Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.05.22 Porto, Portugalia (dzień 5)
Po wczorajszym długim zwiedzaniu miasta Porto jakoś bardzo nie chciało nam się dzisiaj rano wstać. Ledwo co zdążyliśmy na śniadanie. Ale żeby dobrze miasto poznać to i w dzień i wieczorami trzeba się po nim wałęsać i zaglądać tu i tam.
Wczoraj był odpoczynek od samochodu, więc dzisiaj nadszedł czas na odwiedzenie garażu, odpalenie Merola i w drogę. I to w nie byle jaką drogę. Najpierw odwiedzenie jednego z najważniejszych rejonów produkujących wina na świecie, mowa to o Douro i winie Porto, a potem mamy zamiar pojechać do miasta w północnej Portugalii w celu odwiedzenia kogutów.
Dlaczego wino Porto jest takie sławne, pyszne, ciekawe? Na pewno, każdy kto pija wina zna Porto. Wino z północnej Portugalii, z doliny rzeki Douro o niepowtarzalnym smaku. Wino Porto tak jak Tokaj i Chianti są jednym z najstarszych chronionych rejonów na świecie. Ludzie sadzili tutaj winorośl od tysięcy lat, ale dopiero dzięki Anglikom kilkaset lat temu wina Porto nabrały sławy.
Anglia prowadziła wojnę z Francją i dostawa francuskich win do Anglii została ograniczona. Anglicy zaczęli szukać innych rynków i natrafili na Portugalię gdzie się dogadali i zaczęli sprowadzać wina Porto. Żeby te wina nie psuły się w transporcie zaczęli do nich dolewać brandy i tak powstało 19-21% wino Porto.
W 45 minut samochodem od Porto wjechaliśmy w rejon Douro gdzie znaleźliśmy winiarnie Sandeman. Małą wąską drogą wyjechaliśmy pod górę i wjechaliśmy do pięknie położonej winiarni.
Parę z ich win mam w sklepie (Tawny 10 i 20 letni) ale chciałem popróbować starszych roczników. Poszliśmy do pomieszczenia gdzie się testuje wina i zamówiliśmy 30 i 40 letnie Porto, a także ich nowsze roczniki.
Dostaliśmy deskę serów i można się było bawić. Wygrało 30 letnie. Bardzo złożone, ciekawe suszone owoce, orzechy i miało jeszcze trochę owocowy smak. Natomiast 40 letnie też było dobre, ale jak dla mnie to już za dużo dębu, wanilii i przypraw a za mało owoców.
Posiedzieliśmy chyba z godzinę, odpoczęliśmy i poszliśmy się przejść po winiarni. Odjechaliśmy około 70 km od wybrzeża, więc było już „trochę” ciepło. W cieniu było ok, ale w słońcu już się czuło południową Europę, mimo, że to dopiero maj.
Wspomniałem na początku, że jedziemy szukać kogutów. Dlaczego kogutów? Bo koguty są tu wszędzie. Na każdej pamiątce, magnesie czy koszulce. Jest to najbardziej popularny element folklorystyczny i dekoracyjny w Portugalii. Oczywiście wszystko przez legendę. Oni mają koguty my mamy smoka. A legenda brzmi:
W małym miasteczku popełniono morderstwo. Nie wiedzieli kto to zrobił, a że w mieście pojawił się pielgrzym, który szedł do Santiago do Compostela to od razu został posądzony i skazany na śmierć. Jako ostatnie życzenie poprosił o kolację u sędziego, który go skazał. Pielgrzym próbował przekonać sędziego, że jest nie winny, ale sędzia był nie ubłagany. Pielgrzym zakończył kolację słowami "Jestem tak nie winny jak pewne jest to, że ten kogut co przygotowaliście na kolację jutro jak mnie powiesicie zapieje". Nikt nie wierzył bo przecież kogut był już upieczony ale na drugi dzień w momencie jak wieszali pielgrzyma kogut zapiał. Sędzia szybko poleciał pod szubienicę i na szczęście udało się uratować pielgrzyma.
Niestety pomyliliśmy miasteczka i zajechaliśmy do Braga, a nie Barcelos. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Braga jest fajnym, małym, historycznym miasteczkiem. Zaciekawili nas ludzie handlujący na ulicach. Dużo z nich było poprzebieranych za królów, księżniczki, chłopów, ogólnie ubrani byli w średniowieczne stroje. Dodawało to fajnego uroku straganom i starym uliczką.
Powałęsaliśmy się troszkę po uliczkach, przekąsili coś i niestety musieliśmy się zbierać. Czas na drugą część wakacji, na portugalskie wyspy.
Oddaliśmy samochód na lotnisku w Porto i w końcu mogliśmy wypróbować naszą nową kartę kredytową z Chase, Sapphire Reserve.
Nie użyliśmy jej na JFK bo dopiero przyszła jak byliśmy w Portugalii. Nie było ją łatwo dostać, troszkę trzeba było się postarać i udowodnić bankowi, że jest się fajnym. Opłata za nią wynosi $450 rocznie. Pomyślicie, za kartę płacić? Po co? Też tak myśleliśmy, ale jak odpowiednio i umiejętnie ją używasz to możesz zarobić $2,000-2,500 rocznie. Karta ma wiele plusów i dużo masz w niej wliczone rzeczy, na dzień dobry oddają ci $300 jak kupisz jakiś bilet lotniczy albo hotel. Potem dostajesz zwrot 3% za wszystkie wydatki związane z podróżami i restauracjami. Do tego wszystkiego masz wejście do lounge na lotniskach. Już nie musimy z tłumami siedzieć tylko wygodnie, komfortowo się relaksować. W dodatku masz za darmo jedzenie i picie (alkohol też). Wiedząc, że często ceny za wszystko na lotniskach są chore to jak się często lata to można zaoszczędzić.
Pożyjemy, zobaczymy i zdamy relacje czy się opłaca. Jak do tej pory mamy kartę Barclay dzięki której rocznie zaoszczędzany do $1,000 a płacimy tylko za nią $90.
Lot na Madeira trwał dwie godziny i wylądowaliśmy na lotnisku o nazwie..... co najbardziej Portugalczycy kochają? ...... piłkę nożną! Więc oczywiście, że lotnisko dostało nazwę Christiano Ronaldo, który tutaj się urodził i po raz pierwszy kopał piłkę. Więcej o lotnisku i jak można zbudować pas startowy na górzystych i wulkanicznych wyspach w następnych odcinkach. Była już prawie północ, więc nie braliśmy samochodu tylko spaliśmy obok w hotelu Albatroz, który jest 3 minuty od lotniska a zarazem znajduje się na skalnym urwisku nad oceanem. Jutro będą zdjęcia. Póki co dobranoc!
2016.11.01 Winiarnie & Mt. Cook, Nowa Zelandia (dzień 10)
Po wczorajszej urodzinowej imprezce Darusia przyszedł czas na opuszczenie Queenstown. Miasteczko bardzo nam się spodobało i chętnie tu wrócimy w sezonie narciarskim. Musi tu być fajnie w zimie jak całe miasteczko zawalone będzie narciarzami. Póki co jest wiosna i rano postanowiłam przejść się po miasteczku, zrobić jakieś zakupy no i przede wszystkim skombinować jakieś śniadanko. W końcu solenizant zasługuje na śniadanie do łóżka. No i znalazłam.....śniadanie ze strzykawką... nie ma to jak kupić pączka (bardzo dobrego zresztą) i dostać do niego strzykawkę pełną nadzienia. Super pomyśl bo dajesz sobie tyle nadzienia ile dusza zapragnie.
Ciekawa sprawa – nie mamy tu kaca. Nie imprezujemy za dużo więc to na pewno jest powód ale przecież wczoraj wypiliśmy troszkę więcej i nadal dziś obudziliśmy się jakby nigdy nic. To chyba to powietrze. Na pewno wrócimy dotlenieni jak nigdy w życiu bo przecież nie ma chyba na świecie kraju, który ma lepsze powietrze.
Po śniadanku przyszedł czas na wino. Dosłownie i w przenośni. Dziś planowaliśmy przejechać z Queenstown do Parku Narodowego Mt. Cook. Droga która łączy te dwa miejsca przechodzi przez rejon zwany Central Otago. Rejon ten zaraz po Marlborough jest jednym z bardziej znanych winnic w Nowej Zelandii. Central Otago charakteryzuje się ciepłymi dniami (w lecie temp. dochodzą do 28C) jak i zimnymi nocami (temp. spada do 9C). Klimat taki jest dość dobry dla „zimnych” winogron. Tak więc uprawiane są tu głównie Pinot Noir, Riesling jak i Pino Gris etc. Również winogrona te, poprzez częste zmiany temperatur cechują się wyższą kwasowością.
Wczoraj do kolacji piliśmy wino z winiarni Gibbston Valley i bardzo nam smakowało. Tak się fajnie złożyło, że winiarnia ta jest dokładnie po drodze z Queenstown do Mt. Cook. Tak więc grzechem byłoby nie wstąpić.
Testowanie win jak i cała otoczka jest zbliżona do stylu amerykańskiego. Jest dedykowany bar gdzie każdy turysta może podejść i wybrać sobie co chce testować. Jest też sala restauracyjna gdzie można zjeść lunch i oczywiście zamówić wino z winiarni. My ograniczyliśmy się do testowania. Niestety win tych nie można kupić w Stanach. Produkują oni za mało win aby mieli co eksportować do USA. Nam winka zasmakowały i zdecydowaliśmy się przywieźć jedno do NY. Wygląda, że nasza lodówka znów się wzbogaci o nową pozycję.
Zauważyliśmy, że wszystkie wina jakie piliśmy w NZ są odkręcane. Troszkę nas to zaczęło zastanawiać. Spytaliśmy się więc Pana w winiarni o powód dlaczego nie używają korków. Podobno, przez to, że NZ jest stosunkowo małym producentem wina dostawali korki gorszej jakość. Przez co procent win które się psuły był dość wysoki i przestało im się to opłacać. Podobno najlepsze korki idą do USA, Francji czy innych krajów. Pewnie to i prawda, że mała, biedna Nowa Zelandia nie mogła się wybić ale myślę, że koszty też miały znaczenie. Przewiezienie tylu korków do NZ może być dość kosztowne.
Po zakupach w winiarni ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy inne winiarnie ale już sobie je darowaliśmy. Chcieliśmy się ograniczyć do tych najlepszych/unikatowych. Mijaliśmy też jakieś lokalne potworki/zwierzątka pasące się na łąkach.
Droga do Mt. Cook'a zajęła nam około 3h ale jak zwykle nie narzekaliśmy. Widoki po drodze były niesamowite a otaczająca nas zieleń tylko nas uspokajała. Około 17 godziny dojechaliśmy do wioski Mt. Cook. Spodziewaliśmy się czegoś małego ale nie aż tak. Wioska ta znajduje się w parku narodowym i ma tylko hotele. Jest ich ok 10 i jedyne restauracje to te hotelowe.
Fajnie tak mieszkać w samym parku i budzić się z widokiem na górki. Kolejny plus mieszkania w parku to odległość na hiki. Wszędzie blisko więc przed kolacją mogliśmy sobie podejść i zobaczyć lodowiec Tasman. Jest to największy lodowiec na półkuli południowej, poza Antarktydą, oczywiście. Niestety do samego lodowca się nie dojdzie ale można wyjść na punkt widokowy.
Widok jest piękny, a pewnie jeszcze ładniejszy jak jest mniejsze zachmurzenie. Z punktu widokowego można zobaczyć lodowiec który niestety zmniejsza się z każdym rokiem. Jest też piękny widok na jezioro powstałe z wód polodowcowych. Na jeziorze jeszcze od czasu do czasu są mniejsze odłamy lodowca.
Nam się jezioro tak spodobało, że zeszłyśmy na dół i inną trasą poszliśmy do jeziora. Stąd już nie widać lodowca ale jest się bliżej odłamków lodu. Najładniejszy jednak widok jest z rzeki Tasman. Tam można „prawie” dotknąć brył lodu.
W tym rejonie można jeszcze przejść się do Blue Lakes (niebieskie jeziora). Oczywiście, skoro jest trasa to my poszliśmy. Niestety jeziora miały niski poziom wody i nie było tego powalającego widoku. Dopiero trzecie jezioro jest lekko niebieskawe. Pierwsze dwa bardziej przypominają kałużę, niż piękne górskie jeziora. Ale warto się przejść dalej do trzeciego jeziora.
Po spacerku już nie wiele się działo. Kolacja, blog i do spania....jutro kolejny wielki hike. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze.
2016.05.23-24 Paso Robles i Sonoma Valley, CA (dzień 3-4)
Kalifornia to nie tylko San Francisco i potężne firmy komputerowe. To też wina i przepiękne parki narodowe.
Wiadomo, wyjazd ten zorganizowaliśmy pod kątem Ilonki Gogolowej konferencji w SF, ale jak się okazało, że z 3 dni można zrobić 10 to od razu poszły w ruch mapy i planowanie wakacji.
Postanowiliśmy odwiedzić trzy rejony słynne z produkcji win, Paso Robles, Sonoma i Napa Valley. Potem na parę dni pojechać w góry Sierra Nevada w rejon największego górskiego jeziora w północnej Ameryce, Lake Tahoe. Tam pozdobywać parę górskich szczytów a także zakończyć sezon narciarski wiosennymi nartami w Squaw Valley. Potem jak czas pozwoli to jeszcze odwiedzić Reno w Nevadzie i porównać czym się różni od Las Vegas w którym już byliśmy wiele razy.
Planów jak zwykle jest dużo, a co z tego uda się zobaczyć to nie wiemy. Miejmy nadzieję, że wszystko i ładnie na naszym blogu to opiszemy.
Rozpoczęliśmy od Rejonu położonego 200 mil na południe od San Francisco, Paso Robles. Rejon ten jest słynny z dobrych win i wielu winiarni (ponad 200). Można tu znaleźć dobrej jakości wina w cenie niższej niż te z Napa czy Sonoma.
Pierwsza winiarnia na naszej liście to Turley, znana z dobrych win Zinfandel. Mamy ich parę w sklepie, więc najwyższy czas spróbować ich więcej i może zwiększyć asortyment w naszym sklepie.
Po 20 minutach jazdy samochodem od hotelu w centrum Paso Robles dojechaliśmy do winiarni Turley. Winiarnie z reguły otwierają od 10 rano, więc oczywiście parę minut po 10 zameldowaliśmy się na parkingu. Ładnie położona winiarnia, otoczona wzgórzami które są oczywiście porośnięte winoroślami.
Testowanie win kosztuje $15 za osobę i jest wliczone około 5 win. Na szczęście pracując w businessie z reguły nic się nie płaci i często jest się lepiej traktowanym. Tak więc po standardowym testowaniu pięciu win ze szczepu Zinfandel zostaliśmy "poczęstowani" kolejnymi winami. Trochę bardziej unikatowymi, innymi, których produkcja jest bardzo mała i raczej nie są one osiągalne w sklepach. Nawet sprawdziłem czy są dostępne w NY i oczywiście, że nie, więc musieliśmy coś zakupić.
Turley słynie z Zinfandela, uważane jest za jedną z lepszych winiarni na świecie produkujących wina z tego szczepu. Piliśmy nawet wina z krzewów która mają 130 lat, one są bardzo unikatowe, a zarazem pyszne, bogate i o złożonym smaku. Szczególnie nam zasmakowało wino z Ueberroth Vineyard. Krzewy winogron do produkcji tego wina były zasadzone w 1885 roku. Super mała produkcja i raczej tylko do dostania w winiarni. Oczywiście butelka leci z nami do NY.
Następnym naszym celem była winiarnia Tablas Creek. Pół godziny samochodem po osłonecznionych wzgórzach przez winnice i już byliśmy na miejscu. Winiarnia słynie z win produkowanych ze szczepów z doliny Rhone z południowej Francji.
Jak zwykle po przedstawieniu się byliśmy potraktowani jak się należy. Nie dość, że manager otwierał i polewał nam co raz to lepsze wina to za chwilę sam właściciel się pojawił i trochę żeśmy sobie pogadali popijając dobre wina. Ich wina, jak i większość dobrych europejskich win, wymaga jedzenia, więc oczywiście kolejna butelka musiała być zakupiona żeby ją sprawdzić z jakimś dobrym mięskiem.
Fajne winka, kiedyś mieliśmy je w sklepie, ale jakoś teraz uszły nam uwadze. Oczywiście obiecałem właścicielowi, że postaram się znaleźć półkę na nie w sklepie i wznowimy ich sprzedaż. On ma być w NY w jesieni to obiecał, że nas odwiedzi z nowymi rocznikami.
Trzecią, ostatnią winiarnią na naszej liście była winiarnia Justin, która jest jedną z większych w Paso Robles.
Jak to w dużych winiarniach bywa, wielka komercja i zdecydowanie za szybka obsługa. Pięć minut na każdego i następny, następny.... Oczywiście mieliśmy za darmo testowanie win, ale nawet nie było z kimś porozmawiać o nich. Dobre wina, mamy jedno w sklepie, może niektóre za drogie, ale sposób w jaki obsługują klientów nam się nie spodobał. Po pięciu minutach wyszliśmy stamtąd i udaliśmy się na wybrzeże.
Jechaliśmy bardzo lokalnymi drogami, więc dopiero po godzinie dotarliśmy do drogi numer jeden, która idzie cały czas wybrzeżem Pacyfiku przez całą, długą Kalifornie.
Na dzień dobry przywitały nas zebry. Tak, dokładnie, zebry!!! Nie było to jakieś zoo czy safari, normalnie się pasły na łące razem z krowami.
Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do San Simeon. Malutkiego miasteczka, gdzie główną atrakcją są gigantyczne foki morskie (elephant seal).
Jest tam ich chyba tysiące i naprawdę są potężne. Męskie osobniki dochodzą do 11 stóp długości i ważą do 1600 lb. Większość czasu leżą na plaży i się osypują piaskiem żeby słońce ich za bardzo nie spaliło. Czasami jeden czy drugi głośno zaryczał, albo się bawił z drugim, albo poszedł na chwilę do wody się ochłodzić.
Wiewiórki i chipmunki też często mówiły nam hey i zapraszały na wybrzeże.
Droga numer jeden jest jedną z najpiękniejszych dróg w Stanach. Ciągle jest przesuwana i zmieniana ze względu na trzęsienia ziemi, sztormy oceaniczne czy usuwania się gruntu. Jechaliśmy nią ponad 200 mil i co zakręt to nam się coś nowego pojawiało.
W rejonie Big Sur jest tak stromo, że góry prawie pionowo wpadają do oceanu, a tam jeszcze gdzieś tą drogę zmieścili. Fajnie to wszystko wygląda. Szkoda, że nie mieliśmy czasu iść na jakiś hike w góry i to wszystko oglądać z innej perspektywy.
Po drodze też są fajne miasteczka, jak Santa Cruz czy Half Moon Bay. W tym drugim Ilonka znalazła fajny browar z dobrym jedzeniem, Half Moon Bay Brewery, polecamy. Duży wybór własnej roboty piw (zwłaszcza IPA) i dobre jedzenie. Hamburger z Kobe beef czy pieczone kałamarnice były pyszne. Spodobał nam się kelner. Zapytałem się go jak się ma, a on powiedział: żyję w raju. Spytałem dlaczego tak mówi, kelner rozglądnął się i powiedział: pracuje w browarze. Szczęściarz, nie?
Późno dojechaliśmy do San Francisco, więc jak tylko dotarliśmy do hotelu to szybciutko poszliśmy spać.
Następnego dnia Ilonka miała konferencje Googla, więc cały dzień miałem wolny. Wyznając zasadę, że na wakacjach nie wolno się obijać tylko zwiedzać, odwiozłem rano żonę pod hotel gdzie ma być konferencja, a ja się wybrałem na wycieczkę. Wiedziałem, że szybko nie wróci, Google Ilonkę na pewno zaprosi na jakąś kolacje, więc mogłem pojechać na długą wycieczkę. Wybrałem się do Sonoma.
Sonoma znajduje się pomiędzy Pacyfikiem a doliną Napa i jest dwa razy większa niż Paso Robles. Jest tak zróżnicowana, że posiada aż 17 pod-rejonów w których są produkowane wina.
Szybko przejechałem most Golden Gate i po jakiejś godzinie wjechałem do Sonoma. Poszukałem mapy winiarni (jest ich ponad 400) i zabrałem się do roboty. Chciałem trochę połączyć winiarnie ze zwiedzaniem okolic. W Sonomie część winiarni (zwłaszcza tych lepszych), ma tylko testowania jak się wcześniej zamówi wizytę. Oczywiście nic takiego nie robiłem, bo skąd ja mogłem wiedzieć kiedy i gdzie będę. Na szczęście te lepsze mamy w sklepie, więc już nie raz je piłem.
Rzeczywiście jest tego dużo. Winiarnie są prawie na każdym zakręcie. Skupiłem się na dwóch rejonach, Russian River i Dry Creek Valley. Tak posuwałem się na północ czasami wstępując do winiarni, a czasami tylko przejeżdżając obok. Miałem tylko jeden dzień, więc nie chciałem go całego spędzić w winiarniach. I tak po jakiś paru godzinach dojechałem do Sonoma Lake.
Piękne sztuczne jezioro, położone w zalesionych górach w północnej Kalifornii. Krótka przerwa nad jeziorem i wyszukiwanie drogi którą się mogę dostać na wybrzeże. Google maps pokazało mi główne drogi, ale przecież one są mało ciekawe. Po głębszych poszukiwaniach znalazłem drogę Skaggs Spring Road, bardzo polecam. Droga jest asfaltowa, ale ma tyle zakrętów, że chyba jeszcze taką nie jechałem.
Przez około 50 mil cały czas po górach. Do góry i na dół. Na początku była duża tablica ostrzegająca, że przez następne 50 mil nie ma żadnego serwisu, żeby nie jechać żadnymi dużymi samochodami i że duża cześć drogi jest bardzo wąska, tylko na jeden samochód.
Te 50 mil jechałem przez 2 godziny. Po drodze spotkałem tylko dwa samochody i jakąś ekipę naprawiającą drogę, bo im się ziemia usunęła.
Niestety nie było za dużo ciekawych widoków bo cały czas się jechało lasami. Może i dobrze, bo było naprawdę wąsko i kręto, a potężne drzewa rosły prawie na drodze. Sekunda nieuwagi i ....... a tu nie ma serwisu na komórki.
I tak po dwóch godzinach dotarłem do Pacyfiku. Ponad 100 mil na północ od SF.
Tutaj też idzie ta słynna droga numer jeden, którą już jechałem do samego San Francisco. Ciągle oczywiście się zatrzymując i podziwiając widoki. Super, bo prawie ludzi nie było, więc całe wybrzeże należało do mnie i dosyć dużej ilości rowerzystów, którzy na swoich high-tech kolarzówkach bezszelestnie mknęli drogą.
Trochę inne wybrzeże niż na południe od SF. Mniejsze góry, więcej lasów, też pięknie. Podobały mi się skały które wystawały z wody, tworząc takie małe, pojedyncze, skalne wysepki na których ptactwo odpoczywało po obfitym łowieniu morskich żyjątek. To się dopiero nazywa świeże sushi!!!
Był już prawie wieczór, a ja dalej tylko po śniadaniu. Postanowiłem zrobić sobie w nagrodę ucztę i znalazłem lokalny In-n-Out. Animal style jak zawsze smakował wyśmienicie.
Ilonka w tym czasie była zaproszona przez Google do jednego z najlepszych steakhouse w San Francisco, Osso Steakhouse. Taki steak, dry aged z dobrym winem na pewno smakuje wyśmienicie, ale dwa podwójne, hamburgery animal style z dobrym, świeżym IPA też były pyszne.
2016.02.27 Barolo i Barbaresco, Włochy
Tak jak wczoraj Ilonka opisała, pożegnanie z Meribel było długie i intensywne. Jak dzisiaj o 5:30 rano dzwonił budzik to nam się naprawdę nie chciało wstawać. Wyznając zasadę, że na wakacjach nie wolno się wylegiwać tylko zwiedzać, to mieliśmy już zarezerwowane pierwsze spotkanie z właścicielem winiarni w Piemont we Włoszech na 11 rano. Czas jaki jest potrzebny żeby tam się dostać to około 4 godziny samochodem. Właściciele pensjonatu nawet nie chcieli słyszeć, że wyjedziemy od nich głodni, już powstawali razem z nami i przygotowali nam pożegnalne śniadanie. Croissanty oczywiście. Bardzo miło z ich strony. Są to ludzie, którzy są tak zakochani w Meribel i swoim kraju, że nawet nie chcą słyszeć, że gdzie indziej może być ładniej albo lepiej. Francja jest najlepsza i koniec!!! A Meribel jest super położone górskie miasteczko w którym się najlepiej czują. Opowiadali nam trochę o tym miasteczku. Jest małe, mieszka około 2,000 ludzi, a na zimę liczba ta się podnosi do 40,000 ludzi i jest wypełnione po brzegi (po góry).
Około 7 rano wyjechaliśmy i po 20 minutach zjechaliśmy na dół gdzie przywitała nas wiosna. Wjechaliśmy na autostradę i udaliśmy się w stronę Włoch. Geograficzna granica przebiega w 13-to kilometrowym tunelu du Fréjus. Jest to czwarty co do długości tunel samochodowy w Europie, a dziesiąty na świecie.
Wjeżdżając do tunelu od strony francuskiej było ładne słoneczko i plus parę stopni. Po stronie włoskiej niespodzianka. Zima z dużymi opadami śniegu, które towarzyszyły nam przez wiele kilometrów, zanim nie zjechaliśmy niżej. Potem był już deszcz, który lał przez cały dzień. Myślałem, że w Piemont będzie cieplutko, chyba się jednak pomyliłem.
Mieliśmy umówione dwa spotkania w dwóch najsłynniejszych wioskach jakie produkują wina w Piedmont. Jedno w Barbaresco, a drugie w Barolo. Winiarnia Cascina Bruciata w Barbaresco była pierwsza na naszej liście. Francesco, który jest odpowiedzialny za produkcję win przywitał i oprowadził nas po wszystkich zakamarkach winiarni.
Ja go już wcześniej poznałem, jak był w moim sklepie w Nowym Yorku. Bardzo dobrze mówi po angielsku (pracował przez cztery lata w winiarni w Virginii), więc ze szczegółami opowiadał nam historię winiarni, a także sposób w jaki produkuje wina.
Wina dopiero produkują od 2000 roku. Wcześniej, przez ponad 100 lat mieli plantacje winogron ale je sprzedawali innym winiarnią. Aktualnie mają pola w wielu miejscach w Barbaresco, Langhe czy nawet Barolo. Francesco nam dokładnie tłumaczył jak bardzo miejsce z którego zbierasz owoce wpływa na jakość wina.
Oczywiście inne czynniki takie jak rodzaj gleby, kąt nachylenia i kierunek stoku, wyżej czy niżej na górce, ilość zebranych winogron, czas i temperatura w jakich się zbiera......mają również duży wpływ na jakość wina. Winiarnia jest mała, produkuje około 30,000 butelek wina rocznie. Stawiają na jakość, a nie na ilość. Parę ich win już testowałem w NY, ale wszystkie niestety nie wysyłają do Stanów. Dzisiaj mieliśmy okazję spróbować ich wszystkich produktów.
Francesco co chwilę otwierał kolejną butelkę, polewał i opowiadał. Z jaką energią i entuzjazmem on to wszystko robił widać było, że wina to jego życie i pasja. Zaczęliśmy od lekkich jak Barbera D'Alba czy Lange Nebbiolo, a skończyliśmy na Barbaresco Reserva. Niektóre wina były już dobre do picia, a niektóre jeszcze wymagały parę lat poleżenia w butelkach dla lepszego balansu, zmniejszenia cierpkości i pełniejszego (innego) smaku. Próbowaliśmy też bardzo lokalnych szczepów jak Freisa. Podobne do Nebiollo, lekki czerwony kolor i dużo tannins kiedy wino jest młode.
Tak można by godzinami siedzieć i gaworzyć, ale niestety o 14 godzinie mieliśmy kolejne spotkanie w innej wiosce, Barolo. Francesco ma być pod koniec roku w NY, więc na pewno się spotkamy i po testujemy nowych roczników win. Zakupiliśmy parę butelek i udaliśmy się w dalszą drogę.
W Barolo mieliśmy umówione spotkanie z właścicielem jednej z najlepszych winiarni z tego rejonu, z panem Enzo Brezza. Wina Brezza są słynne na całym świecie i produkowane od XVIIII wieku. Wizytę oczywiście rozpoczęliśmy od zwiedzania winiarni, która jest ponad trzy razy większa od Cascina Bruciata i produkuje około 100,000 butelek rocznie. Wydawało nam się to dużą liczbą, ale jak się później dowiedzieliśmy to nie jest to wysoki numer. Są winiarnie co produkują znacznie więcej.
Enzo na początku trochę był nieśmiały, ale później się rozkręcił jak zauważył, że my fajni jesteśmy, lubimy wina i coś tam na nich się znamy. Zaczął opowiadać nam ciekawostki i zaprowadzał coraz to w dalsze zakamarki piwniczek.
W końcu zaprowadził nas do swojego biura i powiedział, że teraz czas na coś przyjemnego, czyli testowanie jego produktów. Nie pamiętam ile dokładnie rodzajów win tam było, ale na pewno było ich kilkanaście.
Próbowaliśmy nawet białe wino (Chardonnay), co jest unikatowe w tych rejonach. Nie było to WOW wino, ale jeśli chodzi o cenę do jakości to dostało dużo punktów. Jak zwykle na początek zostaliśmy "poczęstowani" lekkimi winkami, jak Barbera czy Dolcetto. Potem poszły cięższe działa z Nebbiolo a skończyliśmy na Barolo. Właściciel może wszystko, więc "dokopał" się do Barolo Riserva, a nawet do Barolo z pojedynczych plantacji. Ale to były ciężkie działa. Po paru takich winach mieliśmy tak sucho w ustach, że dużo wody trzeba było pić. Wina z Barolo, jak i z większości winiarni w Piedmont wymagają jedzenia, żeby je w pełni dowartościować. Oczywiście znowu zakupiliśmy parę i miejmy nadzieję, że celnicy w NY nie będą się za bardzo czepiać, bo już tego trochę z nami leci. A zakupiliśmy najlepsze roczniki z ostatnich 15 lat. Ciężko jest je dostać w Stanach, a jak już są to duzo..$$$!!!
Posiedzieliśmy z Enzo, pogadaliśmy, jeszcze trochę innych winek znalazł i tak nam mile płynął czas. Włosi już o wiele mniej wina piją niż kilkadziesiąt lat temu. Konsumpcja win spadła prawie trzykrotnie. Dawniej to codziennie wino w domu było otwierane i każdy pił, nawet dzieci. Teraz jest trochę inaczej. Ceny win poszły w górę, gospodarka włoska nie stoi na najlepszym poziomie, więc mniej ludzi stać na codzienną butelkę. Ludzie mają mniej czasu na popołudniowy relaks przy winie, a jak mają czas to czasami sięgają po piwo, whisky czy inne alkohole. Azja zwiększyła konsumpcje win, więc Enzo rozpoczął eksportowanie jego produktu na ten największy kontynent. Także Stany stały się już trzecim co do wielkości konsumentem wina na świecie, więc producenci z Europy szukają tam rynku zbytu. Enzo mówił, że ma parę win w Stanach. Muszę poszukać ich i mieć je w sklepie. Są naprawdę dobre.
Oczywiście jak odjeżdżaliśmy od winiarni Brezza to dalej padał deszcz. Ponoć to dobrze dla tego rejonu, bo ostatnio było sucho, a to nie jest dobre dla winnic. Niestety zwiedzanie okolic w deszczu nie należy do przyjemności, więc udaliśmy się prosto do Turynu, do którego mieliśmy jakąś godzinkę. Miejmy nadzieję, że te opady deszczu, a w górach śniegu odpowiednio nawodnią glebę i rocznik 2016 w Piedmont będzie super rokiem i za parę lat (najwcześniej w 2022, a najlepiej w 2026 lub później) otworzymy jakieś Barolo z 2016 do pysznego steaku.
2015.07.17-19 Finger Lakes, NY
Amerykanom nie wiele wyszło w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę dni wolnych, ale wyszły in Summer Fridays. Idea pracy tylko pól dnia w piątki w okresie letnim staje się coraz bardziej popularna. Niektóre firmy dają swoim pracownikom każdy piątek wolny, a niektóre tylko 1-2 razy w miesiącu. Amerykanie jako jedna z niewielu gospodarek na świecie nie ma obowiązku dawać swoim pracownikom żadnych dni wolnych. Wszystko włącznie z macierzyńskim to jest tylko i wyłącznie dobra wola pracodawcy. Chciałam tu jeszcze dodać że Amerykanie nie biorą wiele dni wolnych i pomimo, że czasem mają 20 dni płatnych wakacji zużywają 10-15 w ciągu roku. Summer Friday jest chyba jednak bardziej popularny, widać to po korkach jakie są w każdy letni weekend. Mamy wrażenie, że coraz więcej ludzi opuszcza miasto latem.
Tak wiec po ok. 2h jazdy w korkach i przejechaniu tylko 40 mil wreszcie mogliśmy cieszyć się z Summer Friday, z jazdy i czekającej nas przygody z Finger Lakes. Ten weekend planowaliśmy spędzić z naszymi przyjaciółmi, którzy bardzo lubią winka, więc naturalnym wyborem okazał się rejon Finger Lakes, który bardzo nam się spodobał (byliśmy tu niecałe dwa miesiące temu)
Watkins Glen, miasteczko do którego jechaliśmy znajduje się ok. 4.5h od Nowego Jorku (250 mil). Nam droga oczywiście zajęła dyzo więcej. Masa ludzi wyjeżdżających na weekendy, tanie ceny paliwa na pewno nie pomagają w zmniejszeniu korków, ale dlaczego Amerykanie puszczają większość autostrad przez miasta to już nie wiemy. Większość transportu na wschodnim wybrzeżu z północy na południe używa autostrady 95, która oczywiście przechodzi przez miasto Nowy Jork. Tak jakby nie można było zrobić jakiejś obwodnicy żeby odciążyć to i tak już przepełnione miasto. Ostatnio jeździliśmy po Hiszpanii, która gospodarczo jest za Stanami ale żeby wjechać z autostrady do miasta trzeba jechać kawałek od zjazdu. Co sprawia, że tiry jeżdżą dalej od miasta i nie robią się duże korki na autostradach.
W końcu dotarliśmy na kemping Watkins Glen. Jest to chyba największy na jakim do tej pory byliśmy, ma 305 pól na namioty. Położony w samym środku parku stanowego Watkins Glen. Nam kemping się bardzo spodobał. Czyściutkie toalety, ładnie położy, dla chętnych pełno placów zabaw jak i duży basen. Gdyby nie komary to wszystko byłoby idealnie.
Nasi kochani przyjaciele przywitali nas na kempingu przepyszną kolacją. Serwowali Pork Chops, Kansas Cut a'la Beatka (przepyszna wieprzowinka).
A potem to jak zwykle polaków długie dyskusje przy ognisku....i do spania w nowym namiocie. Jak już wiecie ze wcześniejszych wpisów, jesteśmy na etapie kupowania namiotu. Tym razem do testowania wzięliśmy namiot firmy REI Half Dome Plus. Jest to dwu osobowy namiot, troszkę dłuższy niż normalny, więc można w nim trzymać plecaki itp.
Rano w sobotę obudziła nas burza....nie była to byle jaka burza. Grzmiało już od 6 rano, więc za długo nie pospaliśmy, a kiedy apogeum dotarło nad nasze głowy kolo 8 rano, to aż czuliśmy jak ziemia się trzęsie po każdym grzmocie. Oczywiście z nieba spadały hektolitry wody. Nasz nowy namiocik miał niezłą próbę i zdał egzamin. Jak wreszcie burza przeszła i wszyscy powychodziliśmy z namiotów to jednoznacznie z Darkiem stwierdziliśmy, że namiot zostaje. Przechodząc przez kemping widzieliśmy, że nie wszyscy mieli szczęście i wiele osób cały poranek spędziła na suszeniu wszystkiego co było w namiotach.
My mając fajne namioty i rozłożoną plandekę nad stołem mogliśmy zająć się przygotowywaniem śniadanka. Tym razem wybór padł na pastę z łososia:
Pasta z wędzonego łososia i koperku
8 oz. (225 g) kremowego sera białego (np. Philadelphia)
2 łyżki stołowe posiekanego koperku
2 łyżki stołowe świeżego soku z cytryny
1 łyżka stołowa mleka lub śmietany
1 łyżeczka kaparów (capers)
4 oz. (120 g) wędzonego łososia drobno pokrojonego
dodatkowo parę plastrów łososia do dekoracji
czerwona cebula, łodygi koperki, kapary do przybrania
1. Do miski włóż ser biały, koperek, sok z cytryny, mleko lub śmietanę, kapary i drobno pokrojonego łososia. Ze wszystkiego zrób jednolitą pastę przy wykorzystaniu blendera. Pastę można przechowywać w lodówce do dwóch dni.
2. Bagietkę pokrój na cienkie kanapeczki i podgrzej na grillu lub zrób tosty. Gorące kromeczki posmaruj pastą i przypraw do smaku plastrami łososia, cebulką, koperkiem i kaparami.
Smacznego!!
Po śniadanku nie można się było długo obijać i trzeba było ruszyć na spacerek do kanionu.
Kemping na którym byliśmy jest położony w parku stanowym Watkins Glen, który ma przepiękny kanion powstały 12 tys. lat temu, w okresie kiedy lodowiec się cofał. Jest to dosyć młody kanion i oczywiście nie można go porównywać do klasyki jak Grand Kanion ale jest zdecydowanie warty zobaczenia. Miejsce to jest dosyć popularne i ładnie przygotowane dla pieszych. Chodzi się trasą po dnie wąwozu mijając 19 wodospadów a czasem nawet przechodząc za wodospadem.
Niestety popularność i łatwość dostępu sprawiły że były tam setki ludzi. Nawet ku mojemu zaskoczeniu spotkałam tam kolegę z pracy. Świat jest mały.....
Trasa ma ok. 4 mil ale nie jest techniczna....czasem tylko schody do góry (jest ich 830) mogą być meczące jak się nie ma kondycji i idzie się w upale 35 C.
My pokonaliśmy trasę z przyjemnością, pstrykając wiele zdjęć i podziwiając wodospady.
Widać było, że poziom wody podniósł się po porannej burzy.
Po spacerku wróciliśmy na pole namiotowe i upał zaczął nas dobijać, komary też.... Dzieciaki postanowiły ochłodzić się w basenie a rodzice przy zimnym winku rose. Jak nie byłam nigdy zwolenniczka różowych win tak teraz pijąc rożne wina zaliczam je do trzech kategorii. Pierwsza to oczywiście czerwone wina do jedzenia, jak Cabernet czy Pinot Noir. Druga to winka do sushi jak i po prostu do zrelaksowania się wieczorkiem...tu wygrywa Chardonnay. No i ostatnia kategoria która zaczęła się "tworzyć" po pewnym hiku w Adirondack to wina różowe, które są lekkie, pije się je dość zimne i fajnie ochładzają. Dziś padło na 2014 Saint Roch les Vignes, Rose. Lekkie, orzeźwiające, fajne wybalansowane między owocami a minerałami. O smaku malin, truskawek i białych brzoskwiń. Winko pochodzi ze stolicy win różowych, czyli z Prowansji, Francja.
Odpoczynek jednak nie trwał długo bo trzeba było się wziąć do roboty i nazbierać drzewa w końcu musimy mieć największe ognisko.
Obowiązkowa gra w Blokus - dzieciaki zaczynają nas ogrywać i trzeba nieźle wysilać mózg żeby nie przegrać. I akurat się zaczęło ochładzać na tyle aby pomyśleć o kolacji. Tym razem wymyśliliśmy jagnięcina marynowana w sosie z granatów podawana z sałatką z ogórków i rzodkiewki w kremie Fraiche. Jak to bywa z fancy przepisami przygotowanie zajęło nam prawie 2h. Ale za to jak smakowało.....hmmm.....palce lizać.
No i udało się... ognisko było największe. Było tak duże jak Darek.
A skoro mieliśmy tak dużo drzewa to posiedzieliśmy chyba do 2 w nocy rozprawiając o komarach które same wprosiły się na nasza imprezę i tylko nas denerwowały. Czy wiecie, ze komary zabijają największą ilość ludzi ze wszystkich stworzeń. Liczba sięga ponad 1 mln ludzi rocznie. Główną przyczyną jest oczywiście malaria. Gryzie tylko komarzyca, bo potrzebuje krwi żeby mogła znieść jajeczka. Wypija 3x więcej krwi niż waży i odlatuje w rejony wody aby znieść 300 jajeczek ten cykl powtarza się co jakieś 3-4 dni. Komarzyca żyje do 2 miesięcy, a komar tylko do 10 dni. Czyli następnym razem zabijając komarzyce na swoim ciele pomyśl że zabiłeś 300 a może i więcej komarów.....krwawa masakra.
Chłopakom tak chodziła jagnięcinka po głowie, że w środku nocy stwierdzili że ja odgrzeją..... w ognisku. Ciekawy pomysł i dość dobry....nawet aż tak bardzo się nie spaliła.
Tym razem nie burza nas obudziła tylko słońce. Nie ma to jak rozstawić sobie namiot w słońcu. Namiot szybko się nagrzał i ciężko było w nim wytrzymać i musieliśmy wstawać. Aż tak bardzo jednak na to nie nie narzekaliśmy bo dużo pracy było przed nami. Śniadanko, pakowanie i obowiązkowa wycieczka po winiarniach.
Wchodząc do pierwszej winiarni Miles natrafiliśmy na ciężką decyzję.....okazało się, że poza winami maja tam też piwka. Hmmm.....w taki upal piwko wydaje się lepszym pomysłem. Spróbowaliśmy trzech piwek ale jak to bywa na testowaniu były to bardzo małe dwa łyki na każde piwko. Smak jednak nam został i zamiast pojechać do winiarni pojechaliśmy do browaru Climbing Bines Craft Ale Co.
Piwka mieli ciekawe ale niestety jedyne miejsce do siedzenia było na zewnątrz. Fajnie bo widoki przepiękne....ale raczej nie polecane przy 35C i dużej wilgotności.
Następnym naszym przystankiem (dość krótkim) była już nam dobrze znana winiarnia Red Tail Ridge. Strasznie zasmakował mi ostatnio od nich Riesling, ale niestety już go wyprzedali....widać ze wiem co dobre.
Wreszcie przyszedł czas na najlepszą winiarnię w tym rejonie (przynajmniej z tych, które znamy) Dr. Frank. Winiarnia ta ma winka na wyższym poziomie. Jak to Darek powiedział, takie o których trzeba trochę pomyśleć i można podyskutować o ich smakach. Samo położenie winiarni jest przepiękne i zdecydowanie warto tam wracać.
Nie mieliśmy już za bardzo czasu ani siły na więcej winiarni natomiast lunch wydawał się dobrym pomysłem. Pojechaliśmy zjeść do winiarni Bully Hills. Tu już nie testowaliśmy winka, natomiast jedzonko polecamy, zwłaszcza mięsko, które sami wędzą. Do lunchu wzięliśmy sobie Cabernet Franc, ich produkcji, które piloci wypili...biedni kierowcy tylko spróbowali parę łyków i kupili sobie po butelce do domku.
Słyszałam o tym pomyśle, ale po raz pierwszy spotkałam się z nim w życiu. Non-tipping policy. Podobno niektóre restauracje w Stanach podnoszą stawkę podstawową swoim pracownikom a przez to klient nie ma obowiązku dawania napiwku. Sama idea mi się podoba, bo napiwki czasem dochodzą do 20% (absurd), a pracownicy nie maja zagwarantowanej płacy przy słabym ruchu. Niestety wraz z tym jakość usług powinna zostać nadal na wysokim poziomie. Kelnerka była mila ale niestety pomieszała troszkę nasze zamówienie. Ogólnie i tak jestem za pomysłem mniejsze napiwki, wyższa pensja dla pracowników.....tylko czy amerykanie się przestawią, czy skończy się na tym, że pracownicy mają większe płace, klienci droższe jedzenie a napiwek i tak każdy zostawia w wysokości 15%.
I tak zakończyliśmy kolejny cudowny weekend....do następnego razu....za tydzień Bermudy.....hmmm.....będzie na pewno ciekawie i.....różowo.
2015.05.31 Finger Lakes, NY (dzień 2)
Jak już wspominałam Finger Lakes to nie tylko wina i winiarnie ale przede wszystkim wspaniałe jeziora, trasy na hike itp. Tak więc na dziś zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do Watkins Glen State Park. Jest to jeden z najładniejszych, jak nie najładniejszy park w tym rejonie. Przepływa przez niego strumyk, który na krótkim odcinku ma aż 19 wodospadów. Park ma parę ciekawych tras na spacery, zarówno brzegami jak i w samym wąwozie.
Tak więc po leniwym niedzielnym śniadanku, spakowaniu aut ruszyliśmy do parku....i tu nie miła niespodzianka. Zaczęło padać. Niestety nawet nie zapowiadało się, że przestanie. W takiej pogodzie chodzenie po wąwozie to bardziej męczarnia niż przyjemność więc postanowiliśmy „przeczekać” deszcz w jednej z wielu winiarni. Z drugiej strony, i tak mamy zamiar tu wrócić i pozwiedzać lokalne browary, których też jest bardzo dużo więc miejmy nadzieję, że wtedy pogoda dopisze i zrobimy ten hike. Jako pierwszą winiarnię wybraliśmy Lakewood.
Rodzina Stamp (właściciele Lakewood) zaczęła sadzić krzewy winorośli od ponad pół wieku. Na początku tylko sprzedawali winogrona, dopiero od 1988 zaczęli produkować swoje wina. Rozpoczęli tylko z paroma rodzajami, aktualnie mają ponad 20 rodzajów szczepów.
Jak to bywa w winiarniach, głównym punktem jest testowanie win. Oczywiście polewają Ci tylko tyle, że można wypłukać usta ale przecież na tym polega cała zabawa. Nie można wypić za dużo bo wtedy każde wino zaczyna smakować i za bardzo się nie będzie wyczuwało różnicy. Za testowanie trzeba było zapłacić $2 za osobę, które były odliczane po zakupie butelki wina. Miłe i dobry marketing dla producentów. Nam szczególnie przypadł do gustu Riesling 3-ciej Generacji. Jak nam Pani opowiedziała jest to specjalne wino, które stworzyły wspólnymi siłami wszystkie 3 pokolenia właścicieli winiarni. Ich celem było stworzenie jak najbardziej wytrawnego Rieslinga. Muszę przyznać, że bardzo dobrze im to wyszło. Ja gustuję w Rieslingach głównie z Niemiec. Do tej pory bardzo ciężko było mi znaleźć Rieslinga z Finger Lakes, który uznałam za WOW. Wygląda na to, że znalazłam swój idealnie wybalansowany Riesling.
Tak więc po małych zakupach ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejną winiarnią na naszej liście była Glenora. Dość fajnie położona winiarnia, która posiada też hotel i restaurację. Dziś nie było pogody, żeby pochodzić po okolicy ale na pewno musi tam być cudownie w słoneczne dni.
Tutaj testowanie jest troszkę droższe ($3) ale za to uwiedli nas serami. Do każdego winka był podawany ser który idealnie wypełniał smak. Tym razem skończyliśmy na zakupach serów. Winkami nas nie powalili, aż tak bardzo za to sery mieli wyśmienite. Szczególnie zasmakował nam Twilight Cheddar, Wasabi Cheddar i w ramach eksperymentów wzieliśmy jeszcze czosnkowy cheddar. Może pomyślicie, że ser wasabi do wina totalnie nie pasuje. Ale jak go podali z winem Yellow Cab (mix czerwonych szczepów), to nie tylko kupiliśmy ser ale też i winko.
Obie winiarnie były dobre, ale to jednak nie było to. Zaczęliśmy więc bardziej szukać i pojechaliśmy do Red Tail Ridge. Miejsce to poleciła nam szefowa Darka. Winiarnia jest bardzo młoda, nawet nie ma 10 lat. Jest prowadzona przez małżeństwo, którym znudziło się życie w miastach. W 2004 roku kupili ziemię w tym rejonie i zaczęli się bawić w farmerów.
Było to drugie miejsce gdzie znalazłam Riesling, który podbił moje serce (albo podniebienie). Finger Lakes bardzo słynie z Rislinga. Ma do tego idealny, trochę zimnawy klimat. Niestety jednak większość ich win jest słodkawa a te wytrawne są zbyt cytrynowe. Na szczęście od czasu do czasu można spotkać idealny, wytrawny Risling.
Kolejny przystanek to winiarnia Dr. Konstantin Frank, założona w 1962 roku. Winiarnia położona na stoku z którego rozpościera się piękny widok na jezioro Keuka. Bardzo spodobało nam się otoczenie winiarni, piękny widok, taras na którym w pogodne dni odbywa się testowanie win oraz bardzo uprzejma obsługa.
Obsługiwał nas Pan, którego rodzina pochodzi z Krakowa, jakiś tam pra-pra dziadek. Tak więc po polsku nic nie mówił ale nazywał się Kruk. Dodatkowo zaplusowali, że nie musieliśmy nic płacić, a do tego przy zakupie wina dostaliśmy zniżkę 25% dla osób z branży.
Ostatnim punktem naszej wycieczki była winiarnia Heron Hill. Też ładnie położona na zboczu góry z przepięknym widokiem na jezioro z pomieszczenia do testowania. Wine Magazine wybrał to pomieszczenie, jako jedno z 10 najlepszych w Stanach. Testowanie kosztuje $5 od osoby, ale dla ludzi z branży było za darmo. Miło z ich strony.
Po testowaniu win Dr. Frank, te już nie powalały nas tak bardzo. Wina z Dr. Frank są poważniejsze i długo ich smak zostaje w ustach. Znaleźliśmy jednak coś dla siebie i wzięliśmy po butelce Chardonnay i Cabernet Franc.
Pomimo, że pogoda nam nie dopisała i nie udało nam się zrealizować naszego pierwotnego planu to dzień był udany i odkryliśmy nowy świat win, który jest tak blisko Nowego Jorku. Zostaje jeszcze świat serków i piw ale to przy następnej okazji. Ale przecież Nowy Jork to tylko mały region na całej kuli ziemskiej.....czeka nas przecież Kalifornia, Bawaria, Szkocja, Szwajcaria, Francja i wiele innych regionów z pysznym jedzonkiem, winami i innymi przysmakami. Póki co będziemy kontynuować odkrywanie naszego podwórka i za tydzień wyruszamy poznawać mikro-browary w Pensylwanii (Philadelphia).
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w Luna Mazze Grille w małym miasteczku Hammondsport, oczywiście z winkiem z winiarni Dr. Konstantin Frank.
2015.05.30 Finger Lakes, NY (dzień 1)
Finger Lakes jest to rejon w zachodnio-centralnej części stanu Nowego Jorku. Swoją nazwę wziął od układu jedynastu jezior, które swoim wyglądem przypominają palca ręki. Jeziora są długie i wąskie skierowane w jednym kierunku. Jeziora Cayuga i Seneca są największymi jeziorami z tego rejonu jak i jedne z najgłębszych w Stanach Zjednoczonych. Ich dna są poniżej poziomu morza. Oba osiągają długość prawie 64 km (40 mil) i nie osiągają więcej niż 5.6 km (3.5 mil) szerokości. Cayuga jest najdłuższa, kiedy Seneca jest największa i najgłębsza 188 m (618 ft). Jeziora zaczęły się formować ponad dwa miliony lat temu przez lodowiec, który kilkakrotnie tutaj dochodził. Lodowiec miał ponad 3 km grubości. Jak topniał to powstawały gigantyczne rzeki, które płynęly z północy na południe, formując dna aktualnych jezior. Ostatni lodowiec doszedł tutaj 20,000 lat temu i pchał tyle ziemi, że „zbudował” moreny na południowych brzegach dzisiejszych jezior. 10,000 lat temu jak lodowiec stopniał, to woda już nie miała jak odpływać i została uwięziona tworząc jeziora.
Finger Lakes jest też największym i najbardziej znanym rejonem winiarni we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Region posiada ponad 200 winiarni. Sławę i sprzyjające warunki region ten zawdzięcza głównie jeziorom i ziemi jaką tutaj zostawił lodowiec. Strome zbocza wokół jezior pomagają w nawadnianiu ziemi deszczem a jednocześnie szybkim wysuszaniu przez napływ suchego lądowego powietrza. Czyli jedne z lepszych warunków do produkcji wina. Ze względu na swój klimat region ten słynie głównie z Cabernet Franc, Cabernet Sauvignon, Pinot Noir i Lemberger. Z białych się wyróżniają Riesling, Chardonnay, i Gewurztraminer. Jest też wiele win z lokalnie uprawianych szczepów jak Niagara czy experymentowanych połączeń szczepów europejskich i amerykańskich o nazwach trudnych do zapamiętania. Finger Lakes zdecydowanie najbardziej przyczynia się do produkcji wina w stanie Nowy Jork, dzięki czemu NY jest trzecim co do wielkości stanem produkującym wina, ustępując miejsca jedynie Kalifornii i Washington.
Jako przyszli właściciele sklepu z winami ciężko było ominąć ten rejon w naszej edukacji. Wiadomo ciężko porównać te wina do Kalifornijskich win z Napa ale przecież nie można się skupiać tylko na jednym rejonie i trzeba być otwartym na inne światy. Tak więc kiedy pojawił się pomysł wyjechania gdzieś niedaleko (400 km), gdzie można spędzić troszkę czasu na świeżym powietrzu Finger Lakes szybko wpadł nam do głowy. Hike w Watskin Glen Stste Park chętnie połączymy z odwiedzeniem jednej czy dwóch winiarni. Niestety mieliśmy szczęście i okazało się, że w ten weekend w miasteczku Watkins Glen jest festiwal wina.
Miasteczko Watkins Glen jest niewielkim miasteczkiem położonym na południowym brzegu jeziora Seneca. Wynajeliśmy tu domek używając airbnb. Domek bardzo fajny, czysty, wolno stojący i zadbany. Niestety nie można tego powiedzieć o wielu innych domkach w miasteczku. Jest pół na pół. Niektóre domki są zadbane i odremontowane, niestety z drugiej strony wiele domów się sypie, lub już w ogóle zostały opuszczone. A szkoda bo miasteczko ma duży potencjał. Bliskość parków stanowych, piękne jezioro, mnóstwo winiarni jak i ścieżki spacerowe przyciągają zapewne setki turystów. Są tutaj ścieżki na hiki od winiarni do winiarni, a także możliwość noclegów po drodze. Część właścicieli szybko przeksztłciła swoje domki w B&B i wynajmuje pokoje. Część niestety nie potrafi nawet posprzątać na podwórku.
Z Nowego Jorku wyjechaliśmy w piątek po pracy i dojechaliśmy dopiero na północ. Szybka kolacja w stylu hiszpańskim i wszyscy zmęczeni podróżą padli do spania. Skoro niedawno wróciliśmy z Hiszpani to nie mogło się obyć bez przysmaków tamtejszej kuchni. Jako największy specjał przywieźliśmy szynkę Iberyjską Bellota i parę serków. Jednak się rozczarowaliśmy. Szynka hermetycznie pakowana nawet w najmniejszym stopniu nie może być porównywalna ze świeżą, którą jedliśmy w Hiszpanii. Była dobra, nie mówimy, że nie, ale świeża szyneczka, krojona przy tobie to jak to się mówi „niebo w gębie”.
Dziś natomiast główny plan to festiwal wina.
Festiwal sam w sobie miał swoje plusy i minusy. Może my „rozpieszczeni” Nowojorczycy nie potrafimy już docenic mało miasteczkowego klimatu a może za bardzo wzieliśmy to profesjonalnie. Cały festiwal był w parku i na szczęście było kilka namiotów. Pogoda dopisała choć od czasu do czasu padały ulewne deszcze (nie długo – ok. 5 min) ale za to przynosiły fajne ochłodzenie.
Na festiwal przyszło około 30 winiarni i w sumie polewali 200 rodzajów wina. Były większe lepiej znane jak Lakewood – i mniejsze totalnie nam nie znane. Niektóre nam się spodobały i nawet zakupiliśmy ich wina. Ja gustuję w białych winach więc próbowałam głównie Resling Dry albo Chardonay. Niestety nie znalazłam, żadnego winka które spacjalnie przypadło mi do głowy. Nie mówię, że były nie dobre. Większość mi smakowała ale każde wino z tego rejonu cechuje się dużą mineralowatością co nie do końca jest cechą, którą lubię w winie. Darek za to preferuje czerwone wina i tu bardzo zasmakowały mu europejskie szczepy głównie z Bordeaux jak i Pinot Noir. Wina te charakteryzują się pełnią smaku, dobrze wybalansowane z dużą ilością minerałów.
Pochodziliśmy, popróbowaliśmy winek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zmęczeni piciem winka – ciężko to nawet nazwać piciem. Na testowaniu zazwyczaj polewają ci bardzo mało a do tego co gorsze wina wylewaliśmy aby mieć siłę na testowanie innych. Tak więc wracając do domku wstąpiliśmy do baru na małe piwko aby się ochłodzić. Wybraliśmy bar Rooster Fish, w którym produkują swoje własne piwa.
Finger Lakes słynie nie tylko z win ale też z browarów. Podobno ma bardzo dużo micro-browarów. To które próbowaliśmy było dobre ale wygląda, że na piwną wycieczkę trzeba zaplanować inny weekend. Wracając jeszcze do festiwalu zdziwił mnie brak lokalnych wyrobów. Myśmy mieli bilety food & wine i spodziewałam się popróbować troszkę lokalnych serków i innych specjałów. Niestety poza humussem i makaronem z serem nie mieli dużego wyboru. Widać, że festiwal traktowany jest jako największa atrakacja miasteczka. Przyszło dużo ludzi, niektórzy nawet poprzynosili sobie kocyki, stołeczki i własne jedzenie. Nie dziwię im się. Bardzo fajny sposób na spędzenie soboty czy niedzieli. Cały festiwal umilała muzyka na żywo, winiarnie polewały wino a gdzie nie gdzie można było jeszcze coś przegryźć.
Ale to nic w domku czeka nas pyszna kolacyjka. Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po irlandzku z grila, wieprzowina w marynacie czosnkowo-cytrynowej oraz oczywiście do tego szpinak z Peter Lugera. No to czas zabrać się za szykowanie kolacji i dalszą część relaksu.
Oczywiście kolacja była przepyszna a jagnięcina wyszła najlepsza jaką do tej pory jadłam.