Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.05.29 Amsterdam, Holandia (dzień 5)
Dzisiaj dla odmiany będzie mniej o piwie a więcej o kulturze i sztuce... dziwne, nie?
Nasze wakacje dobiegają końca. Pora zakończyć naszą przygodę z Belgią i wrócić do Amsterdamu. Belgia nas wiele nauczyła jeśli chodzi o picie piwa. Odkryliśmy nowy świat, o którym wiedzieliśmy, że istnieje ale tak naprawdę nigdy nie doświadczyliśmy. Pomyślicie pewnie, eee tam... piwo to piwo.
Nie do końca. Mocne, dobrze wywarzane piwa belgijskie to całkiem inna bajka. Ale przecież obiecałam, że o piwie będzie mało.
Belgię, pożegnaliśmy śniadaniem nad kanałem i porannym spacerkiem. Około 9 rano, miasto dopiero budziło się do życia a studenci na rowerkach jechali na zajęcia. Ghent posiada największą sieć ścieżek rowerowych w całej Europie, ponad 400 km. Posiada też ponad 700 jedno-kierunkowych ulic po których rowerzyści mogą jechać pod prąd. W tym mieście znajduje się również pierwsza ulica, na której samochody są gośćmi i nie mogą wyprzedzać rowerzystów. Nie dziwne więc, że w mieście tak przyjaznym rowerzystom parking na rowery przy dworcu jest większy niż na samochody. Widuje się też ludzi, którzy mają składane rowery i zabierają je ze sobą do pociągów.
My też wsiedliśmy w pociąg. Co prawda bez roweru ale za to z plecakami. Niestety wszystkie szybkie pociągi Thalys, jadą do Amsterdamu tylko przez Brukselę lub Antwerp więc musieliśmy najpierw potłuc się w lokalnym pociągu zanim wsiedliśmy do expresu. Żeby było śmiesznie to myśmy po małych miasteczkach jeździli IC (inter-city) nie chcę wiedzieć jaki standard mają lokalne pociągi. IC mało przypominają pociągi relacji Kraków – Warszawa. One przypominają bardziej polskie poczciwe lokalne pociągi. Zero klimatyzacji, okna pootwierane, żeby było chłodniej ale za to głośno. Thalys to szybsze pociągi łączące duże miasta Europejskie. Nadal dużo im brakuje do Japońskiego standardu. Klima jest ale słaba. 300 km/h osiągają ale tylko na 10 minut bo potem muszą zwolnić, żeby przejechać przez stację itp. Ogólnie szału nie ma. Jedynym plusem jest rozkład jazdy. Jeżdżą one dość często i nawet w miarę punktualnie.
Podróż zajęła nam prawie 3h – troszkę długo ale jak się doliczy wszystkie tramwaje, przesiadki to jednak zejdzie. Ale warto było – naprawdę Gent (Ghent) i Bruges polecamy każdemu. W końcu dotarliśmy do Amsterdamu, zostały nam tu tylko jeszcze dwie noce a my jeszcze nie odwiedziliśmy żadnego muzeum. Amsterdam większości ludzi kojarzy się z muzeum Anne Frank albo Van Gogh'a. Anne Frank sobie odpuściliśmy. Muzeum jest sławne głownie wśród Amerykanów. W Stanach pamiętniki Anny Frank są lekturą obowiązkową. Oczywiście inne kraje Europy też znają te książki ale historie o drugiej wojnie światowej, ukrywaniu żydów itp. są tematem przewodnim wielu innych dzieł. Ja jakoś nie miałam ochoty na przeżywanie tragedii Drugiej Wojny Światowej po raz kolejny więc wybrałam muzeum Van Gogh'a.
Niestety w muzeum nie można robić zdjęć. Tylko miejscami udało nam się przemycić telefon i coś pstryknąć. Może i dobrze, że nie wolno bo by było jak z Louvre i Mona Lisą. W Paryżu każdy chce sobie zrobić selfie ze słynnym obrazem. Do tego stopnia, że jak wejdziesz do Louvre to masz strzałki kierujące cię prosto do obrazu. Tak jakby cała reszta była nie istotna. W muzeum Van Gogh'a na szczęście respektują artystę i jego dzieła i nie widziałam tłumów robiących sobie selfie.
Spodobała mi się idea muzeum dedykowanemu artyście. W muzeach jakich byłam wcześniej, zawsze były dzieła różnych artystów. W takich muzeach skupiasz się na rezultacie ale nie koniecznie poznajesz historię za każdym obrazem. W muzeum Van Gogh'a podobało mi się, że chodząc po piętrach i kolejnych salach uczyliśmy się o samym mistrzu. Mogliśmy wtedy lepiej zrozumieć jego obrazy, jego historię, jego życie.
Van Gogh był zdecydowaniem mistrzem. Tworzył w Holandii, Francji i Anglii. Był on bardzo zżyty ze swoim bratem, który był handlarzem obrazów. To właśnie syn brata stworzył muzeum dedykowane wujkowi i przekazał wiele dzieł sztuki jak i listów. Dzięki tym listom możliwe było odtworzenie, życia artysty ale przede wszystkim emocji jakie nimi targały. Był on bowiem utalentowanym artystom, który wierzył, że sztuka potrafi odmienić świat. Vincent dążył cały czas do perfekcji i w pewnym momencie produkował co najmniej jeden obraz dziennie. Niestety ten szał twórczy doprowadził go do śmierci. Był on parę razy w szpitalu psychiatrycznym a w wieku 37 lat popełnił samobójstwo. Znany jest też fakt, że odciął on sobie ucho. Kolejny etap szaleństwa.
Muzeum ma dość dużą kolekcję dzieł Vincenta Van Gogh'a. Nadal wiele sławnych dzieł jest w Muzeum Sztuki w Nowym Jorku czy Londynie. Mi szczególnie podobało się połączenie historii życia artysty z obrazami. Dodatkowo mogliśmy zobaczyć wystawę Van Gogh i Japonia. Jest to wystawa łącząca obrazy słynnych Japońskich artystów i obrazów Van Gogh'a inspirowane Japońską kulturą.
Pogoda dziś z nami nie współpracowała. W muzeum deszcz nam nie przeszkadzał natomiast plany chodzenia między kanałami musieliśmy przełożyć na jutro. Tak więc biegiem przez deszcz pobiegliśmy do restauracji na kolację. My siedzieliśmy w ciepełku, zajadając się pysznościami i pijąc piwko – a za oknem, rowerzyści mknęli co sił w pedałach. Rowerki są fajne ale nie w deszczu. Tak czasem widzieliśmy kogoś z parasolem czy peleryną ale większość była w samych letnich ubraniach. Nie jest łatwo być zaskoczonym przez deszcz jak się ma ze sobą rower. My na szczęście roweru nie mieliśmy i mogliśmy wsiąść ubera do hotelu.
A w hotelu....nie, nie poszliśmy do hotelowego baru...my w lodówce mieliśmy coś specjalnego. Heritage 2015, Armagnac Oak Aged Ale. Piwo, które leżakowało w beczkach po armaniaku...pozwolę Darkowi, jako ekspertowi, wypowiedzieć się coś więcej na ten temat:
Tak jak Ilonka wcześniej pisała, browar Halve Maan produkuje też piwa które leżakują w beczkach. My kupiliśmy piwo, które leżakował w beczkach po Armaniaku. Butelka 0.7L, Alkohol 11%.
Ale było pyszne. Już zaraz po otwarciu i wlaniu do szklanki w powietrzu zaczął unosić się aromat dębu, brandy, wanilii....
Po pierwszym łyku miałem niebo w gębie! Co za cudowny, smak. Takie pełne, mocne, ciemne, trochę słodkie, czekoladowe.
Takie piwa pije się małymi łyczkami i długo. Butelka spokojnie wystarczy na 1-1.5 godziny i raczej drugiej w ten sam dzień nie powinno się otwierać. Po takim piwie inne piwa jak Heineken smakują jak woda. Idealne na zakończenie dnia!
2018.05.28 Bruges & Ghent, Belgia (dzień 4)
Dalej i dalej na zachód. Większość ludzi podróżujących po Europie skupia się tylko na stolicach. Często ich plan sprowadza się do Amsterdam, Bruksela, Paryż, może jeszcze Londyn czy Rzym. Wiadomo w stolicach trzeba być i na pewno mają one wiele do atrakcji. Ale europejskie kraje to nie tylko stolice – ciekawsza przygoda zaczyna się po wyjechaniu poza wielkie metropolie.
Tak więc my zwiedzając Belgię chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i w Brukseli znów wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Ghent (pol. Gandawa) a potem jeszcze dalej do Bruges (pol. Brugia).
W Ghent spaliśmy, więc najpierw zajechaliśmy tam, zostawiliśmy plecaki w hotelu i pojechaliśmy do Bruges. Bruges jest mniejszym miasteczkiem i z początku obawiałam się czy w ogóle warto tam jechać. Jeśli się zastanawiasz to przestań Bruges zdecydowanie powinna się znaleźć w planie każdego włóczykija.
Brugia (miasto w północno-zachodniej Belgii), z powodu obfitości kanałów w historycznej części miasta nazywane jest flamandzką Wenecją. Pierwsze fortyfikacje powstały tutaj ponad 2 tysiące lat temu. Tysiąc lat później Brugia otrzymała prawa miejskie jako najważniejszy punkt handlowy między Anglią, Skandynawią, a południową Europą.
W starym mieście dominują zabudowania ze średniowiecza, które dalej się świetnie trzymają. Od 2000 roku historyczne centrum Brugii znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. A w 2002 roku Brugia została wybrana europejską stolicą kultury.
Z dworca warto przejść się Mineral Wasser park. Jak tylko zbliżyliśmy się do parku to zaskoczyła nas ilość autokarów i wycieczek. Były tego tłumy. Wycieczka numer 19, za chwilę numer 24...po prostu szok. Ja rozumiem, że Brugia ze względu na swoje dziedzictwo kulturowe jest na liście każdego turysty ale nie sądziłam, że tak dużo ludzi podróżuje jeszcze autokarami i zwiedza miasta całymi wycieczkami.
Z parku wchodzi się prosto na stare miasto. Tutaj turyści mieszają się z lokalnymi rowerzystami więc znów ciężko się chodzi. My jednak skręciliśmy w boczne uliczki i szybko wyszliśmy na browar De Halve Maan. Jest to jeden z najdłużej działających rodzinnych browarów w Belgii. Do dziś szóste pokolenie zarządza biznesem i tworzy coraz to nowsze piwka. O każdej pełnej godzinie można mieć wycieczkę po browarze. Pomimo, że już w paru browarach w życiu byliśmy to nadal chętnie poszliśmy, żeby nauczyć się czegoś o belgijskim browarnictwie.
Jak to Pani przewodnik powiedziała – o piciu piwa już wiele wiecie, ale o piciu Belgijskich piw to wy zapewne mało wiecie, a o robieniu jeszcze mniej. No i miała rację. De Halve Maan waży 4 rodzaje piwa. Jako efekt końcowy mają 6 w swojej ofercie. Cztery podstawowe plus dwa leżakowane w beczkach po rumie albo armaniaku. W restauracji przy browarze można spróbować tylko cztery podstawowe natomiast w sklepie kupiliśmy jedno leżakowane w beczkach po armaniaku – ciekawe jak będzie smakować. To leżakowane ma 11%, jest butelkowane w 750 ml flaszkę i kosztowało 14 EUR. Niby nie dużo biorąc pod uwagę ceny wina które mają podobne procenty i pojemność.
W browarze Halve Maan produkuje rocznie około pięć miliona litrów rocznie. Tylko 1.5 miliona jest importowana na cały świat, reszta zostaje w kraju. Belgia słynie z piwa i ma około 150 browarów. Pomimo, że browarnictwo jak i wyrób czekolady jest regulowane przez rząd to mają oni dużo swobody w kwestii warzenia piwa. Mogą eksperymentować i dokładać do piwa różne inne smakowe regulatory. Takim sposobem powstaje dużo piw owocowych (np. Wiśniowe). Słynne też na cały świat było piwo czekoladowe czy bananowe. Pani przewodnik troszkę się z tego śmiała i stwierdziła, że jest to pułapka turystyczna bo przecież banany nie rosną w Belgii a czekoladę może i lubią ale na pewno nie lubią jej łączyć z piwem. Piwo wiśniowe natomiast traktowane jest jak oranżadka – tylko o troszkę mocnych procentach.
Kolejną ciekawostką jest chmiel. Każdy z nas wie, że chmiel jest niezbędny do produkcji piwa. Mało kto jednak wie, że jest on uważany za takie samo zioło jak cannabis. Oba zioła mają właściwości relaksujące i poprawiają ci humor. Po cannabis jesteś happy, natomiast po chmielu, hoppy. I tak to Beldzy się podzielili ziołami z Holendrami. Jedni preferują chmiel, drudzy cannabis.
Oczywiście Pani nie omieszkała zrobić nam wykładu na temat picia belgijskich piw. Większość z nich jest dużo mocniejsza niż piwa w innych krajach więc trzeba przestrzegać paru zasad. Jak wypijesz jedno mocne piwo to drugie wypij dopiero na drugi dzień. Piwo, też nie lubi słońca ani ruchu więc picie na słońcu czy tańczenie zaraz po wypiciu piwa nie jest najlepszym pomysłem. Pewnie jest w tym trochę racji. Piwko jest fajne, żeby się zrelaksować i odpocząć w fotelu bo długim dniu pracy.
Jako ostatnia ciekawostka dowiedzieliśmy się, że browar De Halve Maan wybudował rurociąg pod starym miastem i transportuje piwo do niedalekiej wioski oddalonej do Bruges 3 km. Piwo nie lubi wstrząsów i dużych zmian dlatego bardzo delikatnie jest „pchane” przez rury do innego miasta. Tam jest butelkowane i znowu wraca do Bruges. Dlatego na wielu kuflach Brugse Zot jest narysowany rurociąg.
Wycieczka po browarze trwała 45 min i łaziliśmy po różnych drabinach, mostkach, strychach i dachach. Na końcu jako nagroda czekał nas kufel zimnego piwka. My do tego wzięliśmy sobie jeszcze lunch. Poszliśmy w kierunku lokalnej kuchni więc niestety nie pamiętamy nazw ale ogólnie to oboje mieliśmy kurczaki, każdy inna część i w innym sosie a do tego wszystkiego frytki. Z tymi frytkami to naprawdę jest wesoło. Gdzie sosy tam i frytki – zresztą frytki podają do wszystkiego.
Pojedzeni i popici wyszliśmy na słoneczko. Ale dziś grzało. Ogólnie Belgia przywitała nas dość wysokimi temperaturami. Jednak zwiedzanie miast Europejskich później niż kwiecień jest ciężkie. Chcesz pozwiedzać, pochodzić a tu słońce tak smaży, że jedyne co chcesz robić to siedzieć w klimatyzowanym hotelu – o ile taki masz bo z tym różnie bywa. O czym przekonaliśmy się wieczorem bo niestety nasz hotel nie miał AC tylko Climate Control. Niestety hotels.com nie rozróżniają tego i w opisie pokoju było napisane AC – a to wielka różnica
Chcieliśmy się przejść dalej w miasto a szczególnie dojść do wiatraków i po drodze zobaczyć małe domki różnych robotników. Podobnie jak w Brukseli, im bardziej się oddalaliśmy od starego miasta tym mniej turystów było. No i dobrze – fajnie tak szło się tymi małymi uliczkami, wśród starych ale bardzo dobrze odrestaurowanych domeczków i małych kamienic.
Tak spacerując doszliśmy do młynów. Był to pierwszy raz jak widziałam młyny na żywo. Te są bardziej dekoracją bo nie można ani wejść do nich, ani pozwiedzać. Ale i tak selfie z młynem musi być. W Holandii mamy zamiar zobaczyć ich więcej. Ten był tylko na zaostrzenie apetytu.
Po paru godzinach w Bruges wróciliśmy do Ghent. Już obeznani w pociągach i komunikacji miejskiej szybko zajechaliśmy pociągiem i tramwajem pod hotel. Tu nas troszkę zdziwiło bo pomimo, że na dole, na recepcji hotelu prawie zamarzałeś tak w pokoju było dość ciepło. Wtedy zrozumieliśmy, że nawet duże sieciowe hotele (na szczęście nie Marriott) nadal nie wszędzie mają klimatyzację. Dziwne – czyżby prąd w Europie był aż tak drogi? Czy naprawdę tylko te hotele po $300 za noc mają klimę a te tańsze, za $150 już nie...hmmm...pewnie nigdy się nie dowiemy.
Upał nas trochę zmęczył więc na miasto wyszliśmy dopiero koło 20 godziny. Oczywiście jeszcze było jasno i wcale nie wydawało się, że dzień dobiega końca. Może żeberka nie są najbardziej tradycyjną potrawą ale serwują ich dużo w Belgii. Okazało się, że zaraz koło naszego hotelu jest restauracja Amadeus (ta sama co w Antwerpen) i można zjeść tyle żeberek ile tylko się zmieści w brzuchu głodomora.
My jednak postanowiliśmy spróbować coś innego i wybraliśmy szaszłyk i zupę pomidorową. Bez żeberek jednak się nie obyło i na koniec Darek dostał pół porcji (za darmo) – znów zadziałał jego urok osobisty.
Po kolacji poszliśmy się powłóczyć po mieście. Był poniedziałek więc nie było dużo ludzi na ulicach ale też wiele miejsc było zamkniętych. Ja tam się cieszyłam bo lubie gonić z aparatem w nocy i robić nocne zdjęcia. Oświetlone miasto jest ładniejsze od miasta w ciągu dnia. Światło wydobywa piękno budynków a ciemność zakrywa bałagan wokół tych budynków. Tak więc pospacerowaliśmy po kanałach, popstrykaliśmy zdjęcia i wróciliśmy do hotelu. A efekty możecie zobaczyć poniżej.
Ghent jest trzecim co do wielkości miastem w Belgii. Jest też trzecim co do wielkości portem. Miasto przypominało mi Kraków i jak się okazało później, Ghent podobnie jak Kraków jest największym miastem uniwersyteckim w Belgii. Nie dziwne więc, że ulice są pełne młodych ludzi a wieczorami wszyscy odpoczywają w przydrożnych kawiarenkach.
Dobranoc – jutro wracamy do Amsterdamu. Jakoś smutno mi będzie zostawić te małe Belgijskie miasteczka. Które mi się najbardziej podobało? Powiedziałabym, że Brugia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ghent to trochę taki mały Kraków więc też mi przypadł do gustu. W Ghent jednak może być ciężej z pracą. Natomiast Antwerpen wydaje się chyba najlepszą opcją do mieszkania.
2018.05.27 Bruksela, Belgia (dzień 3)
W końcu przyszedł czas na Brukselę. Każdemu Europejczykowi Bruksela kojarzy się z Parlamentem a każdemu Amerykaninowi z waflami. Nam kojarzyła się też z posągiem sikającego chłopka. Jakiekolwiek masz skojarzenia na pewno nie będzie to pierwsze co zobaczyliśmy w Brukseli – pamiętacie Smerfy?
Po imprezie z kuzynostwem za wcześnie nie udało nam się wstać. Pospaliśmy dłużej, załadowaliśmy plecaki na barki i ruszyliśmy w kierunku kolejnego miasta. Pociągi w Belgii, jeżdżą dość często i w miarę szybko więc nie musisz za bardzo planować i kupować biletów z wyprzedzeniem. Na długo dystansowe pociągi jak Amsterdam – Antwerpia kupienie biletu jest zalecana. Masz wtedy rezerwację miejsca i wygodnie sobie jedziesz. Na krótkie odcinki, bilet można kupić na stacji zaraz przed odjazdem.
Z Antwerpii do Brukseli jest jakieś 30 minut pociągiem więc w miarę szybko nam podróż minęła. Był to jednak kolejny ciepły dzień, więc niestety podróż w upalnym pociągu nie była do końca przyjemnością. Dziwi nas dlaczego w Europie tak mało używa się klimatyzacji. Wiem jesteśmy troszkę rozpieszczeni ale wydawałoby się, że klimatyzacja w pociągach czy hotelach to standard. Teoretycznie jest ale zazwyczaj bardzo słaba i nadal jest dość gorąco.
W Brukseli hotele są dużo tańsze niż w Amsterdamie, dało mi to nadzieję, że jednak dużo turystów nie będzie w mieście. Tutaj znów się pomyliłam. Ludzi na ulicach było multum zwłaszcza koło posągu sikającego chłopczyka.
Szczerze to trochę się rozczarowałam, zwłaszcza wielkością posągu. Plus dostali, ze go zawsze ubierają pod kątem aktualnych wydarzeń. Tym razem ubrany jest w strój piłkarski – no tak mistrzostwa świata już za parę dni. Podeszliśmy, zdjęcie zrobiliśmy i tyle – jakoś nie da się tam za bardzo wytrzymać bo turystów chmara. Oczywiście obok posągu są sklepiki z waflami, też oblegane przez turystów.
My weszliśmy w boczną uliczkę i odwiedziliśmy Chocolate Planet. Być w Belgii i nie spróbować czekolady to jak nie spróbować piwa. Darek jako największy wielbiciel czekolady stwierdził, że rzeczywiście jest bardzo dobra. Bardziej bogata w smaku a jednocześnie nie za słodka. Standardy produkcji czekolady w Belgii są regulowane przez rząd. Dzięki temu czekolada zachowuje bardzo dobrą jakość, jest mało podróbek, a producenci nie dorzucają żadnych tanich, beznadziejnych tłuszczów.
Grand Place jest centralnym placem w Brukseli. Standardowo ma kamieniczki wokół, ratusz i scenę na której czasem są jakieś występy. My mieliśmy szczęście bo właśnie był festiwal Jazzu więc i dobrej muzyki mogliśmy sobie posłuchać za darmo. Każda kamienica przy Grand Place dedykowana jest innemu zawodowi (kunsztowi). My oczywiście zwróciliśmy uwagę na najważniejszy budynek (nr. 10). Jest to budynek dedykowany browarnictwu. Aktualnie znajduje się tam muzeum browarnictwa. Niestety w niedzielę było zamknięte i nie udało nam się wejść do środka. Przechodząc jednak trzeba zwrócić uwagę na złote pnącza chmielu które są nieodzownym elementem dekoracyjnym tego budynku.
Po spacerze po starym mieście, włóczeniu się po wąskich uliczkach pełnych turystów przyszedł czas na Parlament Europejski. Z centrum miast jest to około 30 minutowy spacerek więc im dalej szliśmy tym mniej turystów było. No i dobrze bo chodniki standardowo wąskie, często tylko na jedną osobę. Idąc z centrum do Parlamentu nie można przejść obojętnie obok zamku królewskiego. Belgia jest nadal monarchią i pomimo, że nie mówi się o Belgijskiej parze królewskiej tyle co o Angielskiej to nadal Król Philippe jest głową państwa.
Niedaleko od głowy państwa urzędują głowy EU. Pod Parlament można spokojnie podejść i w tygodniu można nawet troszkę go zwiedzić. Jest to jednak nowy budynek i nie można go porównywać z Budapesztem czy Londynem.
Pozytywnie zaskoczyliśmy się ilością informacji o ruchu Solidarności. Chyba w 6 miejscach na zewnętrznych murach można spotkać takie o to napisy. Miło, że o historii Polski mówi się na forum międzynarodowym i to w tak pozytywnych aspektach.
Po odchamieniu się przyszedł czas na kolację. Wróciliśmy do centrum i jak rasowi turyści poszliśmy na Grand Place i weszliśmy do pierwszej lepszej knajpki. Pewnie teraz się zastanawiacie a gdzie TripAdvisor, gdzie przygotowanie i czytanie opinii. Wszystko było – tylko nie wzięliśmy jednego pod uwagę, że większość knajp zamyka kuchnię dość wcześnie. Koło 9-10 wieczorem ma się ograniczony wybór. A dziwne bo właśnie wtedy wszyscy budzą się do życia bo wreszcie robi się chłodniej.
Zjedliśmy tradycyjny gulasz oczywiście z frytkami. Ja rozumiem, że do hamburgera podają frytki ale do gulaszu? Dobrze, że jakimś cudem dostaliśmy też chleb. Nie było łatwo bo Pan dość słabo mówił po angielsku i jak już zaczęliśmy wybrzydzać jeśli chodzi o dodatki to się pogubił a my machnęliśmy ręką. Przypomniała nam się Japonia. Dobrze, że tu tylko przy dodatkach się zamotaliśmy.
Pobyt w Brukseli byłby nie kompletny bez odwiedzenia Delirium Cafe. Knajpa ta jest dedykowana jednemu z lepszych (a przynajmniej najbardziej znanych) belgijskich piw. Piwa Delirium Tremens dotarły do Stanów i przez to są bardzo często rozpoznawalne przez turystów. My też znamy te piwa więc chcieliśmy zobaczyć i poczuć jak smakuje to piwo prosto z beczki.
Bar znajduje się w ślepej uliczce dzięki czemu ludzie mogą wyjść na chodnik, napić się piwka, zapalić papierosa albo i coś innego. W środku bar ma 3 poziomy i każdy ma troszkę inny wystrój. Na samym dole jest najbardziej kameralna ceglasta sala. Tam często bierze się piwa inne niż podstawowe Delirium Tremens Gold. Można nawet mieć piwo miesiąca – tylko 40 EUR za 750 ml. Musi nieźle kopać.
Sala do której wchodzi się z ulicy jest przeznaczona typowo dla turystów. Duża sala z ogromnym barem gdzie leje się głównie Delirium Tremens Gold albo Nocturnum. Ostatnia sala to bardziej hala przeznaczona dla dużych grup.
Ogólnie bar jest ciekawy i wystarczająco duży, żeby nie było za tłoczno. W większości słyszy się Amerykański akcent i niestety nadal widuje się ludzi którzy nie trzymają się zasady, że te mocna piwa to można tylko wypić 1-2 góra. Ale i tak nie jest źle. Muszę przyznać, że spodziewałam się większego burdelu i zarzyganych butów amerykanów.
My zasady znamy i po dwóch piwkach grzecznie wróciliśmy do hotelu. Pewnie pomógł nam fakt, że nadal w głowach i w nogach czuliśmy wczorajszą imprezę z kuzynostwem. A co z tym Smerfem? Smerfy widzieliśmy jeszcze przed wizytą w Delirium Cafe więc raczej nam się nie przewidziały. Tak naprawdę cała Bruksela jest w Smerfach. Ta słynna bajka powstała właśnie w Belgii a sklepy skutecznie to wykorzystują i oferują całą kolekcję Smerfów i gadżetów z tymi niebieskimi stworkami. Nam wystarczył Smerf przed hotelem który oczywiście stał się naszą atrakcją turystyczną numer jeden.
A gdzie wafle – wafle będą jutro na śniadanie – obiecujemy!
2018.05.26 Antwerpia, Belgia (dzień 2)
Z Amsterdamu udaliśmy się do Belgii. Pierwotnie nasz plan był zobaczyć cały Benelux (BE – Belgia, NE – Holandia i LUX – Luxemburg). Niestety planowanie i ograniczony czas sprowadziły nas na ziemię i ograniczyliśmy się tylko do Belgii i Holandii. W Belgii odwiedzimy aż 4 miasta i będziemy się poruszać coraz to bardziej w głąb kraju.
Antwerp (Antwerpia) jest położona najbliżej Asterdamu. Tak się fajnie składa, że Darka kuzynka tam mieszka. Nie ma to jak zwiedzać z lokalnym przewodnikiem.
Antwerpia jest drugim co do wielkości miastem w Belgii i największym portem. Podobno jest też drugim co do wielkości portem w Europie, zaraz po Rotterdamie. Nie widzieliśmy co prawda tyle statków co w Singapurze ale wierzymy, że jednak transport morski jest tu duży. Zresztą Holendrzy i Belgowie już od lat szczycą się dobrą flotą.
My do Antwerpii przyjechaliśmy pociągiem a nie statkiem. Zdecydowanie szybciej i wygodniej. Pociąg z Amsterdamu do Antwerp jedzie tylko godzinę. W szczytowych momentach osiąga prędkość 300 km/h. Tak oto Darek opisuje to przeżycie:
Po raz pierwszy jechałem tak szybko pociągiem w Europie. Przy takich prędkościach podróżowanie pomiędzy miastami a nawet krajami w Europie skraca się do naprawdę krótkiego czasu. W ciągu godziny można się nagle znaleźć w innym państwie. Prawie jak w Japonii. Jednak japońskie super szybkie pociągi (bullet train) nadal pobijają europejskie. Maksymalną prędkość może mają przybliżoną, ale w Japonii utrzymują ją cały czas. Tam pociąg opuszczając stację, albo na nią wjeżdżając ma +150km/h. Za chwile już leci 300km/h aż do następnej stacji.
Nasz pociąg w Europie przez 5 minut się wlókł zanim dojechał albo odjechał ze stacji. Nad tym jeszcze muszą popracować.
Dla Amerykanów jest to dalej Wow! W Stanach praktycznie nie ma pociągów. Cały cały transport ludzi odbywa się samochodami, a na dalsze dystanse samolotami.
Dojechaliśmy na dworzec i na dzień dobry zaskoczenie. Nie spodziewaliśmy się, że w Antwerpii mają taki ładny dworzec i do tego 3 poziomowy. Naprawdę robi wrażenie. Spacerkiem przez miasto doszliśmy do naszego hotelu. Na szczęście tym razem udało nam się spać w samym centrum więc i do barów nie było daleko. Pogoda nam dopisała, nawet za bardzo. Zarówno w Amsterdamie jak teraz w Antwerp mieliśmy piękną słoneczną pogodę. Co się jednak z tym wiąże było dość gorąco. Tak więc na lunch nie chodziliśmy za daleko i wybraliśmy lokalną knajpkę z ogródkiem, zaraz obok hotelu. Było prawie jak na rynku głównym w Krakowie. Tutaj też uwielbiają siedzieć na zewnątrz, mieć stoliki na chodniku i chłodzić się pod parasolem. Jak widać nie za bardzo używają tutaj klimatyzacji. Dlatego w środku zazwyczaj nie da się wysiedzieć bo jest super gorąco i duszno.
Belgia poza piwem słynie też z frytek i wafli. Belgowie uważają, że to oni wymyślili frytki i obrazą jest powiedzenie „french fries”. Jak chcesz zamówić frytki to wypada powiedzieć tylko fries albo frites. Spróbowaliśmy i szału nie ma. To znaczy frytki dobre jak każde inne ale czy naprawdę chcesz jeść każdy posiłek z frytkami? Chyba to jest kolejny chwyt dla turystów.
Popołudniu umówiliśmy się z Darka kuzynostwem. Dwoje kuzynów, lokalny Belg i nas dwóch turystów z Ameryki ruszyliśmy na podbój miasta. W Belgii jak pijesz piwo to musisz uważać. Piwo tutaj często ma ponad 8% alkoholu. Jedno z najmocniejszych piw Busch ma 12%. Niels był naszym lokalnym przewodnikiem i co chwila wynajdował jakieś piwo w menu i dawał nam spróbować.
To co jest piękne w Belgii to szklanki. Każde piwo ma swoją szklankę i naprawdę w barach to przestrzegają. Podobno to samo piwo z innej szklanki nie smakuje już tak samo. Pewnie coś w tym jest bo inaczej nie zawracali by sobie głowy tyloma szklankami. Picie piwa w Belgii jest bardzo popularne ale też niebezpieczne. Trzeba pamiętać, że pije się piwo o podwyższonej zawartości alkoholu więc bardzo łatwo jest przeholować. Tak więc woda czy Corona od czasu do czasu jest zdecydowanie potrzebna.
Potrzebny też jest spacerek. Tak więc po dwóch kolejkach piwa zrobiliśmy sobie przerwę i poszliśmy na plażę. Przy okazji zwiedzając troszkę miasta. W Antwerp mają piękną katedrę, ładny ryneczek starego miasta a także zamek. Zamek niestety jest w remoncie i mogliśmy tylko podziwiać go z dystansu. Jest dość mały ale i tak fajnie się komponuje w architekturę miasta.
Tak spacerując dotarliśmy na plażę. Pogoda w Belgii za zwyczaj nie rozpieszcza więc jak tylko jest słoneczny dzień (jak dziś) to każdy wychodzi z domu i chce być na świeżym powietrzu. W mieście stworzyli knajpę gdzie wysypali piasek, zrobili wystrój jak w prawdziwym tiki barze. Brakuje tylko kortu do grania w siatkówkę i szumu fal.
Nie jest łatwo trafić na plażę, znajduje się ona za jakimiś kontenerami, trzeba przejść przez płotek po drabince a najgorsze jest pokonać chodnik? Bo chodnika to nie wiele tam jest. Jest coś co spokojnie przypomina chodnik tylko 7/8 jest wydzielone na ścieżkę dla rowerów a dla pieszych jest dokładnie 10 cm. Ciężko się po tym idzie ale gęsiego jeden za drugim daliśmy radę i nikt nie został przejechany rowerem ani skuterem. Jak w Amsterdamie – rower ma zawsze pierwszeństwo. Podobno w Antwerp jak jeździsz na rowerze do pracy to ci dopłacają do tego. Super sposób na obniżenie ilości samochodów i dbanie o kondycję obywateli.
Kolejnym naszym przystankiem była knajpa z żeberkami, Amadeus. Kolejny lokalny sekret – no bo który turysta wie, że można tam mieć za 17 EUR all you can eat. Czyli zamawiasz żeberka a oni ciągle ci dostarczają nowe. Rekordzistą był Darek i aż 3 razy dostawał repetę. Przy kolacji dowiedzieliśmy się kolejną ciekawostkę. Wino tu podają na centymetry. Zamawiasz wino, stawiają ci butelkę magnum na stole i sobie polewasz. Po zakończeniu kolacji, kelnerka zabiera butelkę i sprawdza ile zostało upite. Wino co prawda domowe więc butelka może być otwarta dzień czy dwa choć i tak im pewnie szybko schodzi. Jak przystało na prawdziwych turystów my jednak zostaliśmy przy piwach.
Po kolacji poszliśmy jeszcze poszwendać się po rynku, zobaczyć katedrę, fontannę, wejść na jeszcze jedno lokalne piwko. W Belgii i Holandii jest dość długo jasno – jest to zwodnicze i jak jesteś w dobrym towarzystwie a czas szybko leci to nawet się nie zorientujesz, że to już 22 godzina. No bo słońce tu zachodzi koło 21:30 a nawet parę minut później. Nam czas mijał wyśmienicie i zdecydowanie nie wiedzieliśmy, że zeszło nam tak długo – ale w końcu z kuzynostwem, rzadko się widujemy więc było o czym rozmawiać.