
Dzisiaj wyjątkowo było dużo ludzi w górach. Tak gdzieś od 11 rano zaczęły robić się kolejki do wyciągów i też trasy były pełne ludzi. Dużo śniegu i dużo ludzi niestety nie idą w parze. Zaczęły powstawać muldy. Na szczęście były to miękkie, nie oblodzone muldy, więc aż tak bardzo nie przeszkadzały.
Zawsze można było pojechać na trudniejsze trasy, albo do lasu i już ludzi nie było. Koło pierwszej zjechałem do głównej dolnej stacji wyciągów, South Ridge, żeby spotkać się z Ilonką i odpocząć. Ale tu było ludzi. Nawet nart nie było gdzie zostawić, nie mówiąc już o dostaniu się do baru po piwo.
Szybko przenieśliśmy się do White Cap, drugiej z czterech dolnych stacji. Tam bez tłumów, na zewnątrz przy ognisku z lokalnymi rozmawialiśmy jaka ta zima jest wspaniała i śnieżna.
Czas fajnie leciał, piwko się fajnie piło, a tu niestety dnia ubywało. O czwartej zamykają wyciągi, a tu jeszcze tyle gór do zjeżdżenia. Zostawiłem Ilonkę żeby pilnowała ogniska, a ja wziąłem się do roboty.
Ludzi już było znacznie mniej. Niektórzy dalej siedzieli na lunchu, a niektórzy pewnie już wyjechali do domów po długim świątecznym tygodniu. Trochę sobie jeszcze pośmigałem i obowiązkowo na koniec, na zachód słońca zrobiłem ostatni taniec w lesie. Jest tam taka fajna trasa, Last Tango (ostatnie tango). Długa, zalesiona, nie za trudna, nie za stroma, idealna na zakończenie dnia. Oczywiście już nikogo na niej nie spotkałem.
Jak zjechałem na dół to już wyciągi były zamknięte. Chyba się za bardzo roztańczyłem w tym lesie. No nic, pomyślałem, trzeba się pakować do samochodu i w drogę. Jedynie 600km i już będziemy w znacznie cieplejszym NY. Był to naprawdę szybki i spontaniczny weekend. Wszystko działo się w ostatniej chwili i z wielką prędkością. W drodze powrotnej bardzo cieszyliśmy się z decyzji wyjazdu. Mimo, że byliśmy „trochę” zmęczeni to nie żałowaliśmy ani minuty. Czuliśmy, że nie zmarnowaliśmy weekendu w nowojorskich barach obchodząc Nowy Rok.
Za tydzień kolejny wyjazd. Tym razem trochę bliżej, jakieś 400km. Jedziemy do Killington w stanie Vermont. Też tam trochę spadło śniegu, może nie aż tyle co w Sunday River, ale „musimy” to zbadać. Jedzie większa grupa, to pewnie będzie wesoło.