Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.10.29 Milford Sound, Nowa Zelandia (dzień 7)

Po raz pierwszy na tym wyjeździe spaliśmy w apartamencie zamiast w hotelu. Dzięki temu mieliśmy mały apartament zamiast małego pokoiku. Te Anau, miejsce gdzie się zatrzymaliśmy jest małym miasteczkiem w samym centrum raju. Położone ono jest nad jeziorem o tej samej nazwie, a otoczone jest przepięknymi górami. Góry te jak i zatoka Milford są częścią Fiordland National Park.

Po górach chodziliśmy wczoraj, natomiast na dziś zaplanowane mieliśmy oglądanie fiordów w Milford Sound. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, skorzystaliśmy z faktu posiadania kuchni i zrobiliśmy sobie przepyszną jajecznicę. Pomyślicie pewnie – co takiego dziwnego jest w jajecznicy. Dużo. W Nowej Zelandii jest dużo lepsze jedzenie niż gdziekolwiek indziej. Nie importują oni za dużo a wszystko jest wyhodowane na tych zielonych łąkach. Dlatego jajka są żółte, w mięsie czujesz smak prawdziwego mięsa i tylko chleb mają trochę watowaty. Wszystko tu smakuje jak u babci na wsi. Aż smutno się robi jak pomyślimy jaki syf jemy w Nowym Yorku. Amerykańskie organic to nic w porównaniu z jedzeniem tu. Na kolację planujemy sobie zrobić jagnięcinę – zobaczymy czy po raz kolejny się mile zaskoczymy.

Tak więc pełni energii ruszyliśmy w drogę odkrywać kolejne, nie znane zakątki Nowej Zelandii. Milford Sound to przepiękne fiordy. Przez chwilkę się zastanawialiśmy czym się różni fiord od zatoki. Tak więc każdy fiord to zatoka, natomiast nie każda zatoka to fiord. Fiord musi zostać stworzony przez lodowce. Cechuje się on wąskimi przesmykami, otoczonymi stromymi klifami.

Fiordy w Milford Sound zwiedza się na wiele sposobów, jednak najpopularniejszym jest statek. Tak więc i my (jak i tysiące innych ludzi) załadowaliśmy się na statek. Na szczęście nasz statek był dość mały i kameralny więc można było nie tylko podziwiać widoki, pstrykać tysiące zdjęć ale być też zmoczonym przez wodospad.

Nasz kapitan miał poczucie humoru i lubił podpływać pod wodospady. Twierdził, że jak się nie zmoczysz to nie zrobisz ładnego zdjęcia. Przy pierwszym wodospadzie to było nawet zabawne. Przy drugim (który podobno jest wyższy niż Niagara) to już przestało być śmieszne. Podpłynął tak blisko, że wszyscy nagle zaczęli uciekać do środka łódki i chować wszystkie aparaty i kamery.

Rejs trwał 2h i wypłynęliśmy na morze Tasmańskie. Stamtąd już nie daleko jest do Australii. Jak zwykle bywa na tych wodach udało nam się spotkać foki, delfina i podobno pingwin też gdzieś tam pływał. Ja niestety pingwina nie widziałam.

Ten rok mamy zdecydowanie pod znakiem fok. Jak nigdy wcześniej nie widziałam fok tak w tym roku jak tylko jestem blisko wody to są foki a jak w lesie to jest jakiś misiu.

Pogoda w Nowej Zelandii jest zmienna. I tak wczoraj w górach ranger mówił, że idą śniegi z południa, przez co wiało, lało i sypało śniegiem. Tak dziś pogoda nam dopisała w 100%. Był piękny słoneczny dzień. I super – bo zwiedzanie tych fiordów w złą pogodę nie należy chyba do przyjemności. Mówią, że jak pada to też jest fajnie bo wtedy wodospady są jeszcze większe (a wodospadów tu jest dużo). Ja tam jednak wole słoneczko. Większość wodospadów powstaje w efekcie topnienia śniegów i lodowców. Niestety klimat się jednak ociepla i aktualnie tylko jeden lodowiec w tym rejonie się jeszcze ostał ale jego lata są też policzone.

Jako ciekawostka to na łódce spotkaliśmy polaków...czyli jednak udało się! Polska, górą. Musimy podróżować więcej bo nadal widuje się mało polaków... Chiny natomiast przodują. Widać, że ich ekonomia jest dużo lepsza niż kiedyś i świat jest dla nich otwarty. Fajnie, że podróżują nie tylko młodzi ale też starsi ludzie. Jest to zdecydowanie dobre dla lokalnej turystyki. Duże autokary podjeżdżają pod hotele, restauracje, sklepy z pamiątkami. A jak to bywa z turystami wydają oni dość dużo więc ekonomia się kręci i wszyscy są szczęśliwi.

Droga z Milford Sound do Te Anau zajmuje około dwie godziny. Jednak dla większość ludzi wydłuża się ona w nieskończoność. Ponieważ droga idzie przez park narodowy to widoki są przepiękne z każdą milą. Do tego jest wiele parkingów, skąd można się przejść dalej lub bliżej. Niektóre hiki są długie jak Routeburn Great Track, który trwa 3 dni. Niektóre krótsze 3-4 godziny. Oczywiście są też platformy widokowe na które się idzie 5-10 minut. Jednym słowem, każdy znajdzie coś dla siebie. Szlak Routeburn robimy za 2 dni i zaczynamy go z innej części. Tak więc my się ograniczyliśmy do paru przystanków w co ładniejszych miejscach i zrobiliśmy parę spacerków po 10-30 minut.

Niektóre spacerki były przez chaszcze i lasy, inne po dobrze przygotowanych platformach. Jedno łączyło te wszystkie drogi. Jakąkolwiek drogę byśmy nie wybrali zawsze dochodziliśmy do jakiegoś przepięknego unikatowego miejsca.

Nam droga powrotna zajęła tylko 4 godziny. Niektórym ludziom zajmuje nawet cztery dni. W Nowej Zelandii spotyka się niesamowitą ilość domów na kółkach. Tu każdy gdzieś jedzie, każdy samochód ma poduszki, materace, niektóre mają nawet zlew i czajnik. Na drogach można spotkać kampery wyposażone we wszystko lub stare samochody przystosowane do mieszkania w nich. Najbardziej chyba zaskoczyła nas para która miała dość starego mini ven'a w którym zamiast tylnich siedzeń był stolik, łóżko, no i przede wszystkim zlew. Normalnie zamontowany był tam zlew z kranem i wodą a obok stała kuchenka na której gotowała się woda w czajniku. Darek stwierdził, że jak kiedykolwiek będzie kupował samochód to się nie tylko spyta czy jest deska do krojenia ale też czy jest zlew. Ciekawe jak na to zareaguje dealer Mercedesa.

My spakowaliśmy się do naszej Toyoty Rav4 (bez zlewu, ale z deską do krojenia) zrobiliśmy sobie lunch z polską konserwą i ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejne zaskoczenie to ilość kampingów. Co jakiś czas był znak na pole namiotowe. Na jeden z takich kampingów zjechaliśmy, patrzymy jest budka gdzie uiszczasz opłatę (samoobsługowa) i pole namiotowe....ale jedno....dosłownie był to kamping tylko z jednym polem namiotowym. Za to jaki miał widok. Aż dziwne, że nikt tu się nie rozbił.

W końcu dotarliśmy do domku. Przed naszymi drzwiami stał już grill, zamówiony wcześniej w recepcji. A w lodówce czekało na nas świeże mięsko. Dzisiejszego wieczoru postanowiliśmy sobie sami zrobić kolację z pysznym winkiem. Oczywiście nie mogło być inaczej niż jagnięcina. Czy ta jagnięcina różni się od amerykańskiej? O tak, bardzo. Po pierwsze, czuć w niej nutkę dziczyzny. Smak mięsa jest inny niż w Stanach. Tu można jagnięcinę porównać do smaku dziczyzny. Ma ona taki charakterystyczny smak, który często spotykam w dziczyźnie. Muszę przyznać, że jeżdżąc przez te polany pełne pasących się małych baranków, nie mam ochoty na jedzenie ich na kolację tak więc ja się ograniczyłam to łososia. Łosoś pomimo, że z farmy miał smak porównywalny z dzikim łososiem jaki jadałam do tej pory, i też rozpływał się w ustach. Darek natomiast jak przystało na prawdziwego t-rex'a objadał się steakiem z jagnięcia.

Do tego zaserwowaliśmy sobie lokalne winko Pino Noir z Marlborough, Cloudy Bay. Podobno wino ciężko dostępne w Stanach - tu jest na każdej sklepowej półce. I tu kosztuje tylko 35 USD. Przepyszne winko. Kupiłam już Chardoney z tej samej winiarni, ciekawe czy będzie równie dobre. Coś czuję, że znów parę butelek poleci do NY.

I takim o to sposobem pożegnaliśmy się z Te Anau i przepięknym Fiordland National Park. Jutro znów w drogę do Queenstown.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.10.27-28 Kepler Track, Fiordland NP, Nowa Zelandia (dzień 5-6)

Dzisiaj rano opuściliśmy wschodnie wybrzeże wyspy i po przejechaniu 250km dojechaliśmy do Parku Fiordów, który znajduje się na południowym zachodzie. Plan mamy ambitny, mamy zrobić trasę Kepler. W Nowej Zelandii jest potężna ilość hików, od krótkich godzinnych, do wielodniowych. 8 z nich jest nazywane "Great Walk"! Są to hiki, które ponoć prowadzą najpiękniejszymi terenami NZ. Kepler należy do nich. ​

Nowa Zelandia jest bardzo górzysta i niedostępna. Wiele ciekawych miejsc "niestety" wymaga hików. My mamy zaplanowane 6 dużych i wiele mniejszych. Dwa z nich są Great Walk. Dzisiaj zaczynamy Kepler. Jest to 4-dniowy, 60-kilometrowy hike od schroniska do schroniska. Cały znajduje się w Parku Fiordland. My oczywiście nie mamy 4 dni żeby go zrobić, więc robimy to w dwa dni. Najpierw idziemy do pierwszego schroniska, następnego dnia idziemy na szczyt, a potem nie idziemy dalej tylko wracamy. Wiem, że drugi dzień będzie długi i męczący, ale większość będzie z góry. Zresztą dalej szlak już nie jest ciekawy i większość idzie lasami. ​

Żeby wiele jedzenia nie nosić, to jeszcze lunch zjedliśmy w miasteczku, ubraliśmy buty, plecaki i ruszyliśmy w góry. Pierwsze 5.5km szlak idzie wzdłuż jeziora Te Anau. Szeroka, dobrze wydeptana ścieżka szła cały czas brzegiem i się nic nie podnosiła do góry. W błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek i doszliśmy do Broad Bay. ​

NZ dostało dużego plusa za przygotowanie tej trasy. Naprawdę była świetna. Może nie była oznaczona, ale nie musiała być, nikt by się na niej nie zgubił. W tym rejonie można spotkać Kiwi, więc szliśmy w ciszy, albo gadaliśmy szeptem, ale niestety się nie udało. Może wyżej będziemy mieli więcej szczęścia. ​

Od Broad Bay szlak skręca w lewo, odchodzi od jeziora i zaczyna podnosić się do góry. Dalej jakoś i stan szlaku był idealny. Szeroką ścieżką, serpentynami zaczęliśmy się wspinać. Jezioro jest na wysokości 220 metrów, a granica lasu na 980, więc jeszcze trochę nam zostało do pokonania. ​

Im wyżej wychodziliśmy, tym flora stawała się inna, ciekawsza. Coraz więcej było mchu i innych ciekawych drzew i krzewów. Bardziej to nam przypominało coś w stylu rainforest niż, nasze lasy ze strefy umiarkowanej. ​

Po 2.5h od jeziora doszliśmy do górnej granicy lasu. Tutaj niestety pogoda się zmieniła. Zaczęło bardzo lać i był mocny wiatr. Na szczęście byliśmy przygotowani na te warunki, więc po odpowiednim ubraniu ruszyliśmy dalej.

Do chatki mieliśmy jakieś 45 minut. Mimo, że pogoda nie była najlepsza, to się super szło. Widoki zapierały dech w piersiach. ​

Ośnieżone góry, których szczyty chowały się w chmurach, w dole długie fiordy. Ładnie tu, oboje stwierdziliśmy. Ciekawie jak tu musi być pięknie jak jest słoneczna pogoda, dodaliśmy.
Po około pół godziny ukazało nam się górskie schronisko. ​

W Nowej Zelandii jest ponad 900 górskich schronisk, od bardzo małych cztero-osobowych chatek, do dużych 100+ ludzi. Nasze schronisko, Luxmore Hut, znajduje się na wysokości 1053 metrów i może pomieścić 56 hikerów. ​

Ma dwie "sypialnie", kuchnie ze świetlicą i łazienki z lodowatą wodą. Niestety różni się od schronisk w jakich do tej pory bywaliśmy, a bywaliśmy już w wielu na czterech kontynentach. Nie ma żadnego jedzenia, żadnych naczyń do gotowania, nie wspomnę o barze gdzie można kupić piwko czy winko. My wiedząc o tym, wzięliśmy jedzenie i herbatę. Szybko zaprzyjaźniliśmy się z panią z Austrii, która nam pożyczyła czajnika na zagotowanie wody. Pani jest na emeryturze, przyjechała do NZ na 8 tygodni i samotnie podróżuje i łazi po tych odludziach. Szacun na maksa...!!!

Posiedzieliśmy jeszcze ze dwie godzinki w świetlicy, wypiliśmy parę herbatek i udaliśmy się do "sypialni". Oczywiście sypialnie nie są ogrzewane, więc ciepłe śpiwory bardzo nam się przydały, zwłaszcza, że w nocy linia zamarzania ma się obniżyć do 600 metrów, a my jesteśmy na 1053 m. ​

Noc nawet dobrze przespaliśmy w ciepłych i suchych śpiworach. Po 10 godzinach spania, o 8 rano postanowiliśmy wyjść z ciepłych norek i zobaczyć co się dzieje. Na świetlicy było już trochę ludzi. Część robiła sobie śniadanie, część czytała książkę, a jeszcze inni po prostu sobie siedzieli. Przyszedł Park Ranger z nowymi wiadomościami o pogodzie. Niestety nie miał dobrych wieści. ​

Ranger powiedział, że są jedne z gorszych warunków jakie można mieć w tym okresie. Silny wiatr z dużymi opadami deszczu/śniegu, a wyżej w górach z zerową widocznością. Fajne zdanie powiedział, "idą śniegi z południa". Z reguły to śniegi idą z północy, przynajmniej w naszych strefach klimatycznych. Południowe fiordy już są zasypane i to tylko kwestia czasu jak u nas deszcz zamieni się w śnieg. My mieliśmy w planie zdobyć szczyt Luxmore, 1472 metrów. Tam ponoć warunki są jeszcze gorsze i wiatr wieje 80km/h. Postanowiliśmy poczekać z godzinkę i zobaczyć czy coś się zmieni. Zaprzyjaźniliśmy się z parą z Holandii (mieli pojemnik na zagotowanie wody), posiedzieliśmy i pogadaliśmy. Oni przyjechali tutaj na 10 tygodni i już narzekają na brak czasu i że nie uda im się wszystkiego zobaczyć. My chyba naprawdę za krótko tu jesteśmy. Następnym razem minimum miesiąc!

Po godzinie pogoda się zmieniła, na jeszcze gorszą. Wiatr już wiał na maksa. Postanowiliśmy, że schodzimy na dół. Wspinaczka w górę staje się niebezpieczna. Tam idzie się spory kawałek granią, gdzie przy dużym wietrze istnieje zagrożenie zdmuchnięcie hikera z grani. Po drugie, przy zerowej widoczności nie będzie widać pięknych fiordów. ​

Poubierani w przeciw-deszczowe ubrania zaczęliśmy schodzić w dół. Pierwsze 40 minut szło się ponad lasami, więc wiatr z deszczem skutecznie utrudniał nam to zadanie. Jednak spodziewaliśmy się czegoś gorszego, nie było aż tak źle. W niecałą godzinę doszliśmy do granicy lasu. ​

Tu już było lepiej, a zwłaszcza wiatr już nam tak nie dokuczał. Holendrzy też schodzili w tym czasie. Często mijaliśmy się na szlaku i chwilę gadaliśmy. Oni też wypatrywali Kiwi, ale tak samo bezskutecznie. Kiwi widzi super w nocy, jak sowa. Dlatego ten ptak (który nie umie latać) najbardziej aktywny jest w nocy. Ponoć największe szanse na jego zobaczenie są na Stewart Island. Pierwotnie mieliśmy na tą wyspę płynąć, ale niestety czas na to nie pozwolił. Następnym razem...

Zeszliśmy na dół, podjechaliśmy do fajnego hotelu nad jeziorem Te Anau, gdzie mamy zamiar spędzić dwie noce. Przebraliśmy się w suche ubrania i postanowiliśmy dzisiaj trochę poimprezować.

Na początek wybraliśmy się na spacer nad brzegiem jeziora. Dalej widać (albo raczej nie widać), że w górach panują złe warunki. Nawet tutaj, na dole, był dość mocny wiatr który dawał się mocno we znaki.
Dobra, wystarczy spacerków, trzeba w końcu zjeść jakiś cywilizowany obiad, powiedzieliśmy. Wybraliśmy restauracje Redcliff. Knajpa słynie z dziczyzny i z lokalnych potraw. ​

Ilonka sobie zamówiła łososia, a ja poszalałem z sarenką. I rybka, i mięsko było pyszne. Bardzo chcieliśmy wypić wino Pinot Noir z NZ. Wiemy, że ten rodzaj wina za bardzo nie pasuje do mięsa, ale właściciel knajpy dobrze się zna na winach, i nam polecił świetne Pino Noir. Wino z Central Otago z NZ. Bardzo złożone, dobre minerały i wystarczająco ciężkie, także było super do mięska.

Po kolacji jeszcze odwiedziliśmy lokalny bar, gdzie próbowaliśmy co oni tu potrafią zrobić z chmielu. Powiem wam, że nawet im to wyszło. Piliśmy piwka i oglądaliśmy z lokalnymi mecz Rugby. Zastanawialiśmy się co oni widzą w tym sporcie. Amerykański football to już walka i przemoc, ale Rugby to jeszcze gorzej. Wszyscy lecą za tą piłką, łapią ją, rzucają się na siebie...... Czy oni tu znają piłkę nożną.
Noc była długa, bo wiedzieliśmy, że jutro aż tak wcześnie nie musimy wstawać.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2016.10.26 Wybrzeże południowo-wschodnie, Nowa Zelandia (dzień 4)

Wczorajszy dzień był dosyć długi. Nie dość, że pobudka sama się zrobiła o piątej rano (organizm za bardzo nie ogarniał w jakiej jest strefie czasowej), to jeszcze przejechaliśmy około 700km samochodem. Może to nie jest jakaś wielka liczba, ale w kraju w którym nie ma autostrad i gdzie się jeździ po lewej stronie to jest nie lada wyczyn. Pierwsze około 200km było wąskimi, górskimi drogami, gdzie na serpentynach trzeba było zwalniać do 15km/h. ​

Potem jechało się kilkaset kilometrów na południe do Dunedin. Drogą dwukierunkową, przez wiele małych miasteczek, w których ograniczenia prędkości są do 70 lub 50km/h.
Max prędkość w tym kraju to tylko 100km/h. Większość ludzi tak jedzie, może jadą 110, ale to tyle. Próbowałem czasami nadrabiać i jechać 120, ale jakoś się dziwnie na mnie patrzyli. Chyba nie wypadało, ludzie tu chyba bardzo przestrzegają przepisy.
Jak się jeździ po lewej stronie? Nie jest źle, ale trzeba się przyzwyczaić i przestawić. Byliśmy już w paru krajach, gdzie jest ruch lewostronnych i zawsze pierwsze dni są ciężkie.

Dopóki myślisz, to wszystko jest ok. Ale jak sytuacje na drodze wymagają błyskawicznej reakcji, to nawyki są górą. Ze skrzyżowania oczywiście zjeżdżam pod prąd, na rondach czasami chcę standardowo jechać w prawo, czy wyprzedzać z lewej strony. Jak chcesz włączyć migacz to włączasz wycieraczki, a jak chcesz komuś mrugnąć światłami żeby jechał, to oczywiście światła się nie włączają tylko spryskiwacz przedniej szyby. Ogólnie jest wesoło, ale trzeba uważać, zwłaszcza przy większych prędkościach.
Tak po dwóch tygodniach się do tego już przyzwyczajasz i jak wracasz do domu to znowu spryskujesz szybę na skrzyżowaniach. ​

Dzisiaj o 6 rano jet-lag też nam powiedział, że wystarczy spania. W sumie to dobrze, bo dzisiejszy dzień też jest napchany atrakcjami. Mieszkamy dwie noce w Dunedin. Rano będziemy zwiedzać miasto, a potem całe wybrzeże południowo-wschodnie, od Dunedin do przylądku Slope. ​

Poznawanie miasta rozpoczęliśmy od dworca kolejowego. Świetność tego miejsca przypadała na początek poprzedniego wieku, teraz to jest może bardziej atrakcja turystyczna niż funkcjonujący dworzec kolejowy. Mimo, że większość ludzi tutaj porusza się samochodami czy samolotami, to i tak na dzisiaj mieli zaplanowane dwa odjazdy pociągów. Niestety nie są to już potężne parowozy, ale "nowsze" elektryczne lokomotywy. ​

Dunedin nie jest dużym miastem, mieszka w nim 118 000 ludzi. W ciągu dwóch godzin można obejść całe jego centrum i zajrzeć tu i tam. Jest to studenckie miasteczko, które posiada wiele barów, nie omieszkamy ich odwiedzić wieczorem. Przewodnik Lonely Planet porównuje to miasto do szkockiego Edynburga. Oba charakteryzują się dużą ilością barów, podobną architekturą, a także dużą ilością whisky jakie tu się wypija. Jeszcze nie byliśmy w Edynburgu, więc jak na razie zdajemy się na przewodnik.

Odwiedziliśmy najstarszy kościół prezbiteriański w Otago, ratusz, a także powałęsaliśmy się po uliczkach miasta. ​

Zgłodnieliśmy. Najwyższa pora na śniadanie i w drogę na południe. Knajpa Perc przyciągnęła nas dobrymi opiniami na TripAdvisor. Domowej roboty śniadanka, świeże i szybko podane.

Posileni i gotowi do zwiedzania ruszyliśmy w dalszą drogę. Na południe, niedaleko od Dunedin znajduje się Tunel Beach. Przepiękne clify z możliwością dojścia do plaży. ​

Parking na samochody znajduję się dosyć wysoko, więc łatwym dwudziesto-minutowym spacerkiem schodziliśmy na dół. Im bliżej oceanu, tym głośniej było słychać rozbijające się fale o skały. Na początku myśleliśmy, że nie można dojść do plaży. Dopiero później odkryliśmy tunel, który prowadził stromo na dół. ​

Schodziło się fajnie, ale jednak do góry było trochę stromo i aż musieliśmy bluzy ściągać, żeby się za bardzo nie spocić.
1.5h na południe od Tunel Beach znajduje się Nugget Point. Przepiękna formacja skalna z latarnią na szczycie. Widzieliśmy wiele zdjęć tego miejsca wcześniej na internecie. Bardzo nam się spodobały i chcieliśmy na własne oczy to zobaczyć. Robi wrażenie. Niestety zdjęcia nie do końca oddadzą tego co się tam widzi.

Z Nugget Point jechaliśmy jeszcze ponad dwie godziny żeby dojechać do Slope Point. Jest to najbardziej wysunięte miejsce na południowej wyspie. Stamtąd już "prawie" widać Antarktydę.
Zanim jednak tam dojechaliśmy to przejeżdżaliśmy przez przepiękne rejony południowej NZ. Ale tu było tak jakoś inaczej. ​

Tak przepięknych, nasyconych mocną zielenią pastwisk i gór to ja chyba nigdy nie widziałem. W każdą stronę gdzie się nie obejrzałem to było zielono, a nasza droga wiła się przez te tereny jak jakiś wąż w zielonej krainie. Ilość pasących się tam owiec, baranów i jagniąt też nas szokowała. Tysiące ich było na każdym pastwisku. Nie dziwię się, że jagnięcina z NZ jest jedną z najlepszych na świecie, jak te zwierzaki pasą się w raju i hasają po dziewiczych terenach. A ich dieta to nieskazitelnie czysta, organiczna trawka.

Posuwając się dalej na południe krajobraz się zmienił. Wyjechaliśmy z pastwisk i wjechaliśmy w gesty las. Nie był to zwykły las, był tak gesty ze przejście przez niego byłoby nie możliwe. Ostatnie ok. 20km było off-road. Był to luźny żwir na którym prędkość powyżej 50 km/h była niemożliwa. Pod sam koniec wyjechaliśmy z lasu i ukazał nam się koniec Nowej Zelandii. Zaparkowaliśmy i przez pastwiska udaliśmy się na końcowy punkt.

Slope Point jest najbardziej wysuniętym punktem na południe, na południowej wyspie. Punkt ten znajduje się bliżej bieguna południowego, niż równika. Dokładnie nie wiemy jak daleko znajduje się Antarktyda ale na podstawie Google Earth szacujemy, ze odległość to ok.2000 km. Jest to najdalej wysunięty na południe punk na tej wycieczce jak i w całym naszym życiu. Jedynie w Patagonii można wybrać się dalej...co oczywiście mamy w planie zrobić.

W sumie to mieliśmy szczęście do pogody, może nie była idealna, ale patrząc na drzewa to musi tu nieźle wiać. ​

W drodze powrotnej do Dunedin wstąpiliśmy do Cathedral Caves. Są to groty w skalach do których można tylko wejść jak jest odpływ. Dzisiaj odpływ był o 18:30 wiec miedzy 16:30-20:00 można było tylko tam wejść. Nam się udało trafić w 10 i byliśmy tam dokładnie o 18:30. Ponownie, parking był wysoko wiec 20min spacerkiem przez dżunglę zeszliśmy na plażę.

Ale tu fajnie. Nie ma nikogo a plaża potężna. Czuliśmy się jak takie malutkie mróweczki w świecie kolosów. Z jednej strony ocean z drugiej dżungla a z trzeciej skały.

Po paru minutach spacerku po plaży, doszliśmy do grot. Po falach widać było, że nie mamy wiele czasu bo przypływ nadchodził. Weszliśmy do tej ogromnej, wysokiej jaskini z różnokolorowymi skalami. Echo fajnie się rozchodziło i zanikało w mrocznym wnętrzu. Światłami oświetliliśmy mrok i ruszyliśmy w głąb.

Poczuliśmy się jeszcze mniejsi aż do momentu jak zobaczyliśmy małego pingwinka. Do końca nie wiedzieliśmy czy pingwin poszedł tam składać jajka czy duży przypływ nie wyrzucił go na skały w grocie. Dla jego i naszego bezpieczeństwa nie pomogliśmy (lub przeszkodziliśmy) mu.

Jeszcze trochę pochodziliśmy po grotach pstrykając wiele zdjęć i oczywiście nagrywając. Ocean coraz to większymi falami mówił mróweczki uciekać stąd. Grzecznie słuchając żywiołu wróciliśmy do samochodu.

Głodni jak wilki zaczęliśmy szukać restauracji gdzie można zjeść dobra jagnięcinę. Niestety w tym kraju wszystko zamykają dość szybko wiec został nam tylko McDonald. I tu wielkie zaskoczenie. Po ugryzieniu Ilonka powiedziała "wow...czuje tu mięso." Rzeczywiście był to najlepszy McDonald jakiego do tej pory jedliśmy. Pyszna bułeczka, mięsko z mięsa, świeże warzywka i nie za dużo majonezu czy sosu, który tylko zabija smak. I tu nasuwa się pytanie....dlaczego w kraju w którym powstał McDonald (kilkadziesiąt lat temu) jest najgorszy jaki jest na świecie. Dlaczego amerykanie są karmieni śmieciami jak może być zupełnie inaczej. W takich krajach jak RPA, NZ, Maroko czy Europa jest on dużo lepszy niż w Stanach. Ta kolacja zakończyliśmy dzień. Następne dwa dni czekają nas tylko polskie konserwy w górach.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.10.25 Akaroa i półwysep Banks, Nowa Zelandia (dzień 3)

Półwysep Banks został uformowany przez dwa gigantyczne wybuchy wulkanu, około 8 mln lat temu. Dzięki temu półwysep ma format łapy z dużą ilością palców. Cechuje go duża ilość zatok, klifów ze skał wulkanicznych oraz pięknej zielonej flory. A że wulkan jest ogromny to i półwysep który stworzył do małych nie należy. Aby przejechać go w dłuż potrzeba dobrą godzinę. W jednej z tych zatok jest małe miasteczko Akaroa. Powstała ona po osadzeniu się Francuzów w tej części świata. Teraz jest centrum wycieczek morskich i to właśnie sprowadziło nas w ten rejon półwyspu.

Akaroa znajduje się ok. 80 km od Christchurch. A droga wiedzie przepięknymi zboczami wulkanu. Sama droga jest dużą przyjemnością i zdecydowanie polecamy. Samo miasteczko ma parę ulic na krzyż i widać, że każdy tam zna każdego. My przyjechaliśmy tu aby wsiąść statek, żeby zobaczyć delfiny. Jak tylko weszliśmy do sklepiku gdzie mieliśmy odebrać bilety na statek to Pani nas przywitała szerokim uśmiechem (mówiłam, że tu każdy jest super miły) i powiedziała, że statek to jej brat steruje. Wino na statku serwują z wujka winiarni a ciastka piecze ciocia. Wszystko jest super rodzinne i dzięki temu czujesz się bardzo mile widziany.

Statek płynie ok. 2h. Wypływa z portu Akaroa, i dopływa do końca zatoki a nawet troszkę dalej. Po drodze można zobaczyć nie tylko przepiękne widoki ale też zwierzęta: pingwiny, ptaki, kaczki, delfiny i foki.

Mieliśmy dużo szczęścia bo pogoda nam dopisała, było pięknie i słonecznie. Tak, że widoki podziwialiśmy, pstrykaliśmy zdjęcia i nie mogliśmy uwierzyć, że tak piękne i zielone miejsca jeszcze istnieją na naszej planecie.

Pierwsze zwierzę jakie zobaczyliśmy to były kaczki... hmm...no tak zawsze coś. W sumie to troszkę się zdziwiłam, że kaczki są na wodach oceanicznych. Myślałam, że kaczki pływają tylko po jeziorach a tu niespodzianka. Jak to podróże kształcą.

Kaczki pływały niedaleko jaskiń. Podpłynęliśmy pod te jaskinie i wtedy stwierdziłam, że nie mogę się doczekać kiedy Daruś zrobi film z tego. Było przepięknie ale zdjęcia nie potrafią oddać tego ogromu, uroku i echa...no dobra albo fotograf nie jest dobry.

Wśród tych jaskiń była też skała przypominająca słonia. Chyba jest tu to dość popularne bo czytałam o skale słonia ale w innym miejscu.

Kolejną atrakcją były pingwiny. Nowa Zelandia słynie z najmniejszych pingwinów (niebieskich pingwinów) jak i najmniejszych delfinów. Tak więc udało nam się dostrzec tego najmniejszego pingwina, który akurat polował na rybki. Rzeczywiście są malutkie. Potem jak pływały wokół naszej łódki to stwierdziłam, że są nie wiele większe od ogromnych meduz jakie widzieliśmy w Acadia NP.

No i wypaczyłam. Udało mi się zobaczyć delfina. Ponieważ statek był mały i kameralny (tylko 13 ludzi plus 2 osoby załogi) to jak tylko krzyknęłam “delfin” to kapitan od razu wyłączył silniki i zaczął powoli podpływać. Delfin był, i to nie jeden. Nagle wokół naszej łódki pływało około 3-4 delfinów. Pływały pod łódką, wokół...tylko jakoś skakać nie chciały.

Delfiny przypływały i odpływały. My też płynęliśmy dalej i co jakiś czas jak tylko ktoś wypatrzył delfina znów zwalnialiśmy, żeby pstryknąć zdjęcie. Mi się udało uchwycić 4 delfiny. Podobno to była mama z trójką dzieci....hmmm...ciekawe jak kapitan to poznał.

I znów kapitan zawiózł nas w przepiękny zakątek. Kolejna mini zatoczka, z pięknymi skałami wulkanicznymi. Oczywiście wszystko otoczone głęboką zielenią.

Tutaj w tej zatoczce schowały się foki. Bawiły się, skakały i były zdecydowanie bardziej pełne życia niż te które widzieliśmy ostatnio w San Francisco.

A między fokami suszył się jakiś czubaty ptak, który właśnie wrócił z porannego pływania. A my tak siedzieliśmy na ławce na statku i tylko mówiliśmy ale tu pięknie. Matka natura po raz kolejny nas zaskoczyła.

Wody na których byliśmy są dość blisko Antarktydy. Nadal jest to ok. 2000 km., ale to i tak jest bliżej niż inny ląd. Skoro byliśmy na tak nie odkrytych wodach to pojawiło się pytanie....co jeszcze można tu spotkać. Jakie inne zwierzęta tu przypływają. Kapitan powiedział, że czasami można zobaczyć tu orki i wieloryby jak migrują na południe, aż pod Antarktydę, aby posilić się planktonami. Potem wracają aby rodzić w cieplejszych wodach. W związku z dużą aktywnością ork i wielorybów, pojawiają się też rekiny, które na nie polują. Podobno coraz więcej tych zwierząt pojawia się w rejonach Nowej Zelandii bo są coraz ostrzejsze przepisy dla kłusowników i jest mniej polowań.

Na koniec wycieczki podpłynęliśmy pod farmę łososiów. Nadal pływają one w wodach oceanicznych ale niestety karmione są przez ludzi (suchą karmą), mają ograniczone możliwości pływania i ogólnie żyją w basenach ograniczonych przez sieci rybackie. Teraz już rozumiem dlaczego łosoś dziki lepiej smakuje od tego z farmy.

Po ponad 2h dopłynęliśmy z powrotem do Akaroa. Słoneczko już wyszło na całego i mogliśmy podziwiać ląd, piękny wulkan porośnięte niesamowicie zieloną trawą, i te góry z łagodnymi zboczami.

Jak już wspominałam miasteczko Akaroa jest dość małe więc nie spędzaliśmy tam dużo czasu. Ruszyliśmy w dalszą drogę do Dunedin. Po drodze planowaliśmy zatrzymać się w miasteczku Oamaru. Może odległości w Nowej Zelandii nie są tak duże jak w Stanach ale drogi są dużo węższe, autostrady jakie my znamy nie istnieją i często idą serpentynami przez góry. Dla nich autostrada to jednopasmowa droga, która i tak od czasu do czasu przechodzi przez miasto. Dlatego dojazd do Oamaru zajął nam około 4h. Nie narzekaliśmy jednak bo cały czas byliśmy zajęci podziwianiem zielonych terenów na których pasą się owieczki.

Oamaru jest małym miasteczkiem na wschodnim wybrzeżu. Słynie on z niebieskich pingwinów, które podobno przypływają tu rodzić młode oraz je karmić. Ponieważ pingwiny są bardzo wrażliwe to można je oglądać tylko z daleka. Tak więc nie zdecydowaliśmy się tam iść. Miasteczko też słynie z Victoriańskiej architektury. Na architekturze się nie znam ale rzeczywiście centrum ma bardzo fajną staro angielską architekturę.

W miastach w Nowej Zelandii ciężko jest znaleźć, coś co my nazywamy rynkiem. Zazwyczaj miasto to parę ulic pod kątem prostym. Większość ulic jest otwarta dla ruchu samochodowego ale to nie jest problem bo nie ma tu za dużo samochodów. Tak więc poszwendaliśmy się po miasteczku aż trafiliśmy do SteamPunk. Jest to rodzaj muzeum gdzie są wystawiane maszyny na parę. Ale nie są to zwykłe maszyny. Działają one na parę, natomiast kształt i ogólna forma to inwencja twórcza nowych artystów. Żałuję, że wcześniej o tym nie przeczytałam bo chętnie bym weszła do tego muzeum. Póki co musieliśmy się zadowolić eksponatami, przed muzeum. Postawili tam 3 eksponaty, które się uruchamiały po wrzuceniu 2 NZD. My uruchomiliśmy ciufcię. Po wrzuceniu monety zaczęła wydawać dźwięki, puszczać parę i ogień. Prawie jak Smok Wawelski.

Darek znalazł też nowego kolegę. Z samochodu zrobiony był prawdziwy robot jak z filmu Transformers.

Podróż do Oamaru zajęła nam trochę więc przydała nam się przerwa. W Nowej Zelandii jest dużo browarów tak więc nie trudno było nam znaleźć fajny browar również w Oamaru. Scott's brewery (browar) ma nie tylko fajną selekcję piw jak również dość dobre jedzenie. Aż się zdziwiłam, że można tu dostać pizzę jak w prawdziwej pizzeri.

Siedząc na patio obserwowaliśmy lokalnych. Wszyscy się tu znają...nie da się tego ukryć. Ludzie przychodzili do baru i nagle witali się prawie z każdym. Pozytywnie też mnie zaskoczyło, że przychodziły całe rodziny. Znajomi z dziećmi spotykali się na 1-2 piwka, nadrabiali zaległości towarzyskie a dzieci sobie goniły po zielonej trawce. Potem każdy szedł w swoją stronę.

​Po Oamaru pojechaliśmy prosto do Dunedin. Po drodze zatrzymując się tylko na plaży, na której występują skały Moeraki Boulders. Są to dość duże okrągłe skały wyszlifowane tak przez siły natury. Zdecydowanie bardzo ciekawe zjawisko.

Dunedin jest naszą kolejną bazą wypadową. Miasto to porównują do Szkocji, głównie przez architekturę jak i dużą ilość barów skutecznie zasilaną przez studentów z pobliskiego uniwersytetu. Przekonamy się już jutro.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2016.10.24 Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 2)

Christchurch jest drugim co do wielkości miastem w Nowej Zelandii, a jednocześnie największym na Południowej wyspie. Całą Nową Zelandię zamieszkuje ponad 4 mln ludzi z czego tylko 1 mln mieszka na południowej wyspie. Christchurch został dotknięty dwoma trzęsieniami ziemi. Jednym w 2010 roku w którym na szczęście nikt nie zginał i drugim rok później (luty 2011) w którym zginęło ponad 180 ludzi. Na szczęście miasto w miarę szybko się odbudowało i aktualnie jest jednym z bardziej atrakcyjnych miast w NZ. Podobno miasto to też jest bardzo angielskie. Przekonamy się już wkrótce bo miasto to jest naszym pierwszym przystankiem.

Udało się...nie tylko wylądować ale też dojechać samochodem do hotelu. Pomimo, że nie pierwszy raz jesteśmy w kraju w którym jeździ się po lewej stronie to zawsze pierwszy dzień-dwa są troszkę trudne.
Daruś oczywiście jako najlepszy kierowca da radę wszystkiemu i udało nam się bezpiecznie dotrzeć do hotelu Ibis, gdzie spędzimy pierwszą noc. Troszkę się przepakowaliśmy, poukładaliśmy i... wzięliśmy upragniony prysznic. Po 34 godzinach lotem, każdy chce się odświeżyć. Tak więc przebrani ruszyliśmy na podbój Christchurch. Miałam wstępną listę co chcę zobaczyć i gdzie wstąpić na drinka. Niestety dziś jest święto pracy i większość miejsc była zamknięta.

Czytając co trzeba zwiedzić w Christchurch często widziałam „odwiedź browar....” itp. Wygląda, że nie tylko wina są popularne w Nowej Zelandii, ale również jest duże zapotrzebowanie na świeże piwka (craft beer). Tak więc nie tracąc wiele czasu wyruszyliśmy zwiedzać miasto. U nas już jest późne popołudnie, a w Stanach jeszcze jest wczoraj.....no tak, NZ jako jedna z pierwszych zaczyna dzień.

Nasz hotel znajduje się w samym centrum Christchurch, więc zwiedzanie rozpoczęliśmy od Cathedral Square. Plac katedralny jest jakby centrum miasta. Na nim znajduje się przepiękna katedra z 1881 roku. Niestety trzęsienia ziemi w 2010 i 2011 zniszczyły znaczną jej część. Aktualnie katedra nadal nie jest odbudowana. Z tego co czytaliśmy to nadal trwają dyskusje co z nią zrobić Zdecydowanie aktualny stan robi wrażenie i ja to odebrałam jako pomnik trzęsień ziemi. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Nie tylko katedra została zburzona w tym rejonie. Wiele budynków nadal jest odbudowywana. Masakra co siły natury potrafią zrobić. A to było 5 lat temu...ciężko sobie wyobrazić jak to miasto wyglądało zaraz po trzęsieniu ziemi.

Niedaleko katedry jest plac Victoria. Mały kameralny park, który doprowadził nas do Victoria Street. Wg. mojego planu Victoria Street ma parę fajnych knajpek i restauracji, więc tam się udaliśmy. Troszkę się zaskoczyłam bo wszyscy mówili, że Christchurch to jak druga Anglia itp. Tak naprawdę to nie ma tu za dużo starych budowli, a jeśli są to przeplatają się z nowszym budownictwem. Sama Victoria Street jest normalną ulicą (otwartą dla ruchu samochodowego), przy której są domy, biurowce i restauracje. Tylko od czasu do czasu spotka się jakiś stary domek z kamienia, który ma swój urok.

Tak włócząc się, minęliśmy kasyno – jakoś nie wierzyliśmy w nasze szczęście. My woleliśmy spróbować naszego szczęścia w wybieraniu piwa, i takim oto sposobem dotarliśmy do baru Bog. Tradycyjny Irlandzki bar z bardzo fajnym wystrojem.

Nie było dużo ludzi – pewnie dlatego, że jest długi weekend, albo było jeszcze za wcześnie. Natomiast kelnerka była bardzo miła i jak się dowiedziała, że byliśmy w podróży 34h to powiedziała, że musicie być głodni i przyniosła nam jakieś przystawki. Ludzie tu są bardzo mili. Każdy jest przyzwyczajony do turystów, ale nadal są ciekawi z jak dalekich krajów przyjechaliśmy. Bo tu przecież, każdy jest z daleka. Oczywiście w Nowej Zelandii język angielski jest oficjalnym językiem i nigdy nie przeszło nam przez myśl, że będziemy mieć problemy z komunikacją...jak bardzo się myliliśmy. Ich akcent jest masakryczny....to znaczy jest bardzo ładny i mi się podoba bardziej niż angielski, ale zrozumieć czasem jest ciężko. Wyobraźcie sobie, że wyłapujecie tylko co drugie słowo i na tej podstawie toczy się rozmowa. Ciekawe jak bardzo oni się śmieją z naszego akcentu.

W barze Bog jest tablica klubu Guinness 100 Pints. Każdy kto wypije 100 piw Guinness'a jest wpisany na tablicę i zostaje zakwalifikowany do klubu 100 pints. Klub ten spotyka się każdego 17 dnia miesiąca o 17:17 w tym barze aby wypić kolejne piwo. To zainspirowało Darka do policzenia w ilu barach na świecie on był. I tak szacując średnie itp. wyszło nam, że był w 1500-1800 unikatowych barach na całym świecie. Aby podtrzymywać średnią ruszyliśmy dalej do miejsca zwanego Carlton. Jest to bar i restauracja w jednym.

Mnie w to miejsc przyciągnął wystrój. Podobno jest tam dużo starych map na ścianach. I rzeczywiście, cała sala barowa wytapetowana była starymi mapami. Super pomysł na wystrój.

Po wypiciu piwka ruszyliśmy do Pedro's house of Lamb. Wcześniej na TripAdvisor wyczytałam, że jest to najlepsza knajpa z jagnięciną. Co prawda na zdjęciach wyglądało to, że dostajesz plastikową tackę, nogę jagnięcia i ziemniaki. Wyglądało prosto ale w końcu w prostocie jest piękno, więc poszliśmy spróbować co to wymyślili. Niestety to naprawdę jest buda gdzie dostajesz w plastikowym pojemniku kawałek mięsa i ziemniaki. Jest to bardziej na wynos i nie ma nawet stolików na zewnątrz, żeby zjeść. Tak więc wróciliśmy do Carlton. Zamówiliśmy po jeszcze jednym piwku i upragnionym mięsku.

W Stanach jadamy trochę jagnięciny, ale nie smakuje ona tak dobrze jak tu. Nasza pierwsza reakcja była. - ale to miękkie. Tu się nie pytają jak wypiec tylko podają ją w najlepszej formie. W formie upieczonej ale rozpływającej się w ustach...po prostu pychota. Żeby dostać jagnięcinę w Stanach z Nowej Zelandii to niestety musi ona być mrożona. To zdecydowanie zmienia i pogarsza smak. Ja myślę, że ten zwierzaczek z naszego talerza jeszcze niedawno gonił po górkach a dziś jest konsumowany przez nas.

​Pomimo, że nie było późno, piwko i jedzonko było bardzo dobre a pan grał na gitarze same stare piosenki, to my zebraliśmy się do hotelu. Niestety jet-lag dawał nam we znaki, a jutro czeka nas długa droga samochodem. Mamy do pokonania ok. 700km. Jedziemy do Akaroa skąd mamy statek, żeby oglądać delfiny, a potem do Dunedin – podobno drugiej Szkocji.

Read More
Nowa Zelandia, USA: Southwest Darek Nowa Zelandia, USA: Southwest Darek

2016.10.22-24 Lot do Nowej Zelandii (dzień 1)

Nowa Zelandia chodziła nam po głowie chyba od dziecka, jako miejsce bardzo odległe, niedostępne, miejsce, o którym każdy słyszał i każdy marzył, że może kiedyś uda mu się tam stopę postawić. Za małego oglądało się wiele programów National Geographic z tej bajkowej krainy i zadawało się pytanie, czy to naprawdę jest nasza planeta. Czy takie cuda natury naprawdę istnieją, czy NG czegoś tu nie poprzekręcał i komputery z Hollywood nie maczały w tym palców. Trochę później, po oglądnięciu "Lord of The Rings" nasz apetyt na tą daleką krainę jeszcze bardziej wzrósł.
Parę miesięcy temu Ilonka powiedziała, że może załatwić nam super tanie bilety, nasze marzenie stało się jeszcze bardziej realne. Nie było wyjścia, musimy lecieć!

Zaczęło się ostre planowanie podróży. "Troszkę" nam miny zrzedły jak się dowiedzieliśmy, że na miesiąc to tam się nawet nie opłaca jechać. My niestety możemy tam maksymalnie spędzić dwa tygodnie. Postanowiliśmy, że zwiedzimy tylko południową wyspę, a północną następnym razem. Jednak dalej czytając przewodnik, blogi podróżników, czy analizując mapy, doszliśmy do wniosku, że dwa tygodnie to za mało, żeby nawet południową wyspę zwiedzić. Ta wyspa jest ponad tysiąc kilometrów długa! Dokonaliśmy kolejnych cięć i niestety północna część południowej wyspy musi poczekać. Następnym razem razem tą część odwiedziny wraz z południową częścią północnej wyspy. Trzeci wyjazd do NZ będzie zimą (ich zimą). Wtedy w pierwszym tygodniu odwiedzimy północną część północnej wyspy (która jest bliżej równika, więc jest cieplejsza), a na drugi tydzień zlecimy na południową wyspę na narty i zimowe hiki. Parę lat temu byliśmy zimą w Japonii na nartach. Bardzo nam się spodobało. Spotkaliśmy tam wielu narciarzy z Nowej Zelandii, którzy mówili, że u nich jest podobnie. Musi być wspaniale, jak lodowce dochodzą prawie do oceanu. Kończą się gdzieś 250 metrów w pionie przed wodami. Po prostu bajka!!!

Lecimy na przełomie października i listopada. W NZ na południowej wyspie wtedy jest środek wiosny. Ponoć jeden z lepszych okresów na zwiedzanie tych krain. Śnieg w dolinach już stopniał, wyżej w górach jest, ale on tam zawsze leży. Nie ma jeszcze lata, więc ceny są przystępniejsze i ludzi o wiele mniej. Wtedy też ja mam urodziny, a także mamy piątą rocznicę naszego ślubu. No i jak tu gdzieś daleko nie lecieć.... z reguły Ilonki urodziny obchodzimy gdzieś dalej niż moje, więc teraz ja wygrałem. Jej urodziny też były w ciekawym miejscu, Oktoberfest w Monachium.
Cala podróż od naszego mieszkania do wylądowania w Christchurch zajmie nam 31 godzin. Wiem, długo trochę, samoloty stanowczo za wolno latają. Chcemy lecieć Air New Zealand. Po pierwsze mamy od nich bilety, a po drugie są to ponoć jedne z najlepszych lini lotniczych na świecie. Coś takiego jak Emirates, Cathay Pacific Singapore Airlines, czy Etihad. Ciekawe gdzie na tej liście plasują się linie LATAM. ​

Ze Stanów Air New Zealand lata z trzech miejsc. Z Texasu (Houston), z San Francisco i z Los Angeles. Wybraliśmy LA, ze względu na lepsze połączenie i lepszy samolot z LA do Auckland (NZ).
W Los Angeles mamy 6 godzin przesiadki (mogliśmy mieć dwie, ale nie chcieliśmy ryzykować, bo nie mamy łączonego lotu). Zresztą lotnisko jest oddalone tylko 25 minut od Santa Monica. Gdzie zamierzamy się przejechać, zjeść lunch i pochodzić po jesiennej plaży.

Pierwszy lot (NYC-LA) trwał 6 godzin. Trochę spaliśmy, trochę jeszcze czytaliśmy przewodnik po NZ, a trochę nadrabialiśmy zaległości z filmami. Chyba między tymi bogatymi miastami "zwykli" ludzie mało latają. Ponad pół samolotu to klasa pierwsza i business. Potem strefa z extra leg room (więcej miejsca na nogi), tam gdzie myśmy siedzieli i tylko ostatnie 6 rzędów było w klasie ekonomy.
W Los Angeles wylądowaliśmy o czasie. Nadaliśmy bagaże na następny lot i udaliśmy się do pięknego miasteczka, położonego nad Pacyfikiem, do Santa Monica.

Fajnie tak było przejść się ciepłymi, słonecznymi uliczkami tego miasteczka. Podziwiać zachód słońca, palmy, plaże, rozprostować nogi i zjeść dobrą kolację we włoskiej knajpce. W Santa Monica czuć południową Kalifornię. Kabriolety na ulicach, ludzie w strojach kąpielowych, ciepło, palmy, muzyka na żywo w knajpach...A'propo muzyki, tyle razy śpiewałem "Hotel California" w barze na 56th str ale dopiero teraz udało mi się go dopiero zobaczyć. Chciało by się dłużej posiedzieć, ale "niestety" przed nami kolejny lot. Lot w dalekie, odległe krainy. Nie dość, że zmieniamy półkulę z północnej na południową, to jeszcze z zachodniej na wschodnią. Wylatujemy jesienią, a lądujemy gdzie wiosna jest w pełni. Po drodze zmieniamy też linię daty. Wylot jest w sobotę wieczorem, a po 13 godzinach lotu, lądujemy w poniedziałek rano. Po raz pierwszy w życiu umknie nam dzień. Dla nas ten tydzień ma tylko 6 dni. Brakło w nim niedzieli. Szkoda, bo każdy dzień na wakacjach jest na wagę złota. Mam nadzieję, że jak będziemy wracać do Stanów to jakoś odzyskamy ten brakujący dzień. ​

W powrotnej drodze z Santa Monica kierowca Ubera umiejętnie ominął wszystkie korki i w bardzo szybkim czasie znowu znaleźliśmy się na LAX. Jeśli macie gdzieś przesiadkę dłuższą niż 4 godziny to bardzo polecam opuścić lotnisko i udać się do pobliskiego miasteczka, albo jakieś atrakcji. Nie dość, że się coś ciekawego, nowego zobaczy, to po powrocie na lotnisko czujesz się bardziej zrelaksowany i już prawie zapominasz o poprzednim locie. Nogi, tyłek i głowa "zapominają", że parę godzin temu spędziły długi czas w samolocie. Człowiek jest bardziej zrelaksowany i gotowy na następny długi lot.

Lotnisko w Los Angeles (zwłaszcza międzynarodowy terminal) troszkę rożni się od wielu innych lotnisk na jakich bywamy. Bardziej przypomina nam Dubaj niż np. Nowy Jork. Sklepy są jak na 5 alei w NY, najlepszych projektantów mody, znajdują się też bary z kawiorem i szampanami. Związku z tym, że kierowca szybko dotarł na lotnisko, to mieliśmy troszkę czasu na piwko. Udaliśmy się do baru, gdzie podawali sushi i oczywiście muzyka grała na żywo. Jak często bywacie w barach na lotnisku gdzie jest live music? Ach to Los Angeles....

Niestety załadunek tego dużego ptaka nie odbywał się dwoma rękawami jak np. Emiratów w NY, więc troszkę musieliśmy odstać w kolejce. Minus dla Air New Zealand!
Te linie słyną z ciekawych i humorystycznych safety videos jakie są puszczane przed startem. Oglądaliśmy ich wiele na YouTube, ale to nie to samo co oglądnięcie ich w samolocie. Fajnie to zrobili. Podobało nam się.
Jest to nocny lot i lądujemy w Auckland o 7 rano. Plan na najbliższe kilkanaście godzin, to szybki obiadek i do spania. Pewnie się gdzieś nad Pacyfikiem obudzimy, to troszkę popracujemy (trzeba przecież bloga pisać i czytać dalej o NZ), może jakiś film oglądniemy i znowu do spania, żeby się wyspać i mieć siłę na trzeci samolot i potem na zwiedzanie miasteczka Christchurch.
Jedzenie było OK, ale nie Wow. Jak na te linie to uważam, że powinno być bardziej wyszukane. Natomiast za miejsce na nogi dostali dużego plusa. Można się było rozciągnąć i nawet pierwsze sześć godzin fajnie udało nam się przespać. ​

Niestety samolot wystartował z pół godzinnym opóźnieniem i jeszcze pogoda nad oceanem nie była najlepsza więc wylądowaliśmy z godzinnym opóźnieniem.
Już w samolocie nam powiedzieli, że nie zdążymy na przesiadkę, ale żeby się nie martwić, bo za godzinę leci kolejny samolot to Christchurch i mamy już na niego miejsce. Plus dla Air New Zealand za fajną organizację. Podróż wydłużyła nam się do 32 godzin. ​

Dużym zaskoczeniem była deklaracja jaką musieliśmy wypełnić jeszcze zanim wyjdziemy na ląd. Do Nowej Zelandii nie wolno prawie niczego do jedzenia wwozić. Jak coś masz to musisz zadeklarować i powiedzieć celnikowi co masz, a on uzna czy możesz wwieźć czy nie. Jak nie zadeklarujesz, a wyjdzie, że masz to płacisz duże kary finansowe. Wszystkie walizki i torby podręczne są prześwietlane. Nasze polskie konserwy na hiki uznał za nie groźne i nam je przepuścił. Sprzęt sportowy (buty na hiki, kije, namioty, śpiwory....) też muszą być zgłoszone. Pan się pytał czy mam błoto na butach na hike. Powiedziałem mu, że ja czyszczę buty po każdym hiku i nie musiałem pokazywać. Przed nami w kolejce była panienka co musiała pokazywać podeszwy. ​

Udało się, wyszliśmy na zewnątrz. Fajnie, przyjemnie chłodno, czysto. Jest to nasz szósty kontynent na jakim jesteśmy, została tylko Antarktyda. Już wstępne plany mamy jak się tam dostać.

Musieliśmy przenieść nasze walizki na krajowy terminal. Nie było to łatwe zadanie, bo musieliśmy iść chyba z 12-15 minut za taką zieloną linią, która doprowadziła nas prawie do samolotu.

Tu już poszło wszystko szybko i gładko i po parunastu minutach siedzieliśmy już w ostatnim samolocie. Jeszcze tylko 1.5 godzinki i lądujemy w Christchurch.
Kia Ora, takimi słowami przywitał nas kapitan samolotu po wylądowaniu na naszym jak do tej pory najbardziej położonym na południe lotnisku. ​

Odebraliśmy Toyote Rav4 z Budgetu i kolejne wyzwanie. Tutaj się przecież jeździ po lewej stronie. Na szczęście mam już trochę w tym praktyki, także bez problemu dotarliśmy do hotelu w centrum Christchurch. Mam świetnego pilota.
34 godziny, tyle dokładnie trwała ta podróż. Długo trochę, ale jak chce się dostać na koniec świata, to niestety swoje trzeba odsiedzieć w samolotach. Miejmy nadzieję, że jest to warte i zobaczymy rzeczy, które wcześniej tylko w tv się widziało.

Read More