Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.09.04 Grześ i Rakoń, Tatry, PL
W Zakopanym pewnie byłem ponad sto razy. Zawsze jadąc do tego miasteczka udawałem się w Tatry. Nie było znaczenia jaka pora roku, czy pogoda. Jak się nie dało iść w Tatry Wysokie to zawsze w dolinkach czy przy jeziorach można było miło spędzić czas.
Większość czasu (tak z +95%) spędzałem w Tatrach Wysokich. Powodów było kilka. Po pierwsze zakwaterowanie z reguły miałem w okolicach Kuźnic, znam dobrze szlaki w tym rejonie, no i do miasta w miarę blisko.
Ostatnio mój dobry znajomy i miłośnik Tatr odwiedził Tatry Zachodnie. Mówił, że go pozytywnie zaskoczyły i ani przez chwilę nie żałował, że nie poszedł w Tatry Wysokie.
Pomyślałem, że w sumie w Tatrach Zachodnich to ja chyba nie byłem z 30 lat i z chęcią odwiedzę ten zakątek. Tak też się stało, zebrałem ekipę i przedstawiłem plan na hike.
Mieszkamy oczywiście w rejonach Kuźnic, więc nie dało tak się po prostu wyjść w góry. Trzeba było samochodem podjechać do najbardziej wysuniętej na zachód doliny Tatr, do doliny Chochołowskiej.
Była wczesna godzina, więc po około 20 minutach bez korków zaparkowaliśmy na parkingu i ruszyliśmy przed siebie.
Długo nie szliśmy, jakieś 5 minut. Dolina Chochołowska jest bardzo długa. Od parkingu do schroniska z którego mamy zamiar dalej iść w góry to aż ponad 7 kilometrów w każdą stronę! Ciężko by było to zrobić na nogach i potem jeszcze szlakami górskimi pewnie drugie tyle. Na szczęście znajduje się tutaj traktor, który za niewielką opłatą podrzuca cię gdzieś tak do połowy doliny.
Drugą część doliny niestety musieliśmy pokonać już na nogach. Ale przy tak pięknej pogodzie, chłodnym i bezwietrznym poranku było to sama przyjemność.
Szeroka droga szła lekko do góry wzdłuż strumyka a wyżej przez górskie hale. Po około godzinnym szybkim spacerku (4km) doszliśmy do schroniska na polanie Chochołowskiej.
Dolina Chochołowska jest największą doliną w Tatrach. Dlatego pewnie schronisko też mają największe, aż 121 miejsc noclegowych. Posiada restaurację z lokalnymi przysmakami, bistro bar i duży taras widokowy. Jest idealną bazą wypadową w Tatry Zachodnie. Szczególnie jest popularne zimą, ze względu na dużą ilość tras narciarskich.
Była już 9 rano. Robiło się ciepło. Słoneczko coraz mocniej świeciło. W schronisku trzeba było zrzucić trochę ubrań, nasmarować się kremem z dużym filtrem i zaatakować góry.
W planie mamy wyjść na Grześ, potem na Rakoń, a następnie zejść zielonym szlakiem na przełęcz pomiędzy Rakoń a Wołowiec. Stamtąd stromo w dół schodzi szlak prosto do schroniska. Takie kółeczko, które pewnie zajmie nam jakieś 6 godzin z przerwami na zdjęcia i odpoczynki.
Od samego początku szlak na Grzesia nie rozpieszczał. Prosto do góry dobrze przygotowaną, szeroką ścieżką.
Mimo, że już jest po wakacjach i środek tygodnia, to ludzi szło trochę. Może nie aż tyle co w głównej części Tatr, ale ciągle spotykało się ludzi na szlaku.
W większości szlak szedł polanami, a nie lasem, co pozwalało nacieszyć oko coraz to ładniejszymi widokami. Minusem tego było słońce, które to coraz bardziej nas przypiekało.
Mniej więcej w okolicach 11 rano cała piątka stanęła na szczycie Grześ! Wysokość 1,653 metrów.
Szczyt jest na granicy ze Słowacją co pozwoliło nam rzucić okiem na ich zachodnie Tatry. Powiem Wam, że atrakcyjnie wyglądają. Ciekawe szlaki, schroniska i masywne szczyty. Trzeba będzie kiedyś ich odwiedzić i złazić ich szlaki.
Na szczycie było trochę ludzi. Odpoczywali, podziwiali widoki i oczywiście coś tam zajadali. Ja wyciągnąłem pyszne zakopiańskie pączki z Dobra Pączkarnia i wpatrzony w krajobraz górski zajadałem się tymi przysmakami.
Po około 30 minutach ruszyliśmy dalej. Następny cel to Rakoń. Idzie się gdzieś z godzinę granią do góry z przepięknymi widokami po obu stronach. Szczyt Rakoń jest położony 200 metrów wyżej niż Grześ.
Tu już nie ma drzew. Czasami pojawiają się tylko kępy kosodrzewiny. Słońce idealnie cię piecze, jak na patelni. Dobrze, że byliśmy na grani, to czasami jakiś wiatr próbował nas ochłodzić.
Szło trochę ludzi w obu kierunkach. Szlak jest szeroki, więc można przystawać i zamienić parę zdań z napotkanymi turystami.
Ze względu na przepiękne widoki szliśmy powoli, ciągle przystając, robiąc zdjęcia i rozmawiając.
Na Rakoń wyszliśmy dopiero około godziny 13.
Obowiązkowa przerwa i podziwianie krajobrazu. Widoki z tego szczytu podobały mi się bardziej niż z Grzesia. Czułem się tak jakby bardziej w sercu gór.
Jeszcze lepiej to wszystko wyglądało jak ktoś znalazł w plecaku parę piw. Nie ma to jak ochłodzić się czeskim piwkiem na słupku granicznym Polski ze Słowacją.
Nawet nam wpadł do głowy pomysł zdobycia szczytu Wołowiec. Tak ładnie górował nad nami. To jednak była dodatkowa godzina w obu kierunkach. Nie każdy chciał iść, a też nie chcieliśmy się rozdzielać.
Wołowiec i kolejne szczyty dalej za nim zostawiliśmy na następny raz.
Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół zielonym szlakiem.
Początek był dosyć stromy i szybko zbiło się wysokość.
Doszliśmy do kosodrzewiny a później lasu. Szlak zmieniał się ze stromego na w miarę płaski. Niestety nie można było szybko schodzić bo teren na to nie pozwalał. Kamienie i korzenie skutecznie to utrudniały. Natomiast plusem był las, a co za tym idzie chłodny cień.
Około godziny 14:30 było już widać schronisko, a pół godziny później zasiedliśmy do wielkiego drewnianego stołu. Górskie kółeczko zostało zamknięte.
Wszystkim bardzo spodobały się Tatry Zachodnie. Nie są tak szpiczaste i strome jak Tatry Wysokie, a co za tym idzie, szlaki nie są aż tak wymagające. Nie ma tych niebezpiecznych odcinków z drabinami i łańcuchami. Ilość ludzi też jest znacznie mniejsza. Ogólnie same plusy. Wrócimy tu na pewno!
Jak na razie to musimy wrócić do samochodu. Ale to już łatwą i szeroką drogą prościutko na dół.
Po godzinie wsiedliśmy do tego samego traktora i po jakiś 15 minutach dotarliśmy na parking.
Ten odcinek od parkingu do schroniska można pokonywać na rowerze. Nawet są wypożyczalnie rowerów obok parkingów. Wtedy pewnie szybciej jesteś w schronisku i więcej masz czasu na góry. Trzeba pewnie będzie rozważyć następnym razem.
Wróciliśmy do naszych ulubionych domków kablowskich na zasłużony odpoczynek. Dobrze było tak ściągnąć buty, wyciągnąć nogi, wygodnie usiąść na ganku i wsłuchać się w odgłos strumyka.
Dzień zakończyliśmy w naszej ulubionej restauracji Bąkowo Zohylina Wyźnio. Byliśmy tutaj dwa dni temu i nam się podobało. Góralski klimat, weseli kelnerzy, dobre jedzenie i nawet nie aż tak drogo jak na Zakopane. Wczoraj na kolacji byliśmy w Karczmie Przy Młynie i już tam na pewno nie wrócimy. Jedzenie ok, ale nie pyszne, natomiast jest drogo i brak góralskiego klimatu.
2024.09.02 Przełęcz Krzyżne, Tatry, PL
Od gór do morza, ten wyjazd do Polski jest zdecydowanie turystyczny i pogoni nas od samej granicy ze Słowacją aż do morza Bałtyckiego.
Ja Tatry znam tak sobie. Doliny, schroniska czy Wodogrzmoty Mickiewicza są mi znane jeszcze ze szkoły. Jednak szczyty i trasy nadal pozostają dla mnie do odkrycia. Dlatego kiedy padł pomysł spędzenia czasu w Zakopanym w 100% zdałam się na Darka i jego wybór szlaku. Zresztą planowanie szlaków jest zawsze jego domeną bo jest w tym najlepszy.
Oczywiście nie zawiodłam się. Tatry potrafią być trudne jak Orla Perć itp ale potrafią też być piękne. I właśnie taki był dzisiejszy szlak. Nie trudny ale przepiękny. Nadal zrobiliśmy 1500 metrów różnicy wzniesień (3800 ft) i pewnie z 25km (15 mil). Ale nie było ekspozycji, łańcuchów i innych utrudnień więc można było skupić się na podziwianiu widoków.
Ile godzin zajmie nam szlak było dyskusyjne. Pięć osób liczyło więc nie dziwne, że opinie były podzielone od 12h do 9h. Ja postawiłam na 11h już z przerwami w schroniskach… przecież naleśniki najlepiej smakują w schronisku. 11h…. hmmm… oznacza to że pobudka o 4 rano jest wskazana.. no może troszkę po czwartej ale na pewno jak jeszcze jest ciemno. Pierwszą noc w Zakopanem spaliśmy w hotelu Tatry (nie polecamy… PRL na maksa), więc na początek szlaku trochę musieliśmy podjechać ale o 6:30 planowo już dreptaliśmy po szlaku w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza a potem do schroniska Pięciu Stawów.
Szlak do Piątki zrobiliśmy dwa lata temu tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zmieniliśmy tylko pod koniec i zamiast iść dłuższą i mniej stromą trasą koło wodospadu Siklawa, poszliśmy czarną trasą prosto do góry. Dobrze, że było rano bo słońce już dość mocno świeciło i troszkę się człowiek gotował pod tą górę. Szczerze to nie byłam dumna ze swojej kondycji ale ciepło i nieprzespana kolejna noc (jet-lag mnie trzyma nadal) dały mi sie we znaki. Ale wyznając zasadę, że z każdym krokiem bliżej celu równomiernie podnosiłam nogi i wspinałam się do Doliny Pięciu Stawów. Niezła mi to dolina do której trzeba wyjść 700 m (2300 ft). Żartuję, oczywiście, że warto.
Schronisko a zwłaszcza mała ilość ludzi w nim zaskoczyła nas mocno. Tatry słyną z dużej ilości turystów. Często na szlakach są korki i trzeba dreptać za wolniejszymi, schroniska są tak pełne, że nie można stolika znaleźć i lepiej jest przegryźć coś swojego z boku niż stać w kolejce po szarlotkę. To wszystko jest w weekend, w wakacje, w ciągu dnia. W poniedziałek, o 8:30 rano w pierwszy dzień roku szkolnego sytuacja wygląda całkiem inaczej…
Rano niewiele zjedliśmy na śniadanie tylko na szybko jakąś kromkę chleba z serem. Teraz po wydrapaniu się na 1671 m n.p.m (5482 ft) można było w końcu zjeść śniadanie i napić się kawy. Darek stwierdził, że tak bardzo parówki mu jeszcze nigdy nie smakowały. Ja postawiłam na szarlotkę i soczek pomarańczowy. Witaminy się przydadzą a soczek świeżo wyciskany jest zawsze mile widziany.
Większość ludzi która przewinęła się przez schronisko szła na Zawrat i Orlą Perć. Mało kto wybrał nasz szlak. My w planie mieliśmy wspinać się na przełęcz Krzyżne i stamtąd zejść do Murowańca a potem do Kuźnic. Tak, dobrze myślicie, że w planie mamy przejść prawie z jednego końca Tatr na drugi.
Normalnie ludzie robią nasz szlak w drugim kierunku. Zaczynają w Kuźnicach, potem Murowaniec, przełęcz Krzyżne, Pięć Stawów i Łysa Polana. To ma sens bo najładniejsze widoki są na odcinku Piątka - Przełęcz. Dlatego lepiej jest tu schodzić bo piękne widoki ma się cały czas. My jednak kolejne noce spędzimy w Kuźnicach więc większy miało dla nas sens zacząć od Piątki. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór.
Szlak na Krzyżne jest z początku bardzo łatwy… prawie prosta trasa zboczem gór. Druga połowa jest bardziej stroma, nic strasznego i nawet dość łatwo idzie się do góry bo skały mają często formę prostokątną. Stok jest natomiast nasłoneczniony więc w samo południe, w lato ciężko tu jest w tym słoneczku. My mieliśmy nawet troszkę wiaterku i małe zachmurzenie. Czuliśmy jednak ciężkie powietrze i obawialiśmy się burzy. Pragnęliśmy tylko przejść przełęcz zanim rozpęta się burza.
I udało się. Deszcz wytrzymał długo i dopiero jak kończyliśmy przerwę na przełęczy zobaczyliśmy ciemne chmury zbierające się w Dolinie Pięciu Stawów. Uff… dobrze, że my schodzimy na druga stronę. Do Piątki chyba byśmy biegli, żeby tylko zdążyć przed deszczem i burzą. Zapowiadało się ostro.
Tak jak wspominałam, większość ludzi robi ten szlak w drugim kierunku. Tak więc niestety większość kierowała się w kierunku chmur. Najbardziej nam jednak było żal tych co postanowili zrobić Orlą Perć. Być tam teraz, wystawionym na wiatry, burze i deszcze, trzymając się łańcuchów i myśląc jak się nie poślizgnąć na mokrych skałach… nie chciałabym być w tej sytuacji. Niestety w górach pogody nie przewidzisz i może złapać się deszcz i burza w najmniej odpowiednim momencie. Problem jest, że ciężko jest zejść od razu jak spadnie pierwsza kropla. Czasem trzeba dojść do rozgałęzienia szlaku a to może już być niebezpieczne. Mam nadzieję, że dla wszystkich dzisiejszy dzień w górach dobrze się skończył.
My mieliśmy duże szczęście. Deszcz jakby czekał aż zejdziemy z najtrudniejszych odcinków. Zejście z przełęczy Krzyżne w kierunku Murowańca było dość strome i szło się po rozrzuconych kamieniach. Na szczęście jeszcze suchych kamieniach więc schodziliśmy dość szybko.
Dopiero jakieś 30 minut przed schroniskiem złapał nas deszcz. Chcieliśmy przeczekać ale zapowiadało się na dłuższą ulewę więc nie zważając na deszcz ruszyliśmy przed siebie. Kurtki przeciwdeszczowe mieliśmy ale spodni nie ubieraliśmy. Prawda jest taka, że jak się idzie w tych przeciwdeszczowych ubraniach to człowiek się tak poci, że na jedno wychodzi czy mamy GoreTex czy nie. Tak nawet najbardziej fancy GoreTex jest średnio przepuszczalny i łatwo się spocić.
Dogoniliśmy słońce. My szliśmy w jednym kierunku, chmury w drugim i takim oto sposobem jeszcze zanim doszliśmy do schroniska nasze ubrania wyschły. No i nawet tęczę widzieliśmy.
Oj jak dobrze że jak doszliśmy do Murowańca to nie padało. To schronisko w porównaniu z Piątką dziś rano to niebo a ziemia. Człowiek na człowieku. Dobrze, że nie padało to przynajmniej na zewnątrz jakiś stolik znaleźliśmy. Tak dużo było ludzi, że nam wszystkie pierogi zjedli, naleśników nie było i musieliśmy stworzyć nową tradycję pod tytułem bigos w schronisku.
Cudownie było usiąść przy piwku, rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i naładować kalorie. Schronisko jednak podpadło nam paroma rzeczami. Po pierwsze to płatność tylko gotówką. To jeszcze mogę zrozumieć bo jak czytałam książkę o schronisku w Pięciu Stawach to wspominali, że z płatnościami kartą jest ciężko bo nie zawsze jest Internet żeby transakcja przeszła. Ale za toaletę kartą jakoś można płacić. Toaleta jest płatna w każdym schronisku. W Piątce jest skrzyneczka i wrzucasz 2 zł, wszystkim ufają. Tutaj nie dość że chcą 4 zł. To jeszcze są bramki jak w metrze w NY…masakra. 4 zł można odzyskać bo bramka przy toalecie wydaje paragon i można potrącić to z zamówienia później, tylko że zazwyczaj najpierw się pije piwo a potem sika a nie na odwrót.
Siedzielibyśmy dłużej ale trzeba było ruszać w drogę. Dziś mamy kolację która się apetycznie zapowiada. Do tego reszta ekipy nie mogła się już na nas doczekać bo wyszli przed nas na szlak. No więc polecieliśmy….z górki na pazurki (zejście było strome) w kierunku doliny Jaworzynki.
Zleciliśmy znów dziękując, że kamienie nie są mokre i można śmiało zaufać butom. A na dole w dolince czekała nas miła niespodzianka. Rodzice przywitali nas pysznymi croissantami i piwkiem. Jak nie ma schroniska to zawsze sobie można jedno zrobić…
38 tys kroków to było za mało dlatego na kolację tam i spowrotem poszliśmy na nogach. Tego nam trzeba było, takiego długiego spacerku w pieknym otoczeniu żeby człowiek się zmęczył i zrozumiał że dla takich chwil żyjemy.
Na kolację poszliśmy do Bąkowo Zohylina Wyźnio. Dwa lata temu próbowaliśmy się tam dostać ale niestety nie było wolnych stolików. Teraz mieliśmy rezerwację więc sprawdzimy czy rzeczywiście warto.
Tak, warto….strasznie nam się spodobało. Jedzenie pyszne choć pierogów z kaczorem (kaczką) nie mieli. Ale inne dania były smaczne. Natomiast klimat to jest to po co się chodzi do góralskich restauracji. Kelner który gwarą nawija, żartuje, mowi ciociu do naszych mam i doradza co zamówić. Nie sposób się nie uśmiać i od razu zapomina się o bolących nogach i kilometrach które dziś zrobiliśmy.
2022.09.07 Zakopane, PL (dzień 12)
Pogodę na dzisiejszy dzień zapowiadali różną. Chyba zależy to od źródła na jakim sprawdzaliśmy, albo po prostu pogoda w górach jest nieprzewidywalna.
Ogólnie to rano ma być słonecznie, później mają wyjść chmury, no i oczywiście pod koniec dnia deszcz.
W planie było wyjechać kolejką na Kasprowy Wierch, tam gdzieś się przejść i zejść do Zakopanego jakimiś szlakami. Plan prosty, ale nie do końca. Miejsca w wagoniku na Kasprowy już niestety się kończyły, więc część ekipy wyjechała wcześniej, a pozostali mieli dojechać.
Ilonka wzięła pierwszą część wycieczki, a ja za chwilę za nią ruszyłem z resztą ekipy.
Do Kuźnic szliśmy na nogach. Z ośrodka Kabel jest to może 15-20 minut spacer chodnikiem lekko do góry. Trochę tu się pozmieniało od ostatniego razu jak tu szedłem. Zrobili węższy chodnik kosztem ścieżki dla rowerów. Pomysł ogólnie świetny, tylko przy tej ogromnej ilości ludzi jaka tędy chodzi to niestety na chodniku jest ciasno.
Do Kuźnic dotarliśmy przed czasem. Mieliśmy jakieś 30 minut na pospacerowaniu po okolicy i relaksik w słoneczku.
Około 11 rano wybiła nasza godzina i ruszyliśmy kolejką linową na Kasprowy Wierch.
Kolejka jak kolejka. W ciągu 12-15 minut wyjeżdżasz z 900 prawie na 2,000 metrów z przesiadką na Myślenickich Turniach na wysokości 1360 m.
Kasprowy przywitał nas przyjemnym chłodniejszym powietrzem, lekkim wiaterkiem, przewalającymi się chmurami od czasu do czasu no i oczywiście tłumem ludzi.
Większość ludzi wyjeżdża na Kasprowy, spaceruje po szczycie, robi 100 zdjeć, kupuje pamiątkę i zjeżdża w dół.
Myśmy też pospacerowali, porobili zdjęcia ale nie zjeżdżaliśmy w dół. Ruszyliśmy na nogach.
Ilonka poszła w prawo ze szczytu w kierunku Kopy Kondrackiej, więc ja poszedłem w lewo, w kierunku Doliny Gąsienicowej. Ileż można razem chodzić po górach.
(dop. Ilona - trzeba się rozdzielić, żeby więcej zdjęć porobić)
Dobrze mi znane zejście do Murowańca zajęło około 40 minut. Ludzi jak zwykle w Tatrach było dużo, ale nawet wszystko szło płynnie
Niestety czarne chmury się głębiły w wyższych partiach gór, więc pomysł żeby zrobić coś ciekawego został odwołany. Na pewno będzie padało, a może nawet jakaś burza może z tego powstać.
Poszedłem do Murowańca na piwo!
Ludzi tu jak na Krupówkach. Dobrze, że wpadli na pomysł i bar zrobili na zewnątrz. Nie trzeba się przeciskać prze tłum i na zewnątrz w ciszy ugasić pragnienie.
Na szczęście jeszcze nie padało to na kamieniach chyba z godzinę posiedziałem. Wypiłem co mieli i trochę popracowałem. NY się powoli budził do życia i ludziki już głowę zawracali.
Opuściłem Murowaniec około godziny 14 udając się w kierunku Przełęczy Między Kopami.
Po około 20 minutach osiągnąłem przełęcz skąd rozciągał się wspaniały widok na Zakopane.
Z tego miejsca do Kuźnic można dostać się dwoma szlakami. Przez dolinę Jaworzynki albo Skupniowy Upłaz. Z reguły wybieram szlak doliną ze względu na malownicze ukształtowanie doliny. Tym razem jednak poszedłem upłazem.
Miałem w tym też cel i lekki niedosyt gór.
Pod koniec zejścia szlak łączy się ze szlakiem z góry Nosal. Pomyślałem, że jak nie będzie padał deszcz to można by na Nosal sobie wyskoczyć.
Tak też się stało. Pod koniec szlaku jest odbicie w prawo na Nosal, które też wziąłem.
Na Nosal prowadzą dwa szlaki. Jeden z Kuźnic, a drugi z przystanku Murowanica. Będę wychodził z Kuźnic a zejdę do Murowanicy. Zejście to jest prawie obok tylnego wejścia do ośrodka Kabel w którym mieszkamy.
Wyjście z Kuźnic jest bardzo proste i nie wymagało za wielkiego podejścia. W niecałe 30 minut możba zdobyć szczyt.
Zejście na drugą stronę jest bardziej wymagające. O wiele stromsze i dłuższe. Oczywiście schodząc dołapał mnie intensywny deszcz. Ten który wisiał w powietrzu prawie od Kasprowego.
Lało ostro. Musiałem się ubrać w przeciwdeszczowe ubrania i plecak też zabezpieczyć.
Oczywiście schodzenie stromym szlakiem po śliskich kamieniach i korzeniach w deszczu sprawiało dodatkowe utrudnienia.
Pomalutku, krok po kroku doszedłem na dół do strumyka Bystry, który w ciągu paru minut zaprowadził mnie do domu. A tam przy suszeniu ubrań Ilonka opowiadała mi o swoim dniu.
Nas deszcz dołapał już na dole, na chodniku w Kuźnicach. Dobrze bo nie ślizgaliśmy się po mokrych kamieniach - a w Tatrach kamienie potrafią być mokre bo to przecież głównie granity i wapienie. Deszcz który złapie cię w mieście ma jeden minus - a właściwie to człowiek ma minus. Jak już zaczęło padać to wydawało nam się, że jest tak blisko do domku, że nie trzeba ubierać kurtki - przecież przejdę szybko. Niestety to szybko nie było tak szybko i przemoczeni dotarliśmy do domku. Zanim jednak deszcz troszkę pokrzyżował nam plany to mieliśmy piękny spacer i jeszcze piękniejsze widoki.
Tak jak Darek pisał myśmy poszli w prawo w kierunku Kopy Kondrackiej. Czerwonym szlakiem cudownie szło się po grani i podziwiało widoki na prawo i lewo. Tylko czasem na trudniejszych odcinkach się troszkę korkowało. Niektórzy boją się klamr i łańcuchów. Od razu myślą, że jak na szlaku są jakieś klamry czy łańcuchy to będzie trudno. Prawda jest taka, że dopiero bez nich to byłoby trudno. Tatry mają bardzo dobrze przygotowane szlaki więc chodzi się po nich dość przyjemnie. Wiadomo, dystans, wysokość, strome podejście, ekspozycja to jest to co sprawia, że góry nie są dla wszystkich ale jeśli porównać Tatry do innych łańcuchów górskich to są całkiem dobrze przygotowane.
W Tatrach można też spędzić dużo czasu chodząc po dolinach, graniach, przełęczach i nawet nie zdobywać szczytów. Ja na tym wyjeździe sobie uświadomiłam, że niestety takim turystą jestem. Nie mam jakiegoś super doświadczenia z Tatrami. Tak naprawdę po górach zaczęłam chodzić dość późno i więcej gór zeszłam na świecie niż na własnym Polskim podwórku. Okazało się, że poza szczytem Beskid (wiem śmiech!) to nie zdobyłam, żadnego innego szczytu. Dlatego dziś się zawzięłam i stwierdziłam, że Kopę Kondracką trzeba zaliczyć.
Nie był to wyczyn bo na Kopę z przełęczy pod kopą idzie się jakieś 15-20 minut ale liczy się, że szczyt zaliczony. Teraz można iść do schroniska na zupę pomidorową.
Szczerze to zejście było bardziej wymagające niż wyjście na ten szczyt. Z Kasprowego Wierchu na który się wyjechało kolejką do przełęczy szło się super. Lekkie wzniesienia tu i tam ale nic wielkiego. Wejście na Kopę też dość krótkie… natomiast zejście? No tak… gdzieś 530 m (1740 ft) trzeba zgubić. Schodziliśmy z 1863 m (6112 ft) na 1333 m (4373 ft) cały czas stromo na dół. Trasa znów pięknie przygotowana, prawie schody z kamieni ale stromo to tam było.
Nagroda w postaci Kasztelana należała się każdemu. Schroniska są fajne. Nie trzeba nosić ze sobą jedzenia, można odpocząć i zjeść pyszny posiłek. Można się napić domowo robionej lemoniady lub mniej domowego piwa… a do tego sama otoczka. No bo kto by nie chciał jeść w takim otoczeniu i z takim widokiem. Od razu wszystko smakuje lepiej.
Ze schroniska do Kuźnic już zleciało. Droga była w miarę płaska, głównie w lesie i nawet o dziwo nie zatłoczona. Pewnie nadal dużo ludzi było w wyższych partiach gór.
Tak jak pisałam już w samych Kuźnicach dołapał nas deszcz. Dobrze, że pogoda utrzymała się przez cały dzień i mogliśmy się rozkoszować ostatnim dniem w górach. Jutro już żegnamy się z Zakopanem i wracamy do Krakowa. Pomału żegnamy się też z Polską. Kolejne dni to bardziej spotkania z rodzinką i przyjaciółmi więc bloga nie będzie. Cieszymy się jednak, że w ciągu tych dwóch tygodni udało nam się tak dużo zwiedzić i odwiedzić nowe i stare zakątki.
Dzisiaj na kolację znowu nam się nie chciało iść do miasta. Przyjechali znajomi którzy znają fajną knajpę niedaleko skoczni. Tam też się udaliśmy na posiłek.
Bakowo Zohylina niestety nas nie przyjęła. Widzę, że nie tylko nasi znajomi o niej wiedzą. Bez rezerwacji praktycznie nie ma szans na kolację. Nawet oczekiwanie przy barze nie wiele pomoże. Nie dziwię się. Jest to góralska chata otoczona lasem i z pysznym lokalnym jedzeniem. Następnym razem zrobimy rezerwację.
Oni mają drugą lokalizację bliżej miasta, ale też niestety była pełna.
Skończyło się na hotelowej restauracji która nawet miała dobre jedzenie i listę win, a zarazem bez tłumów z Krupówek.
Spacerek po objedzeniu był wskazany. 30 minutowy powrót do naszego ośrodka dobrze nam zrobił.
Oczywiście odpoczynek na ganku z czymś na trawienie w blasku księżyca każdemu wydał się potrzebny.
Jutro już nie musimy nigdzie iść w góry, możemy dłużej pospać, więc troszkę dogłębniej obserwowaliśmy wędrówkę księżyca po niebie.
2022.09.06 Zakopane, PL (dzień 11)
Na wakacje na wakacjach wybraliśmy Zakopane. Lubimy góry, lubimy Tatry, nie do końca zatłoczone miasteczka. Na szczęście Zakopane to nie tylko Krupówki i Gubałówka. To także piękne Tatry!
Nie mam sentymentu do Zakopanego jako miasta, natomiast mam do górzystej części i do „Kablowskich” domków w których oczywiście mieszkaliśmy.
Ośrodek położony jest na obrzeżach miasta, bliżej gór w rejonie Kuźnic. Składa się z kilkudziesięciu domków położonych w cieniu drzew iglastych nad dwoma potokami górskimi.
Jak jeszcze mieszkałem w Polsce to każdego roku spędzaliśmy wakacje (letnie lub zimowe) w tym ośrodku. Lokalizacja i klimat przyciągał nas co roku w te malownicze tereny.
Większość domków pamięta jeszcze czasy z przed kilkudziesięciu lat i ich stan wymaga remontu. Natomiast właściciele remontują albo budują zupełnie nowe chatki. Myśmy mieli domek numer 3. Jest to nowo wybudowana chata góralska która poza niewygodnymi materacami miała wszystko co potrzebuje turysta do spędzenia paru dni w górach.
Zwłaszcza ganek przed domem przypadł nam do gustu i codziennie spędzaliśmy tam wieczory. Gdzie w blasku księżyca i przy szumu górskiego strumyka można było usiąść i pogadać. Powspominać i zarazem planować następny dzień.
Wczoraj wieczorem też było planowanie dzisiejszego dnia. Dzięki książce „Dom bez adresu” którą Ilonka ostatnio czytała, postanowiliśmy odwiedzić schronisko w Pięciu Stawach i zjeść ich szarlotkę.
Plan był dość intensywny i długi. Mieliśmy wyjść z Kuźnic, dojść do Murowańca, następnie przez przełęcz Krzyżne do Piątki i zakończyć w Morskim Oku.
Niestety nie zapowiadali dobrej pogody i na 80% miało padać. Oczywiście nie można było zrezygnować z szarlotki, więc Piątkę dalej trzeba było odwiedzić, ale musieliśmy trochę skrócić hike.
Postanowiliśmy dojść do Pięciu Stawów doliną Roztoki. Potem jak pogoda pozwoli to przejść do Morskiego Oka przez przełęcz Świstówka Roztocka. Do schroniska idzie się w dolinie, więc ewentualna burza czy deszcz nie są aż tak straszne.
Samochód zaparkowaliśmy na Łysej Polanie / Palenicy. Dokonaliśmy obowiązkowych opłat za parking i za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego i wraz z niezliczoną ilością turystów ruszyliśmy drogą asfaltową w kierunku Morskiego Oka.
Ale tu jest ludzi, tak z Ilonką stwierdziliśmy idąc tą rzeką ludzi w górę. Jeden za drugim, krok za krokiem każdy idzie w jednym kierunku. My dużo chodzimy w Stanach po górach. Wschodnie albo zachodnie wybrzeże. Ilość ludzi w Stanach na szlakach jest o wiele mniejsza. Czasami miną godziny i nikogo nie spotkamy.
Pierwszy punkt na naszej dzisiejszej wycieczce to dotarcie do Wodogrzmotów Mickiewicza. Osiągnęliśmy to w 45 minut. Bardzo łatwy odcinek po drodze asfaltowej.
Od tego momentu szlak w końcu się zmienia i schodzimy z asfaltu na coś co bardziej przypomina górską ścieżkę. Ilość ludzi też ubyła. Większość turystów dalej szła asfaltem do Morskiego Oka. Wcale nie oznacza to, że byliśmy sami na szlaku, ale już nie musieliśmy iść gęsiego jeden za drugim.
Szlak idzie przez przepiękna Dolinę Roztoki, wzdłuż strumyka. Na odcinku 4.9 km (3 mile) musimy się podnieść o 596 metrów (1955 ft). Nie jest strono, ale pojawiają się odcinki które zwiększają częstotliwość bicia serca.
Im dalej w głąb dolinki tym ładniejsze widoki otaczających nas gór.
Pod koniec szlak rozdziela się i można dojść do Piątki zielonym szlakiem przez Wodospad Siklawa.
Oczywiście tak zrobiliśmy i nie żałowaliśmy.
Mimo, że wyższe partie gór były w chmurach to i tak widoki były piękne a sama Siklawa też niczego sobie.
Do schroniska w Pięciu Stawach dotarliśmy około 11:30. Ku naszemu zdziwieniu nawet nie było takie pełne i można było usiąść. Obowiązkowe naleśniki, Szarlotka i coś do picia wleciało na stół.
Po przeczytaniu książki „Dom bez adresu” Ilonka zna imiona prawie wszystkich pracowników schroniska. Jednak jakoś nie chciała mi ich przedstawić, więc po posiłku wyszliśmy ze schroniska.
Chmury były już znacznie niżej. Zapowiadało się na deszcz, ale prognozy nie były aż takie złe więc ruszyliśmy na przełęcz Świstówka w celu dotarcia do Morskiego Oka i dołączenia do reszty ekipy.
Pożegnaliśmy się z przepiękną, ale zachmurzoną doliną Pięciu Stawów i ruszyliśmy niebieskim szlakiem do góry.
Znowu jakoś ludzi przybyło. Może nie było ich aż tyle co na drodze asfaltowej do Morskiego Oka ale było ich sporo. Powodem pewnie było zamknięcie w celach remontowych drugiego szlaku do Morskiego Oka, przez Szpiglasową przełęcz.
Szlak szedł do góry, ale nic trudnego. Był wystarczająco szeroki, więc mijanie czy wyprzedzanie ludzi nie sprawiało wielkiego problemu.
Jedną z rzeczy którą zauważyłem to brak mówienia cześć albo dzień dobry. Oczywiście zdążają się pojedyncze przypadki albo są bardzo sporadyczne. Myślę, że przy tym ogromie turystów ciągłe witanie się w górach po jakimś czasie chyba by się znudziło.
Przełęcz Świstówkę osiągnęliśmy około 13:15. Prawie weszliśmy w chmury, ale na szczęście nie padało i nie wiało.
Z przełęczy rozciąga się przepiękny widok na Tatry wysokie, ale niestety nie dzisiaj. Chmury zachowały ten widok dla siebie.
Strome zejście do Morskiego Oka sprawiało troszkę trudności. Większość szlaku to stopnie skalne z wyślizganego granitu. Niestety były mokre a w nocy musiało tu mocno padać i były pokryte ziemią.
Pomalutku, ostrożnie, krok po kroku schodziliśmy w dół.
Mocny deszcz nas złapał już prawie pod koniec zejścia. Do tego stopnia lało, że musieliśmy ubrać przeciwdeszczowe kurtki i trochę przeczekać pod drzewami.
Do schroniska mieliśmy zaledwie 10-15 minut, więc jakoś dotarliśmy. Ale tu było ludzi!
Pewnie też dlatego, że na zewnątrz mocno padało. Na szczęście pozostała część naszej ekipy tu już siedziała i miała dla nas stolik z widokiem na Morskie Oko i zachmurzone góry.
Wyszliśmy ze schroniska i po paru pamiątkowych zdjęciach ruszyliśmy z tłumem asfaltową drogą w dół na nasz parking.
Szybko się szło bo po asfalcie i w dół. Później nawet tłum się rozrzedził i tylko czasami dorożki nas mijały.
Dzisiaj na kolacje nie chcieliśmy iść w rejon Krupówek. Niedaleko ośrodka znajduje się stylowa restauracja Młyn nad górskim potokiem Bystry.
Kiedyś to był szybki i wielki potok. Aktualnie przez ogólnie panującą suszę woda płynie tylko małym strumieniem.
Na kolację miałem pstrąga z patelni. Był dobry ale nie bardzo dobry. Trochę za słony i za bardzo wysuszony.
Dzionek zakończyliśmy obowiązkowym posiedzeniem na ganku w blasku księżyca. Nie za długo bo jutro też nas czeka górska wędrówka.
Jeszcze nie wiemy gdzie idziemy. Dużo zależy od pogody.
2022.09.05 Zakopane, PL (dzień 10)
“…zrelaksujecie się w ciszy i spokoju z dala od tłumu, zgiełku… i bangladeszu!” Wow takiego hasła zobaczyć w Zakopanem się nie spodziewałam.
A jednak, była to pierwsza rzecz jaką zobaczyliśmy po wyjściu na Gubałówkę. O co chodzi z bangladeszem i jak to się dzieje, że Zakopane coraz bardziej przypomina park rozrywki, zrozumiałam po przeczytaniu bardzo dobrego reportażu (książki) Podhale, wszystko na sprzedaż autor, Aleksander Gurgul.
Już od wielu lat zauważa się w Zakopanem wysyp biznesów które tylko mają wyciągnąć z ciebie kasę. Potężne hotele ze SPA i basenami wypierają mniejsze kwatery prywatne. Sklepy czy budy z pamiątkami to już codzienność, slynny miś co pozował do zdjęcia na Krupowkach został wyparty panią sprzedającą balony albo chodzącym Pokemonem.
Komercję w Zakopanym można dostrzec już od samego wjazdu. Słynna Zakopianka, zwana Bilbordzianką to droga wjazdowa usłana bilbordami raklamujacymi wszystko, od ketchupu po browar. Człowiek nawet nie zdąży wszystkiego przeczytać bo bilbord pojawia się za bilbordem.
Na szczęście Zakopane to przede wszystkim piękne góry. Bardzo łatwo jest zostawić tą komercyjną część za sobą i ruszyć na szlak. Oczywiście na szlakach też są różne wynalazki ale jak odpowiednio wcześnie się wyjdzie albo daleko to można znaleźć ciszę i spokój.
Niestety, żeby znaleźć tą ciszę i spokój to trzeba iść w góry na parę godzin. Tatry nie są aż tak potężne że trzeba iść na parę dni, choć można. Dla porównania, Białe Góry w New Hampshire są 10 razy większe powierzchniowo a Adirondacks w stanie NY 50 razy większe. Nadal po Tatrach można chodzić parę dni, spać w schroniskach i zdobywać szczyty. Jest to szczególnie polecane jak chce się przejść Tatry Zachodnie, zamiast przemierzać doliny tam i z powrotem lepiej jest spędzić parę dni w schronisku i mieć tam bazę wypadową.
Naszą bazą wypadową nie jest schronisko ale Domki Kabla. Powstałe w czasach PRLu domku były miejscem wakacji ludzi którzy pracowali w fabryce KABEL w Krakowie. Teraz każdy może je wynająć. Domki są przeróżne. Jedne bardziej, inne mniej wyremontowane. Cena jest bardzo przystępna a lokalizacja idealna. 10 minut do kolejki na Kasprowy Wierch. Kolejkę weźmiemy innego dnia. Dziś nie mamy aż tyle czasu, żeby zapuszczać się w góry więc na rozgrzewkę wybraliśmy Gubałówkę.
Na Gubałówkę chodziłam zanim poważnie zaczęłam chodzić po górach. W czasie wypadów do Zakopanego na studiach czy w liceum szukało się czegoś łatwego, blisko Krupówek i z ładnymi widokami. Gubałówka była całkiem dobrą opcją. Prowadzą na nią dwie trasy. Zachodnia, którą wybraliśmy jest bardziej w lesie, mniej popularna i zdecydowanie fajniejsza.
Druga trasa idzie przy samym płocie kolejki liniowej, ciężko tam o las i jest pełno ludzi. Zdecydowanie cieszyliśmy się z naszego wyboru. Na górę można też wyjechać kolejką. Ja zdecydowanie wolę spróbować wyjść, no chyba, że kolejka tylko przybliża do celu i pozwala zdobyć góry, które są mniej osiągalne.
Wyjście na Gubałówkę zajęło nam niewiele ponad 30 minut. Super szło się lasem, podziwiało widoki, dopóki nie weszliśmy na główny deptak. Masakra… ja wiedziałam, że tył Gubałówki należy do górali i tylko oni mogą jeździć quadami po lasach, tylko oni mają tam małpie gaje itp. Wiem bo jakieś 12 lat temu byłam tu na imprezie integracyjnej. O idei imprez integracyjnych nie będę się rozpisywać. Powiem tylko, że w polskich korporacjach jest to nadal dość popularne czego nie można powiedzieć o amerykańskich oddziałach. My chętnie wyjdziemy na drinka, jak wyjazd to musi być jakaś konferencja a nie gonienie po lasach. Jak miałam 25 lat to imprezy takie mnie cieszyły 10+ lat później cieszę się, że nie muszę na nie więcej jeździć. W każdym razie, wracając do Gubałówki… jak byłam tu lata temu to owszem sklepiki z pamiątkami czy bary/restauracje z ładnym widokiem były, ale nie było tego aż tyle. Normalnie człowiek się czuje jakby znów był na Krupówkach. Zamiast podziwiać widoki, podziwia kolejne magnesy, pamiątki albo zastanawia się co szalonego zrobić… quad, małpi gaj, koniki, turlanie w piłce… atrakcji jest wiele.
To właśnie te wszystkie budki z pamiątkami i słodyczami lub oscypkami nazywają się bangladeszami. Muszę przyznać, że nigdy bym na to nie wpadła. Tym bardziej, że po przeczytaniu napisu “w ciszy i bez bangladeszu…” podeszliśmy od razu pod samą kolejkę i zobaczyliśmy tam parę osób z południowo-wschodniej Azji. Dobrze, że książki przyszły z pomocą i już teraz wiem, że bangladesze to po prostu kramy w pamiątkami.
My oczywiście nie mogliśmy ominąć knajpy która miała najlepszy napis i zamiast przyglądać się pamiątkom i smakować oscypki postanowiliśmy podziwiać widoki i smakować piwko.
Po odpoczynku przy piwku, ruszyliśmy do kolejnego ula jakim są Krupówki. Najsłynniejsza ulica w Zakopanym niewiele różni się od deptaka na Gubałówce. Tak samo dużo budek z pamiątkami, no może na Krupówkach jest jednak więcej sklepów bo każda ceniąca się marka chce tam otworzyć swój butik. A restauracje się prześcigają, żeby być większe i bardziej wyróżniające się.
My najbardziej błyszczącej knajpy nie wybraliśmy. Zdecydowaliśmy się na kolację w Bacówce, choć muszę przyznać, że się popsuli. Byliśmy tam 3 lata temu i całkiem fajnie nam się tam jadło i spędzało czas. Teraz jakoś jedzenie się pogorszyło a kelnerzy jacyś tacy drętwi byli. Pierogi z bryndzą o których marzyłam przez ostatnie 3 lata były tylko ok…
Nie chciało nam się chodzić po tym skomercjalizowanym Zakopanym. Woleliśmy usiąść na tarasie przed domkiem z piwem i podziwiać gwiazdy. Dlatego zaraz po kolacji, spacerkiem wróciliśmy do domków. A tam… długie polaków rozmowy do rana. No może nie długie, i nie do rana bo jutro trzeba iść w górki. Ale i tak było przyjemnie usiąść na ganku i relaksować się przy szumie strumyka.
2019.08.27-28 Zakopane, Polska
Będąc w Polsce i nie odwiedzić Zakopanego to jak być w Pradze i nie wstąpić na piwko do pijalni u Fleku.
Przyjechaliśmy do Polski w poniedziałek, a już we wtorek wraz z mamą Ilonki lecieliśmy nową Zakopianką w góry.
Wybraliśmy środek tygodnia w celu uniknięcia masy ludzi na szlakach i zatłoczonego Zakopanego. A i tak lepiej odwiedzać znajomych i rodzinę w weekend, jak mają więcej czasu.
Droga do Zakopanego nie jest jeszcze w pełni zrobiona, ale są już dosyć długie odcinki z dwupasmową szeroką autostradą.
Oczywiście od Nowego Targu wszystko wraca do „normy” i stoi się w koreczkach aż do samego Zakopanego. Ponoć lokalni górale nie chcą sprzedać ziemi, więc zderzak przy zderzaku pomalutku, podziwiając miliony billboardów, w tempie żółwim wjechaliśmy do zimowej stolicy Polski. Wjechaliśmy do Zakopanego.
Ilonka znalazła fajny hotelik „Rysy”. Nie za duży, ale przy samych Krupówkach, więc tylko zostawiliśmy plecaki w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj nie mieliśmy w planie rozrabiać w mieście, bo jutro czeka nas hike w Tatrach. Poszliśmy na kolacje do „Małej Szwajcarii”.
Był to dobry wybór. Zwłaszcza Pstrąg w całości był pysznie zrobiony. Był delikatny, soczysty i rozpływał się w ustach. Będzie za mną długo chodził, pewnie do następnego razu.
Po kolacji obowiązkowy spacer turysty Krupówkami. Było trochę ludzi na ulicy, ale i tak spodziewaliśmy się większych tłumów. Główna ulica Zakopanego niewiele się zmieniła. Dalej pełna jest restauracji, małych sklepików z pamiątkami, muzykantów i wszelkiego rodzaju handlarzy, którzy chcą ci wcisnąć cokolwiek. Czyli tradycyjne, turystyczne miasteczko.
Posiedzenia w lokalnych barach zostawiliśmy na jutro. Dzisiaj grzecznie zakupiliśmy parę piwek i wróciliśmy do hotelu.
NASTĘPNY DZIEŃ
Na 8 rano mieliśmy zrobioną rezerwacje do kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Był do dobry pomysł, bo ilość ludzi jaka stała w kolejce do kolejki rosła z każdą minutą. Zastanawiałem się czemu ludzie nie robią rezerwacji tylko stoją (często ponad godzinę), przecież to jest niewiele droższe, a czasu można wiele zaoszczędzić.
O 8:20 wyjechaliśmy na Kasprowy Wierch. Pogoda była ładna, mimo, że wiaterek czasami powiewał. Spodziewałem się trochę zimniejszego klimatu a nie +20C. No coż zimne lata w górach to już chyba niestety historia.
Nie mieliśmy jakiegoś szczególnego planu na dzisiejszy dzień. Chcieliśmy wyjechać na Kasprowy i w zależności od pogody wybrać się w odpowiednie rejony. Pogoda była dobra, więc ruszyliśmy w Tatry Wysokie.
Turystów było trochę, ale z tego co wcześniej znajomi mówili, to spodziewałem się większych tłumów. Może była wczesna godzina jak na ten rejon, może środek tygodnia, koniec wakacji, strach (tydzień temu zginęło 5 ludzi w Tatrach) cokolwiek to było, to spowodowało, że nie musieliśmy iść rzeką ludzi.
Doszliśmy na szczyt Beskid. Tu już znacznie bardziej wiało, bo byliśmy na otwartej przestrzeni. Plusem tego były widoki. Można było oglądać piękną panoramę naszych Tatr i Słowackich. Niestety Tatry zajmują mały obszar, a to tego ponad 75% nie leży w Polsce. Gdzie tu jest sprawiedliwość. Dobrze, że teraz można chodzić po naszych i ich górach bez ograniczeń.
Z Beskidu zeszliśmy na dół, w dolinę Gąsienicową. Tutaj już na maksa odczuliśmy ocieplanie się klimatu. Była może 9:30 a temperatura dochodziła do +30C. Gorąco....!!!!!
Zrobiliśmy sobie małą przerwę, pościągali trochę ubrań, posilili się i pięknym szlakiem wśród tatrzańskiej kosodrzewiny zaczęliśmy się lekko wspinać do góry w kierunku przełęczy Karb.
Szliśmy wolno, bo ścieżka przechodziła przez malowniczą dolinę Zielona Gąsienicowa i co chwile jakieś kolejne jeziorko nam się wyłaniało i musiało być obowiązkowe zdjęcie.
Około 11 dotarliśmy na przełęcz Karb, na której siedziało już trochę górołazów, przygotowując się na wspinaczkę na Kościelec.
Szlak na Kościelec zaliczany jest do szlaków bardzo trudnych. Coś jak Orla Perć, tylko bez drabinek i łańcuchów. W związku z tym Ilonka wraz z mamą postanowiły się nie wspinać. One miały zejść na drugą stronę, nad Czarny Staw Gąsienicowy i ewentualnie przejść się nad Zmarzły Staw. Ja natomiast postanowiłem zaatakować Kościelec.
Góra charakteryzuje się wielką płytą granitową, nachyloną pod dużym kątem, po której to trzeba się wspinać. Jest parę miejsc gdzie powinny być zainstalowane jakieś łańcuchy albo klamry dla bezpieczeństwa. Widocznie Tatrzański Park Narodowy uważa, że nie potrzeba, albo, że dodaje to „troszkę” adrenaliny.
Ludzi było trochę, ale dalej nie były to te zatłoczone Tatry o jakich wszyscy teraz opowiadają. Widocznie miałem szczęście.
Pierwsze przyhamowanie miałem na pierwszej ściance. Ojciec uczył syna wspinać się po skałach. Bardzo profesjonalnie do tego podchodził, że aż tak bardzo nie narzekałem, a nawet pomagałem chłopczyku pokonywać większe stopnie. Dziecko było w kasku, a ojciec miał go na linie, która była przywiązana do niego i skał. Bezpieczeństwo to podstawa.
Pożegnałem się z nimi i ruszyłem dalej. Środkowy Kościelec nie ma technicznych odcinków tylko wielką, śliską płytę na której trzeba uważać. Zwłaszcza podczas deszczu.
Im wyżej się wspinałem tym ładniejsze widoki miałem. Dobrze, bo pod koniec się zakorkowało i mogłem oglądać ładne panoramy a nie tyłki wspinaczy nade mną.
Szlak jest dwukierunkowy i pod szczytem jest parę odcinków technicznych. Część ludzi schodziła już na dół, a część dalej szła do góry. W wąskich kominach sprawiało to problem i niestety zrobił się korek.
Około godziny 12 stanąłem na szczycie Kościelca, wysokość 2155m. (7,070 stóp). Było trochę ludzi, ale spokojnie można było znaleźć wolną skałę, usiąść i odpocząć. Tak też uczyniłem i 30 minutowy, zasłużony odpoczynek sobie zrobiłem.
Już się zbierałem, gdy nagle zaczęły przychodzić znad Słowacji coraz to większe i ciemniejsze chmury. A po 20 minutach w oddali było słychać wyładowania atmosferyczne.
Kościelec zdecydowanie nie jest bezpieczny podczas burzy, a jego wyślizgane skały podczas deszczu to jedna, wielka ślizgawica.
Do przełęczy Karb zszedłem jeszcze po suchych skałach. Natomiast idąc dalej zaczęło już lekko kropić. Niestety człowiek jest głupi i się nigdy nie nauczy. Ile jeszcze ludzi musi zginąć w Tatrach żeby człowiek zmądrzał. Schodząc z przełęczy dalej mijałem ludzi, którzy szli w góry, a pioruny były już coraz głośniejsze. Niektórzy nawet z dziećmi. Głupota ludzka nie zna granic.
Po około 15-20 minut dotarłem do Czarnego Stawu Gąsienicowego gdzie deszcz, grad i burza już dobrze szalała. Ciekawe jak sobie teraz ludzie radzą na Kościelcu po tych śliskich skałach podczas gradu.
Ilonka z mamą też prawie w tym samym czasie wróciły nad staw. Niestety burza ich wygoniła i nie zdobyły Zmarzłego Stawu. Następnym razem....
Teraz kolej na najważniejszą część dzisiejszej wyprawy, na naleśniki w schronisku Murowaniec. Schronisko to jest malowniczo położone w dolinie Gąsienicowej. Mam do niego sentyment, bo kiedyś w nim mieszkałem tydzień.
Po 30 minutach dotarliśmy do Murowańca. Deszcz nawet przestał na chwilę padać, ludzi w środku ubyło i udało nam się dostać stolik.
Kolejka po naleśniki była dosyć spora, ale nawet pracownicy jakoś ogarniali tłum wygłodniałych górołazów i w ciągu 20 minut już mogliśmy rozkoszować się pysznymi naleśnikami z lokalnym piweczkiem oczywiście.
W schronisku zabawiliśmy chyba z godzinę. Odpoczywając, próbując dwóch rodzajów naleśników i obowiązkowo schładzać się lokalnym browarkiem.
Nie spieszyło nam się nigdzie. Ze schroniska do Zakopanego prowadzi łatwy szlak dolinką.
Przeczekaliśmy wszystkie deszcze i ruszyliśmy w dół.
Początek trasy prowadził lekko pod górę, aż do Przełęczy między Kopami. Tutaj już było dużo ludzi. Większość szlaków w tym rejonie schodzi do schroniska i z niego żeby dotrzeć do Zakopanego trzeba iść tędy. Na szczęście szlak jest szeroki i bardziej przypomina drogę górską niż ścieżkę.
Przełęcz zdobyta. Teraz łatwym szlakiem w ciągu 30 minut zeszliśmy w dół do doliny Jaworzynka. Była godzina 17, zaczynało się przyjemnie ochładzać. Idealna pora i czas na spacer w dolinie w której otaczające góry robią długie cienie.
Do hotelu dotarliśmy koło 18. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy porozrabiać na Krupówki. Jutro już nie idziemy w góry więc nie musimy wcześnie wstawać. Na kolację wybraliśmy Karczmę Bacówka.
Było miło i sympatycznie. Lokalna kapela grała góralską muzykę. Kelnerzy góralską gwarą zabawiali turystów, a jedzenie też było ciekawe.
Przysmażane oscypki, pierogi z bryndzą, Jagnięcina różnie podawana..... i wiele innych potraw próbowaliśmy.
Zmęczeni po całym dniu, najedzeni i napici postanowiliśmy nigdzie się nie ruszać. Jak to przystało na góralskie karczmy: siedzieć, jeść i pić do woli !!!!
Tak też się stało. Siedzieliśmy tam, aż prawie do zamknięcia. Ach ci górale, potrafią ugościć.