Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.09.06-07 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 2 i 3)
Acadia, mimo, że położona jest na wybrzeżu, ma północno-kontynentalny klimat. Czyli w lato cechuje się on zimnymi nocami i dosyć wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Natomiast zimy bywają długie i mroźne. Mając to na uwadze o 6:45 byliśmy już po szybkim małym śniadanku w drodze na hike.
Nasz hotel, Holiday Inn Resort, znajduje się w miasteczku Bar Harbor, które jest na granicy parku. W związku z tym po 15 minutach jazdy samochodem byliśmy już na parkingu przy szlaku Precipice. Szlak ten jest najtrudniejszym szlakiem w całym parku, przypominał nam tatrzańską orlą perć. W maju byłem w parku Zion w Utah i zrobiłem Angels Landing, który należy do 10 najtrudniejszych hików w Stanach. Może hike w Zion miał większą ekspozycję, ale nie miał aż tyle pionowych odcinków do pokonania co hike w Acadi. Dużo drabinek, poręczy i innego rodzaju uchwytów metalowych.
O 7 rano temperatura była tylko 11C, ale słoneczko na bezchmurnym niebie skutecznie nagrzewało skały. Jak zwykle przy takich trasach, na dole jest wiele ostrzeżeń, które mówią o niebezpieczeństwach, jakie występują na tej prawie pionowej trasie.
Na samym początku już było parę odcinków technicznych, pewnie w celu sprawdzeniu ludzi, aby później przy większej ekspozycji nie było problemów. Z tego parkingu prowadzi na szczyt też inna trasa Orange-Black/North Rim dla ludzi, którzy mają lęk wysokości. Tą drugą trasą postanowiliśmy schodzić. Trasa jest łatwiejsza i prawie w ogóle nie ma odcinków technicznych. Z obu tras widoki są przepiękne o czym się później przekonaliśmy.
Aby wyjść na szczyt trzeba wspiąć się około 1000 ft. na odcinku 1 mili. Szlak jest zróżnicowany i jest trochę płaskich półeczek skalnych, a także wiele pionowych kominów. Szedłem mniej więcej półtorej godziny robiąc wiele zdjęć i nagrywając. Co krok widoki stawały się coraz ciekawsze, jak również temperatura się podnosiła.
Szczyt został osiągnięty parę minut przed 9. Spotkaliśmy tam parę osób, którzy również podziwiali przepiękne widoki i się cieszyli, że nie muszą tego robić w upale. Było już ciepło. Pot lał mi się po oczach, tak więc nie wyobrażam sobie robić tego w późniejszych godzinach. Biorąc pod uwagę ile widzieliśmy tam samochodów dzień wcześniej na pewno i dziś będą tłumy ludzi, którzy robią to w samo południe. Współczujemy. Trasa jest dwu kierunkowa więc przy większej ilości osób oczekiwanie na drabinki może zając trochę czasu, co przy upale i zerowym cieniu na pewno nie należy do przyjemności.
Ze szczytu widać było całe miasteczko Bar Harbor i wiele małych wysepek należących do Parku Acadia. Wyjaśniła się nam również zagadka dlaczego miasteczko to jest dość drogie. W porcie stały dwa duże statki (cruise), które przywożą tysiące ludzi, żądnych wydania pieniędzy, zjedzenia świeżego homara i pokupowania wielu pamiątek. Prawie jak na Bermudach czy w Juneau na Alasce.
Ze szczytu w dół, albo w dalsze części parku prowadzi wiele szlaków. Spotkaliśmy ludzi, którzy planują zrobić kilkunastu-milowe hiki. My musieliśmy opuścić hotel przed 11 rano więc niestety nie mogliśmy się zagłębić bardziej w park. Zeszliśmy trasą North Rim, która potem połączyła się z trasą Orange-Black. Trasa szła bardziej północnym zboczem góry, a co za tym idzie widoki były troszkę inne.
Trasa ta również schodziła ostro w dół, ale te strome odcinki miały schodki....takie prawdziwe schodki. Szkoda, że nie były ruchome......
Po godzinie byliśmy już na dole. Nie ma to jak o 10 rano być już po hiku i mieć cały dzień na zwiedzanie przed sobą. Bardzo polecamy ten hike ale w godzinach rannych. Później jest zdecydowanie za gorąco. Szlak jest czynny tylko parę miesięcy w roku ze względu na trudności, a także okres wylęgarni ptaków.
O 11 spakowani, wymeldowani ruszyliśmy zwiedzać dalsze części Acadi, resztę wyspy Desert Island jak i południowe wybrzeże Maine. Nie mieliśmy żadnych szczególnych punktów zaplanowanych na dziś poza przejechaniem się wybrzeżem i zobaczeniem co to miejsce ma nam do zaoferowania. Tu lekko skłamałem, bo był jeden punkt, który Ilonka wrzuciła na listę, a była to restauracja z najlepszymi homarami w całym Maine. Ale o tym później......
I tak oto jechaliśmy sobie wybrzeżem Desert Island, przejeżdżając przez małe miasteczka. Udało nam się też dojechać do latarni morskiej, których jest tu oczywiście bardzo dużo.
Tak pięknego dnia nie można marnować siedząc cały czas w samochodzie. Tak więc od czasu do czasu szliśmy w ślady lokalnych i robiliśmy sobie przerwy na skalistych wybrzeżach.
Oczywiście my nie możemy tylko siedzieć, tak więc w ruch poszły nasze zabawki i polowaliśmy aparatem i kamerą na latające mewy i leniwie łażące kraby.
Wczoraj na łódce opowiadali nam, że wybrzeże Maine ma potężne różnice wody między przypływem a odpływem sięgające ponad 10 ft, gdzie średnia na ziemi wynosi 3 ft. Dziś się przekonaliśmy o tym na własne oczy po wyschniętych dnach wybrzeża, a także po drabinkach jakie ludzie mają ze swoich przystani, żeby dostać się do łódek podczas odpływu.
I tym oto sposobem dojechaliśmy do najważniejszego punktu wycieczki, miasteczka Bernard w którym to znajduje się restauracja Thurston's Lobster Pound. Zarówno Yelp jak Tripadvisor polecają to miejsce jako jedno z najlepszych aby zjeść całego homara. Muszę przyznać, że byłem w szoku bo na tym odludziu ciężko było znaleźć parking na samochód. Taka ilość ludzi przyjechała zjeść te pychoty.
Menu restauracji było bardzo proste....homar...natomiast pod różnymi postaciami. Być w Maine i nie zjeść całego homara to tak jak być w południowej Hiszpanii i nie zjeść prawdziwej szynki iberyjskiej. Jak to w takich miejscach, swoje musieliśmy odstać w kolejce do wybrania sobie homara. Całe zamówienie polega na tym, że podchodzi się do lady, mówi się czy chcesz dużego czy małego i pani na twoich oczach wyławia go z baseniku.
Kładzie na wagę jeszcze żywego, dostajesz numerek i twój homar ląduje w gorącej gotującej się wodzie.
No i po 15 minutach przynoszą ci całego homarka i życzą smacznego. No i teraz zaczyna się zabawa. Trzeba go sobie samemu poobdzierać ze skorupy i wiedzieć co dobre a co nie.
Nie mamy dużego doświadczenia w jedzeniu tego typu potraw ale podpatrując innych i po oglądnięciu paru filmów na YouTube udało nam się wygrzebać z niego całe mięsko. Homar był przepyszny, świeżutki i bardzo delikatny.
Z restauracji widać, mały port gdzie cały czas przypływały kutry rybackie ze świeżutkimi homarami a na podwórku restauracji były stosy klatek, które służą do łapania homarów.
Pojedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się w stronę Portland gdzie mieliśmy kolejny hotel. Wybrzeże Maine wygląda jak ręka z kilkunastoma długimi paluchami, każdy na kilkadziesiąt mil. My postanowiliśmy zjechać jednym z nich na sam dół, i tak drogą numer 96 zjechaliśmy do miasteczka Ocean Point. Ciekawa droga wiedzie przez w miarę biedne, ubogie wioski aż kończy się o wiele bogatszą. Widać to po domach i samochodach. W Ocean Point byliśmy w idealnym momencie, udało nam się uchwycić zachód słońca, usiąść na skalistym wybrzeżu i patrzeć jak Maine idzie spać.
Kolejny dzień (poniedziałek) trzeba było już wracać do domu. Dłuższą część spędziliśmy w samochodzie z małymi przerwami na oglądanie po drodze ciekawszych punktów. Na szczególną uwagę zasługuje Cape Elizabeth. Małe miasteczko położone poniżej Portland. Ma ono dwie główne atrakcje, a właściwie to dwa główne parki. Jeden to state park, który ma fajną plaże, jak przystało na Maine, oczywiście skalistą.
Drugi park to Fort Williams, ze sławną latarnią morską. Park dość duży, ładnie położony w którym można miło spędzić czas.
Jak to bywa w długie weekendy, powrót do Nowego Jorku to nieustanna walka z korkami. Ponieważ ja nie lubię stać w korkach, więc pilot Ilonka miała o wiele więcej roboty niż ja, bo musiała co chwilę wynajdywać jakieś objazdy małymi lokalnymi dróżkami. Tym oto sposobem mogliśmy też sobie oglądać ME and NH nie z autostrad, tylko z małych, krętych dróżek. Bardzo nam się spodobała ta część północnego Atlantyku. Już wypatrujemy w przyszłość i planujemy kolejne wypady w te rejony, oczywiście dalej na północ. No bo jak tu nie pojechać do Nowej Szkocji, Nowej Fundlandii czy Labradoru. Tam już raczej nie samochodem, tylko samolotami i promami. Wymaga to więcej planowań i przygotowań, ale jak to Ilonka mówi, jak chcesz to znajdziesz sposób........
Tym oto sposobem minął nam kolejny cudowny wyjazd. Jest to dla nasz szczególny wpis, bo w ten weekend minął rok jak stworzyliśmy tego bloga. I ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu mamy już 60 wpisów co oznacza, że publikujemy więcej niż jeden tygodniowo. To chyba oznacza, że trochę lubimy podróżować. Czasami bliżej, czasami dalej ale jak najczęściej w nowe, nieznane miejsca. Miejmy nadzieję, że kolejny rok przyniesie nam przynajmniej tyle samo, a może i więcej wpisów z nowych miejsc na naszej planecie....
2015.09.04-05 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 1)
Acadia jest najstarszym parkiem narodowym powstałym na wschód od rzeki Missisipi. Nie ma wiele parków na wschodnim wybrzeżu a tym bardziej na północnym wschodzie (tylko Acadia)....a myśmy tam jeszcze nigdy nie byli....trzeba to szybko naprawić.
Zawsze chcieliśmy zobaczyć Nową Szkocję i poszarpane skaliste wybrzeża specyficzne dla wschodniej Kanady. Niestety aby zwiedzić Nową Szkocjępotrzebujemy troszkę więcej dni, ale park Acadia da nam przedsmak tego co możemy zobaczyć jadąc dalej na północ.
Tak więc zaopatrzeni w aparaty i kamerę wyruszyliśmy w drogę. Mamy nadzieję spotkać dużo fok, wieloryby, oczywiście homary, a także dużo ptaków i innych zwierzątek. Homary to nie tylko będziemy oglądać ale też jeść. Jak sprawdzałam wstępnie menu restauracji, to tam homary dodają do wszystkiego, nawet do Bloody Mary.
Jak to bywa z pięknymi miejscami, zazwyczaj są one mało dostępne. W tym przypadku nie ma problemu z drogą ale z jej długością. Z naszego domku do parku jest 480 mil (ok. 800 km). Uppsss....długa droga przed nami – normalnie można to zrobić w 7,5 h ale jest długi weekend więc zakładaliśmy, że niestety parę godzin będziemy musieli spędzić w korkach. Dlatego Darek wyjechał wcześniej aby zdążyć przed korkami a ja dogoniłam go w New Haven pociągiem. Dobra opcja jeśli chce się zaoszczędzić ok 2h stania w nowojorskich korkach. No i udało się...aż tak bardzo nie nadawaliśmy na korki i udało nam siędotrzeć do hotelu jeszcze przed 23, po ok. 10h w trasie. Oczywiście nie obyło się bez przepysznej kolacji, zjedzonej na parkingu w Maine....szef kuchni serwował najlepsze naleśniki z jabłkami z cynamonem, które były pieczone dziś rano. Pychota....tysiąc razy lepsze niż jakieś McDonald's....
Acadia słynie ze skalistych wybrzeży, niespotykanych zwierząt i ptaków, ale przede wszystkim z góry Cadillac, która to jest najwyższą górą na wybrzeżu Północnego Atlantyku. Od Meksyku aż po biegun. Tutaj też po raz pierwszy można oglądać wschód słońca w Stanach Zjednoczonych. Tak więc nie mogło być inaczej jak wyjść na nią. Tak więc po pysznym śniadanku ruszyliśmy prosto na spacerek na górę Cadillac.
Góra Cadillac jest tak popularna, że można na nią wyjechać samochodem. Podobno bardzo dawno temu była tam kolejka linowa, która teraz została zastąpiona drogą samochodową. My oczywiście nawet nie myśleliśmy wyjeżdżać samochodem i wybraliśmy hike. Na szczyt prowadzi parę szlaków, ale najładniejszy i najbardziej widokowy jest North Rim Trail.
Potwierdzamy, widoki były przepiękne i większość czasu szło się ponad lasami ładnie odkrytą granią. Szczyt nie jest wysoki (1530 ft. / 456 m) więc i spacerek nie był za długi ale fajny bo było dość stromo pod górę, przepiękne widoki i na szczęście jeszcze nie za gorąco. Nie zazdrościmy tym co wychodzą na ten szlak w południe. Im to musi ładnie przygrzać słoneczko.
Dochodząc na szczyt przeraziła nas ilość ludzi. Dużo samochodów, autobusów i pełno turystów w japonkach. Na szczycie jest platforma widokowa ale warto zejść troszkę ze szlaku i skałkami podejść bliżej wybrzeża. Można stamtąd podziwiać piękny widok na zatokę, ocean, wybrzeże i małe wysepki porozrzucane po oceanie.
Podelektowaliśmy się widokiem, po testowaliśmy nowy sprzęt (każdy ma swoje zabawki) i ruszyliśmy na dół bo czekały na nas inne atrakcje w parku. Jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach przez cały park prowadzi droga, na której są zatoczki i parkingi aby zobaczyć różnego rodzaju atrakcje. My polecamy jednak wejść w park i przejść się na jakiś spacerek. Każdy park oferuje szlaki od bardzo łatwych po bardzo trudne tak, że każdy znajdzie coś dla siebie. Park Acadia jest wyjątkowy pod tym względem, bo pomimo, że ma stosunkowo mały obszar, to ma wszystko...od piaszczystych plaż po górki gdzie musisz się wspinać używając klamer i łańcuchów. Szlak z klamrami zrobimy jutro, natomiast dziś przyszedł czas na plażę...
Dojeżdżając do Sandy Beach najpierw przeraziła nas ilość samochodów. Oczywiście parking jest pełny, a auta parkują wzdłuż drogi. Podobno jest to bardzo polecane i piękne miejsce. My zwolennikami plaży nie jesteśmy, ale widać, że większość ludzi jednak preferuje leżakowanie. Plaża ładna choć nie do końca jest piaszczysta. Powstała ona z muszelek i innych skorupek, które przyniosło tu morze. Z daleka wygląda jakby to naprawdę był piasek, natomiast z bliska przypomina to bardziej mały żwirek. Z plaży można się przejść do Thunder Hole i Otter Clif. My do obu miejsc podjechaliśmy samochodem. W parku jest opcja schuttle bus. Można zwiedzać całą wyspę od miasteczka Bar Harbour po park Acadia autobusem. Niestety jeździ on tylko w jednym kierunku. I czasem może to wydłużyć podróż. My wybraliśmy wolność własnego auta.
Thunder Hole to miejsce gdzie w czasie dużego przypływu, woda uderza w skały z taką prędkością, że ciśnienie wody wybija ją na 120 ft (35 m) do góry, towarzyszy temu huk, który przypomina wyładowanie pioruna. Jak myśmy byli to woda miała niski poziom i wtedy to tylko dziura w skale.
Otter Clif wraz z Otter point zdecydowanie polecamy. Z Otter Clif warto przejść się do Otter Point. Ścieżka prowadzi samym wybrzeżem tak wiec z jednej strony ma się ocean i skaliste wybrzeże, a z drugiej lasek oddzielający od gwaru ludzi i samochodów.
Otter Point to bardziej plaża, tym razem skalista. Pomimo, że dość dostępna to nie było na niej tłumów a też jest wystarczająco dużo miejsca, aby każdy znalazł sobie miejsce na chwilkę odpoczynku, pooglądaniu oceanu no i przede wszystkim porobieniu zdjęć mewom.
Po Otter point zaczęliśmy zawracać do Bar Harbour gdzie mieliśmy hotel i skąd wypływaliśmy w rejs oglądać foki i zachód słońca. Wschodnia część wyspy jest bardziej w lądzie, ale też ma kilka ładnych punktów które warto odwiedzić. Są to głównie jeziora. Najpopularniejsze jest Jordan Pond, tam niestety nie udało nam się zdobyć miejsca na parkingu więc pojechaliśmy nad mniejsze jeziorko, Buble Pond. Piękne jeziorko i prawie nie ma tam ludzi.
Tym oto akcentem zakończyliśmy zwiedzanie parku Acadia na dziś. Wieczorem popłynęliśmy rejsem oglądać foki i inne zwierzątka. Jako pierwsze stworzenie zobaczyłam meduzę (jellyfish). Byłam w szoku, że one są aż tak duże.
Meduz było dużo w wodzie ale jeszcze więcej było boi. Z początku myśleliśmy, że są to boje wskazujące gdzie są skały itp. Ale nasz statek wcale nie zwracałna nie uwagi.
Jak się okazało my się w ogóle nie znamy na życiu morskim. Do tych boi są przyczepione kratki na homary. Było ich multum....ale tak naprawdę strasznie dużo.
Pierwsze pół godziny rejsu oglądaliśmy park Acadia z wody (ciekawa perspektywa) i słuchaliśmy ciekawostek z życia wyspy. Większość wyspy zajęta jest przez park, ale obszary nie zajęte to przepiękne rezydencje położone oczywiście na wybrzeżu. Większość tych domów należy do sławnych ludzi i ich rodzin, rodzina Rockefeller czy JP Morgan to tylko przykłady. Rodzina Rockefeller miła tam tyle ziemi, że nawet byli w stanie podarować parkowi ponad 50 mil (80 km) wybrzeża.
Kapitan troszkę przyspieszył i podpłynęliśmy pod wyspę na której leniuchują foki.
Mieliśmy szczęście i troszkę ich tam leżało brzuchami do góry. Foki stwarzają wrażenie bardzo leniwych i ociężałych zwierząt. Prawda jest jednak inna. Potrafią one wytrzymać pod wodą bez oddychania do 30 minut, zanurkować na głębokość 1500 ft (450 m), a także przepłynąć odcinek jeden mili w 4 minuty.
Park Acadia słynie też z bardzo unikatowych ptaków. Na tym się nie znamy ale rzeczywiście było ich trochę na wyspie. I w okolicy latarni, która jest podobno najbrzydszą latarnia w Maine....no nie jest za urokliwa ale, że najbrzydsza to powiedział nam przewodnik.
Rejs zakończyliśmy zachodem słońca....jak zwykle przepięknym...jednak wraz z zachodem słońca wcale nie kończył się nasz dzień.
Po intensywnym dniu zwiedzania przyszedł czas na odpoczynek. A odpoczynek trzeba zacząć od kolacji....a na kolację nie może być nic innego jak homar. Wybór padł na Finback Ale House. Nazwa wskazuje na bar, ale tak naprawdę jest to restauracja z bardzo fajnym barem. Dobre jedzonko mają.
Na przystawkę były lokalne ostrygi, a na główne danie oczywiście homar. Tym razem zamówiliśmy tylko szczypce i ogon. Jutro mamy zamiar pojechać na sam koniec wyspy i zamówić, żywego, całego homara którego gotują na poczekaniu.
Po obfitej kolacji, przyszła pora na troszkę sportu, szybka gra w tenisa i do spania bo jutro trzeba wcześnie wstać. Jutro chcemy zrobić hike po dośćosłonecznionych skałkach, więc lepiej jest go zrobić przed śniadaniem.
2015.07.04 Białe Góry, NH (dzień 3)
Kolejna zimna noc, więc bardzo nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworów, no ale góry wzywały, bardzo krzyczały. Po wyjściu z namiotu przywitali nas gospodarze pola czyli Chipmunki. Widać było, że są wygłodniałe, a z doświadczenia z poprzedniego roku wiemy, że uwielbiają croissanty. No więc je nakarmiliśmy, a one w zamian ładnie pozowały do zdjęć i filmów.
Na dzisiejszy dzień mamy zaplanowane łażenie po zachodniej części Franconia State Park. Mieliśmy to zrobić rok temu ale ulewne deszcze wygoniły nas ze szczytów.
Hike rozpoczęliśmy szlakiem Lonesome Lake, który dochodzi do Lonesome Lake, nad którym znajduje się schronisko. Chatka ta czynna jest cały rok, ale w porze zimowej nie ma tam załogi więc każdy sobie gotuje posiłki i sprząta po sobie. Szlak do chatki był bardzo uczęszczany prawie jak szlak do Morskiego Oka. Zaskoczyła nas duża ilość ludzi z bardzo małymi dziećmi, które były noszone w nosidełkach na plecach. Jedna Pani pobiła już rekord bo niosła dziecko w nosidełku na plecach a drugie przywiązane w nosidełku na brzuchu, a oprócz tego trójka dzieci szla za nią, gdzie najstarsze miało może 8 lat. To już chyba lekka przesada, bo szlak wcale nie należał do łatwych. Może nie był techniczny, ale było dużo skal i o potknięcie się było łatwo.
Dzisiejszy hike utrudniało bezwietrzne, ciężkie, przedburzowe powietrze. Po paru krokach człowiek już był mokry, a Ilonka była dodatkowo mokra, bo miała awarię camel-backa. Jak się okazało zbiornik na wodę był źle dokręcony i pól wody wylało się do plecaka, który oczywiście przeciekł i wszystko wylądowało na jej spodniach. Ja też z moim mam problemy, więc chyba trzeba je zmienić. Firma Osprey podpadłaś.
Do schroniska dochodzi też szlak Appalachian, którym będziemy kontynuować naszą dalszą wędrówkę. Po krótkiej przerwie i wysuszeniu plecaka ruszyliśmy zdobywać szczyty, północny i południowy Kinsman. 4293 i 4358 stóp wysokości.
Niepokojąco szlak zaczynał się zejściem w dól. Dopiero po przekroczeniu strumyka zaczęliśmy się wspinać w góre. Robiło się troszkę chłodniej, więc przynajmniej mniej się pociliśmy. Szlak pomimo że stromy był dobrze przygotowany i oznakowany. Na trudniejszych odcinkach były szczeble, drabinki i wykute w skałach stopnie. Wiadomo, szlak Appalachian jest jednym z najsłynniejszych szlaków w Stanach. Jego długość to 2000 mil i ciągnie się od Georgia aż po Maine.
Zdecydowanie ilość ludzi na tym odcinku była znacznie mniejsza niż na pierwszym odcinku do jeziora.
Naszym celem było zdobycie góry Kinsman, która posiada dwa szczyty północny i południowy rozdzielone dolinką o głębokości kilkuset stóp. Na pierwszym, północnym szczycie nie robiliśmy żadnej przerwy bo naszym celem był wyższy o 65 stóp szczyt południowy.
Ok. 15:30 zdobyliśmy szczyt i oczywiście byliśmy już sami. Siedząc i odpoczywając na szczycie spotkaliśmy tylko dwóch chłopaków, których plecaki mówiły ze łażą po tych górach dniami.
Po takim "spacerku" nawet Heineken na szczycie smakuje jak dobre piwo. Siedząc na szczycie przy temperaturze ok. 5-7C obserwowaliśmy ciekawe zjawisko jak zostaliśmy zaatakowani przez chmury przykrywające nas. Ciekawe zjawisko, często idąc w góry wchodzimy w chmury. Tym razem siedząc na górze chmury wchodziły w nas.
Ze szczytów schodziliśmy inną trasą. Zaraz na początku przywitał nas pan siedzący przed namiotem. Okazało się, że trasa przechodzi przez miejsce zwane Lean-to czyli schron przeznaczony dla ludzi chcących spędzić noc w górach w namiocie. Nadal wymagana jest rejestracja, stąd namiot gospodarza. Trochę dalej przy szlaku widzieliśmy całą infrastrukturę dla hikerów, był schron przed deszczem, platformy na rozbicie namiotów i toalety.
Wszystko ładnie położone nad jeziorem Kinsman.
Miejsc takich w Białych Górach jest wiele i są dość popularne. Świadczy o tym ilość ludzi chodzących z bardzo dużymi plecakami. Nawet jak schodziliśmy ze szczytu to widzieliśmy ludzi którzy szli w przeciwnym kierunku, a była to już dosyć późna pora. Ich duże plecaki mówiły nam wszystko. Najbardziej zaskoczyła mnie Pani w wieku ok. 70 lat, która mieszkała w jednym z tych namiotów. To tylko nam pokazuje ze po górach można chodzić cale życie.
Trasa powrotna, którą Ilonka wybrała była prze....wspaniała.
Widać, że rzadko uczęszczana, nikogo nie spotkaliśmy. Szlak był słabo oznaczony, a farba na drzewach często była wyblakła. Na dodatek tego szlak schodził bardzo stromo w dół strumykiem.
Na nasze szczęście wody nie było dużo więc można było poskakać po kamieniach, a Ilonka jak sarenka skakała z brzegu na brzeg. Czasami się wpadło do wody ale do kempingu było już niedaleko.
Na szczęście dolna cześć szlaku była łatwiejsza i można było nadrobić czas łatwą ścieżką przez las. Tym szlakiem doszliśmy do jeziora gdzie przez aż 5 minut podziwialiśmy zachód słońca i obserwowaliśmy chipmunka, którego nakarmiliśmy Cliff barem i zaczął latać w kolko jak głupi.
Szlak z jeziora na kemping był nam dobrze znany bo rano nim wychodziliśmy. Tym razem na tym odcinku nie spotkaliśmy nikogo więc mogliśmy zlatywać w dół uważając tylko na skały. Spieszyliśmy się bo do 21 otwarty jest sklep gdzie chcieliśmy kupić drzewo na nasz ostatni wieczór.
Po dotarciu na kemping zauważyliśmy ludzi w kurtkach zimowych a my nadal spoceni byliśmy w t-shirt. Zdążyliśmy, drzewo zostało zakupione, więc ostatnią noc możemy dłużej posiedzieć i ogrzewać się przy ognisku. Zazwyczaj na kempingach staramy się chodzić do lasu po drzewo, a nie płacić, ale z dwóch powodów tego tu nie robiliśmy. Po pierwsze, przed naszym przyjazdem były duże opady deszczu i drzewo w lesie było mokre, a po drugie park ranger zabronił zbierania drzew z lasu. A w sumie to po trzecie..... nikt nie miał siły.
Ostatnia kolacja na tym wyjeździe była bardzo uroczysta. Serwowaliśmy sobie filet mignon choice, z zieloną sałatką, szpinakiem no i oczywiście winkiem....ale to nie było byle jakie wino.
Matthiasson Quake Cuvee, jest to wino zrobione przez Steve Matthiason po trzęsieniu ziemi w Napa. Cały dochód że sprzedaży tego wina idzie na pomoc poszkodowanym. Wino to jest Cabernet Sauvignon i jak przystało na Steve jest perfekcyjnie wybalansowane i idealnie pasowało do naszej Świątecznej Niepodległościowej kolacji.
Po kolacji dorzuciliśmy więcej drzewa do ognia żeby się ogrzać i tak grzejąc się troszkę przysypiając w wygodnych stołkach odpoczywaliśmy po hiku.
To już jest koniec naszej przygody 4-to lipcowej z Białymi Górami. Jutro mamy plan zagrać w tenisa na pobliskich kortach i troszkę przeczekać korki na drogach i później wrócić do NY, jak już największa fala wracających z długiego weekendu minie.
2015.07.03 Białe Góry, NH (dzień 2)
Nie udało nam się zrobić wczesnej pobudki, ale i tak są to najdłuższe dni w roku wiec mamy długi dzień przed sobą. Kemping Lafayette jest dokładnie położony na szlakach górskich, więc po szybkim śniadaniu z plecakami ruszyliśmy w drogę.
Wybraliśmy jeden z najbardziej malowniczych i przepięknych szlaków w Białych Górach (Franconia Ridge). Na granie można dostać się paroma szlakami. Rok temu wychodziliśmy trasą Liberty Spring Trail. Tym razem poszliśmy szlakiem Falling Water Trail. Na dole było przyjemnie, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie. Przy wejściu na szlak stał ranger, który ostrzegał, że wyżej w górach wieje, jest chłodniej i polecał zabranie cieplejszych obrań. My wyznając zasadę że nie ma zlej pogody tylko człowiek jest źle przygotowany zawsze w plecakach mamy dodatkowe ubrania, nóż, zapałki, czołówki.....
Na początku szlak delikatnie wznosił się do góry przecinając wielokrotnie strumyk Dry Brook. Po drodze mijaliśmy też kilka wodospadów.
Zadziwiła nas duża ilość ludzi spacerującymi z psami. Większość to duże, piękne psy a nie małe miejskie psinki. Psy nosiły swoje własne plecaczki z wodą i jedzeniem i skakały po skałach lepiej niż ludzie.
Ostatnie kilkaset metrów przed wyjściem na grań było już bez lasu więc widoki były przepiękne, ale co za tym idzie wiatr był odczuwalny. Nie było zimno więc lekki windproofer radził sobie z tym spokojnie. Nasz szlak wychodził na szczyt Little Haystack przez który przechodzi Franconia Ridge. Do najwyższego szczytu mieliśmy jeszcze kawałek granią, więc postanowiliśmy sobie tutaj odpocząć i uzupełnić kalorie.
Spacer granią to najlepsza część naszego dzisiejszego hiku. Z Little Haystack do szczytu Lafayette jest 1.7 mili. Po obu stronach widać szczyty Białych Gór. Odcinek ten można pokonać w godzinę, ale podziwianie widoków, zdjęcia i nagrywanie trochę nas spowolniły. Z ciekawostek mogę dodać, że bardzo dużo słyszeliśmy języka francuskiego, co świadczy ze Quebec jest za rogiem.
Pomimo ze różnica wzniesień między Little Haystack a szczytem Lafayette nie jest duża, to po drodze znajduje się parę szczytów oddzielonych dolinkami, które skutecznie dodają kolejne kilkaset stóp. Nasze nogi to odczuły.
Szlak jest stosunkowo łatwy, chociaż są odcinki które wymagają użycia rąk.
W okolicach 4 po południu zdobyliśmy szczyt.
Jak to w Białych Górach bywa wiatr jest dość często odczuwalny, co w pewnym sensie przeszkadza górołazom, ale właściciele szybowców maja raj na ziemi, albo raczej w powietrzu. Widzieliśmy parę szybowców, a niektóre przelatywały tuż nad naszymi głowami. Widać, że piloci znają się na rzeczy bo umiejętnie wykorzystywali unoszące się masy ciepłego powietrza i cały czas latali w ogóle się nie obniżając.
Przerwę postanowiliśmy zrobić pól godziny później w pobliskim schronisku Greenleaf. Białe Góry mają osiem chatek (schronisk) z czego odwiedziliśmy już pięć a spaliśmy w trzech. Ilonka miała ochotę na zupę więc szybko pokonaliśmy trasę w dól. Niestety zupy już nie serwowali, bo kucharze przygotowywali kolację dla mieszkańców chatki.
Tak więc po krótkiej przerwie i zregenerowaniu sił zaczęliśmy schodzić dalej w kierunku kempingu. Do zejścia mieliśmy około 2400 stóp.
Mieszkając na kempingu nie ma czasu na odpoczynek. Musieliśmy wymienić namioty, rozłożyć plandekę przeciw deszczową, kupić lód i drzewo i zabrać się do robienia kolacji. Dzisiaj szef kuchni serwuje łososia w sosie koperkowym, sałatkę z pomidorów, ryż i unoaked Chardonnay z rejonu Finger Lakes.
Po kolacji szybko poszliśmy spać, bo byliśmy zmęczeni intensywnym dniem. Pokonaliśmy dystans 8.5 mili i zrobiliśmy 4 tysiące stop wysokości.
2015.07.02 Białe Góry, NH (dzień 1)
4th of July (4-ty lipca), Święto Niepodległości. Jedno z większych świat w Stanach, a tym samym długi weekend więc szkoda go marnować w gorącym, wilgotnym Nowym Jorku.
Rok temu w tym okresie zrobiliśmy wspaniały czterodniowy hike od schroniska do schroniska w Białych Górach, NH. Tak nam się to spodobało, że w tym roku postanowiliśmy tu wrócić. Tym razem wybraliśmy kemping od którego rok temu we wrześniu zaczęliśmy pisać naszego bloga. Kemping Lafayette jest położony w zachodniej części Białych Gór, w słynnym Parku Stanowym Franconia Notch. Kemping ten jest tak popularny, że rezerwacje musieliśmy zrobić już w marcu. Udało nam się nawet zdobyć nasze ulubione pole 46, na którym zawsze jest dużo chipmunkow (Polska nazwa: Tamias).
Jak to bywa w długie, letnie weekendy wyjazd z NY samochodem to masakra. Mimo ze udało nam się wyjechać koło drugiej po południu, to na miejscu byliśmy dopiero o 21:30. Bez korków jedzie się 5,5h (350 mil) ale nam zajęło 7,5h. Białe Góry są tak popularnym miejsce wypoczynku dla Amerykanów i Kanadyjczyków, że autostrada 93 w odludnym New Hampshire nadal była pełna.
Drogę za to urozmaicały nam piękne zachody słońca.
Na porządnych kempingach (z dala od NY) nie ma obowiązku rejestrowania się przed 9 wieczór, wiec nasze pole cierpliwie na nas czekało. Zaczęliśmy od rozstawienia namiotu. Zadanie to było troszkę utrudnione bo było ciemno, a namiot jest nowy. Kupiliśmy namiot firmy Marmot Tungsten 2P. Jak się po nocy okazało, namiot prawdopodobnie oddamy i będziemy dalej szukać idealnego domku na nasze eskapady. Jak dla nas ten namiot jest troszkę za mały, i przez swoją konstrukcję i materiały z których jest zrobiony jest dość zimny (przewiewny). Ma to swoje plusy w letnim okresie ale my przecież testowaliśmy go w lipcu. Fakt faktem że temperatura w nocy spadła do ok. 5-7C.
Naukowcy odkryli, że nasze słońce ma fazy. Raz na kilkanaście tysięcy lat wchodzi w fazę chłodniejszą (dlatego były epoki lodowcowe). Aktualnie ponoć słońce weszło w tą fazę. Człowiekowi jak zawsze wyszło coś przez przypadek i ochronił Ziemię przed kolejna epoką lodowcową. Szkoda, bo w Miami bym na nartach pojeździł. Dzięki "umyślnemu" zanieczyszczaniu naszej planety i wpływaniu na globalne ocieplenie epoka lodowcowa być może nie przyjdzie. Oczywiście są to teorie naukowe, a jak jest naprawdę tego pewnie szybko się nie dowiemy.
Problem ocieplania i ochładzania rozwiązywaliśmy przy pysznej kolacji z winem. A jako rezultat dyskusji wskoczyliśmy w środku lata w cieple śpiwory i zapadliśmy w zimową hibernacje.
2015.04.11-12 Okemo, VT
Zima w tym roku nie popuszcza. Jest prawie połowa Kwietnia, a w Vermont czy w innych stanach w północnej części New England dalej są opady śniegu. Większość ludzi w NYC to już zaczyna denerwować, ale ludzi którzy kochają białe szaleństwo (tak jak ja), to naprawdę cieszy. Prawie codziennie dostaje maile, że resorty narciarskie przesuwają datę zamknięcia. Niektóre nawet piszą, że chcą być otwarte do Czerwca.
Mam nadzieje, że to im się uda i zabiorę namiot, krótkie spodenki i pojadę na narty jak za starych, dobrych czasów.
Trzy tygodnie temu byliśmy w Okemo na wiosenne narty. Narty były, ale nie wiosenne.... Temperatury były dużo poniżej 0C. Super się jeździło przez trzy dni, wiedząc, że Marzec się kończy a warunki narciarskie są jak w pełni sezonu. Wszystko otwarte i można było nawet trochę w puszku i po lasach pojeździć. Były to mojego taty urodziny, zjechało się ponad 20 osób, więc oczywiście bloga nie było kiedy pisać.
Brakowało tylko jednego.... ciepłego, wiosennego słoneczka przy którym śnieg jest miękki, zimne piwko lepiej smakuje i oczywiście opalenizna spod gogli zostaje na parę tygodni.
Tym razem synoptycy przewidują słoneczko, powyżej 10C i większość tras otwarta. Raj....!!! Miejmy nadzieję, że się sprawdzi. Część znajomych wyjechała już w piątek rano i już od południa denerwowali nas zdjęciami z górek.
Trzy tygodnie temu myśmy byli już w górkach w piątek w południe więc teraz nasza kolej była na pracę w piątek i wyjechanie tradycyjnie w sobotę nad ranem, żeby się załapać na pierwsze zjazdy po jeszcze zmrożonym śniegu. Od południa to pewnie będziemy się opalać przy piwku i dobrej muzyce na żywo.
Okemo ma świetny deal na wiosenne nartki. Od 20 Marca mają bilet za $105 i można na nim jeździć do końca sezonu bez ograniczeń. Jak ktoś lubi nartki to może nawet jeździć za mniej niż $10 dziennie.
O 3:45 rano opuściliśmy NY i około 7 byliśmy już w stanie VT, który przywitał nas pięknym wschodem słońca.
Kolejna godzinka szybko minęła i już parkowaliśmy na prawie pustym parkingu w Okemo. Jak narazie było chłodno (+5C) i lekko zachmurzone niebo. Długo się nie zastanawiając zapieliśmy nartki i wzięliśmy się do roboty. Przy pierwszym zjeździe spotkaliśmy naszych znajomych, którzy już tu od wczoraj się bawią. Powiedzieli, że są dobre warunki, dużo śniegu i prawie wszystko otwarte.
Expressowym (pomarańczowym) wyciągiem szybko wyjechaliśmy na górę, gdzie nas zaskoczyła zupełnie inna pogoda.
Temperatura była poniżej 0C, dosyć silny wiatr i dużo lodu na trasach.
Wczoraj po południu było powyżej 0C, więc się trochę śnieg podtopił, który w nocy, jak temperatura spadła zamarzł na lód. Na szczęście się rozcieplało, czasami słoneczko wychodziło, więc po paru zjazdach było już miękko i można się było super wcinać w podtapiający się lód.
Ludzi prawie nie było więc praktycznie jeździliśmy bez przerw.
W tym samym czasie Ilonka poszla na hike. Wyszła z Clock Tower Base i doszła do Jackson Gore Base gdzie od 11 rano miała być muzyka na żywo, lane piwko i pyszne jedzenie z grilla.
Około 12 poinformowała nas, że już tam jest i chłopaki grają na gitarach. Długo się nie zastanawiając, zjechaliśmy do niej na dół.
Było jak zapowiadali. Grill był odpalony, lane piwko Harpoon się lało i muzykę też było słychać. Nie była to może ostra rockowa muzyka jaką się często słyszy na apres ski, ale przecież było południe, a nie 4 czy 5 po południu.
Niestety też się słoneczko schowało i wiatr się zwiększył, więc przenieśliśmy się do środka, aby się posilić i ugasić pragnienie Harpoon'em I.P.A.
Około 1 po południu już byliśmy znowu na nartkach. Śnieg był miękki, a w miejscach nasłonecznionych nawet mokro-ciężki. Ludzi prawie nie było więc można było się fajnie wyjeździć, trzeba było tylko uważać na powoli odsłaniające się skały spod topniejącego śniegu. Przy większych prędkościach czasami w ostatniej sekundzie się pojawiały i już nic nie zostawało jak ja tylko przeskoczyć.
Wiosenne nartki mają ten plus, że pragnienie szybko łapie i musieliśmy zrobić obowiązkowy zjazd na dół.
Clock Tower Base ma fajny bar, Sitting Bull z możliwością siedzenia na zewnątrz. Nawet ognisko mają, co w sumie na wiosnę nie jest aż tak bardzo potrzebne jak w zimie. Ale fajnie się przy nim siedzi, popijając Long Trail I.P.A. i rozmawiając z innymi narciarzami o mijającym sezonie narciarskim. Nawet nie zauważyliśmy jak minęła 4 po południu i niestety wyciągi zamknęli. Mieliśmy hotel zaraz przy stoku, więc nic nam innego nie pozostało jak dokładać drewna do ogniska i dalej rozmawiać o nartkach.
Bardzo blisko znajduje się Tom's Loft Tavern. Kolejne miejsce na apres ski. Nic specjalnego, bar z dużą ilością lanego piwa, przeciętnym barowym jedzeniem i fajnym klimatem. Jest blisko więc dalej można w butach narciarskich chodzić.
NIEDZIELA
Słoneczko obudziło nas wcześnie. Bezchmurne niebo, cieplutko.............
Nie tracąc ani minuty o 8 rano już odebraliśmy bilety i rozpoczęliśmy ten wspaniały dzionek. Ratraki poubijały trasy w nocy, więc było idealnie równo. Jeździło się rewelacyjnie. Z dużą prędkością można się było głęboko wcinać w miękki śnieg z gwarancją, że narty się nie poślizgną.
Rano jeszcze nie było prawie nikogo, całe trasy były nasze, jeździliśmy bez zatrzymywania się, odpoczynki były tylko na wyciągach...... ale było super..........
Wiedzieliśmy, że jak później będzie przybywać ludzi, to ten miękki śnieg szybko rozjeżdżą i będą powstawać duże muldy, które skutecznie mogą ograniczać naszą prędkość.
Ludzi zaczęło przybywać, z doświadczenia wiemy, że wtedy trzeba uciekać na mniej uczęszczane miejsca resortu. Udaliśmy się do SouthFace. Był to dobry pomysł, tu jeszcze mało ludzi dotarło, dalej można było się bawić w miękkim śniegu. Prawie wszystkie trasy mieli tam otwarte, nawet na podwójnych diamentach przez las można było sobie pojeździć.
Koło południa wróciliśmy na główną część góry, ale chyba tylko po to żeby zjechać na dół na lunch. Prawie wszystko było już rozjeżdżone. Dalej nie było kolejek do wyciągów, ale na trasach było już sporo muld.
Na lunchu zastanawialiśmy się czy jest sens jechać jeszcze na narty, czy lepiej się opalać na dole. Wiedzieliśmy, że trasy będą coraz to gorsze, trudniejsze i będzie coraz to więcej głazów wystawało. A z drugiej strony, to są wiosenne narty i takie warunki zawsze będą występowały. Szkoda marnować tych pięknych chwil na picie piwka i opalanie się na dole. Obie te rzeczy można robić na wyciągu w wiele piękniejszej scenerii.
Wszyscy byli odmiennego zdania, więc już sam uderzyłem na górki. Ludzi było już mało, ale niestety muldy pozostały. Wyszukiwałem sobie ciekawe trasy, gdzie można się było wyjeździć. Bawiłem się też trochę po muldach. Muldy były miękkie i duże, można było je nawet spokojnie pokonywać. Wiadomo, one męczą, ale raz muldy, raz jakiś szybszy zjazd i można było do końca dnia sobie pojeździć.
Trzeba było jednak uważać, warunki zmieniły się z trudnych na bardzo trudne. Ciągle widziałem jak patrol zwoził tych co się im niestety nie udało bezpiecznie zjechać, a karetki, jedna za drugą zawoziły ich do szpitala.
Przepiękny weekend w południowym VT. Typowy wiosenny. Słoneczko, ciepło i dużo tras otwartych.
Mam nadzieję, że nie będzie to mój ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Resorty będą jeszcze czynne parę tygodni, a jak nie........... to tutaj przytoczę wypowiedź blogera na opensnow.com:
"nawet jak resort będzie zamknięty to przy takiej ilości śniegu jaką dostaliśmy w tą zimę łatwo będzie można znaleźć trasę, albo dwie gdzie będzie jeszcze wystarczająco śniegu żeby sobie fajnie zjechać. Trzeba tylko się troszkę więcej napracować, żeby się dostać na szczyt, ale na pewno się to opłaca. Zaufajcie mi.....!!!"
Gostek ma rację, może go nawet spotkam jak będę spacerował do góry z nartkami.
2015.02.21-22 Okemo, VT
To już kiedyś pisaliśmy ale jak to bywa w życiu historia lubi się powtarzać tak więc kiedy w sobotę nad ranem większość Nowojorczyków (i nie tylko) wraca z barów my pakujemy naszą mazdunię i wyruszamy na nartki. Bary może są fajne, ale są rzeczy fajniejsze na tym świecie.
Tym razem wybraliśmy resort Okemo w Południowym Vermont. Ani ja ani Darek jeszcze nigdy nie byliśmy tu, a skoro SKI Magazin bardzo go zachwalał to trzeba było przekonać się na własnej skórze co w trawie piszczy. Okemo jest oddalone od NY o 4h jazdy co w nocy rzeczywiście było czterema godzinami. Jazda bez korków jest marzeniem. Okemo to 655 akrowy resort, rozciągający się przez parę gór ze 120 trasami narciarskimi. Oczywiście najwyższy szczyt to Okemo 1019 m (3344 ft). 32% to łatwe trasy, 37% trudniejsze i 31% najtrudniejsze, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. Darek na pewno sprawdzi czy te najtrudniejsze są wystarczająco trudne. Poza tym, z ciekawostek to Okemo słynie z największej różnicy wzniesień w Płd. Vermont 670 m (2200 ft) a także są numerem 1 jeśli chodzi o naśnieżanie tras (pokrywają 96%). Do tego ich polityka dotycząca up-hill traffic jest chyba najlepsza ze wszystkich resortów. Po prostu można chodzić wszędzie. To wszystko przyciągnęło nas i naszych przyjaciół do tego miejsca. Zobaczymy na ile marketing pokrywa się z prawdą. Mamy tylko nadzieję, że pogoda dopisze bo im bardziej jechaliśmy na północ tym bardziej spadała temperatura...upppssss..... Po wjechaniu do stanu Vermont osiągnęliśmy magiczne -23C.
7:50 rano i jesteśmy już na parkingu. Prawie zdążyliśmy na pierwsze krzesełko. Szybkie przebranie butów i przygotowanie się do zjazdów i w drogę. Polecamy kupić bilet na liftopia.com – jakieś 30% taniej niż standardowa cena na miejscu. Teraz to już nie opłaca się kupować biletów w okienku....zdecydowanie dużo lepiej jest pomyśleć o tym troszkę wcześniej i się zaopatrzyć w bilet na sieci.
Oboje ruszyliśmy swoją drogą....Darek na narty, ja na górę na nóżkach. Pomimo, że mogłam chodzić wszędzie to wybrałam na rozgrzewkę zieloną trasę Sachem a potem kontynuowałam niebieskimi (Countdown) aż do Summit Lodge. Szło się bardzo przyjemnie, nie za dużo ludzi na trasach, ładnie ubity śnieg i piękna pogoda. Czego chcieć więcej. Było około -15C ale tego się nie czuje jak się idzie pod górę tak więc cała porozpinana po 2h dotarłam do Summit Lodge. Tam mieliśmy się wszyscy spotkać koło 11 ale skoro miałam jeszcze trochę czasu to wyskoczyłam sobie na szczyt Okemo 1019 m (3344 ft). Z Summit Lodge to już tylko parę minut pod wyciąg który dojeżdża prawie na szczyt. Potem, krótki spacerek przez las i wyjście na wieżę widokową.
Na szczycie wieży niestety wiało więc długo się tam nie dało wytrzymać przy tym wietrze i zimnie. Ale mimo pogody znalazłam chwilkę na podziwianie widoków.
W między czasie Darek:
"Jest to mój pierwszy dzień w Okemo, więc cały dzień starałem się go poznawać, pytać się ludzi na wyciągach gdzie są ciekawe trasy. Ma 120 tras, czyli jest średniej wielkości resortem, na pewno w ciągu jednego weekendu się go całego nie pozna, ale już jakiś zarys będę miał. Jeździłem od jednego końca do drugiego, czasami sam, czasami ze znajomymi, którzy z nami tutaj przyjechali."
O 11 był ustalony meeting i mała przerwa w Sky Bar w Summit Lodge. Teoretycznie bary otwierają w resortach o godzinie 11 rano. Ja byłam parę minut po 11 a już wszystkie stoliki były zajęte....pijaki....miejsce to nie należy do moich ulubionych. Za małe, za dużo ludzi. Alkohol można pić tylko w wyznaczonej strefie koło baru (co ma całkowicie sens) ale stoliki zajmowali ludzie którzy tylko jedli i to jedzenie przyniesione z innych miejsc.
Długo jednak tam nie siedzieliśmy i szybko ruszyliśmy z powrotem na stoki. Ja miałam za zadanie przygotować lunch (czyt. obrać ziemniaki). Tak dosłownie obrać ziemniaki, zrobić łososia itp. No tak restauracje w milion gwiazdkowych hotelach podają przecież najlepsze dania.
Wcześniej musiałam oczywiście zejść. Chciałam uniknąć tłumów na stokach więc uderzyłam z powrotem na trasę Sachem, która jest długą zieloną trasą ciągnącą się wzdłuż domków. Po raz kolejny podziwiałam małolaty, które śmigają jeden za drugim. Nie ma chyba nic lepszego na świecie niż zacząć uczyć dzieci jazdy na nartach jak tylko zaczyna chodzić. Jeden chłopczyk miał może 3 latka ale już za każdym razem jak tylko mógł pakował się na boczne wały śniegu, żeby mieć troszkę więcej zabawy. Rodzice byli tuż za nim ale nic mu nie pomagali. Widać było, że chłopiec miał radochę.
Poza kilkoma dziećmi na trasie nie spotkałam dużo narciarzy. Pewnie byli w bardziej uczęszczanych (czytaj fajniejszych) miejscach góry. Tak więc szybko zeszłam na dół i wzięłam się za obieranie ziemniaków i przygotowywanie lunchu dla zgłodniałych narciarzy.
Lunch pomimo, że w polowych warunkach wyszedł przepyszny i już nikomu nie spieszyło się wracać na stok. Do tego zaczynało bardziej wiać, sypać i robiło się późno. I tak wszyscy zaliczają dzień do udanych. Darek miał 15 zjazdów a ja zdobyłam szczyt. Hotel mieliśmy 30 minut od resortu, Holiday Inn w Springfield. Tak więc szybko ruszyliśmy w drogę. Niestety to samo postanowili zrobić inni i korek do wyjazdu był duży. Około 20 minut zajęło nam wyjechanie z parkingu na główną drogę 103.
W hotelu krótka drzemka bo przecież nie wiele spaliśmy tej nocy. Po zregenerowaniu sił przyszedł czas na kolację...i tutaj nasz przyjaciel Grześ wygrał dwa razy. Jeszcze nie wiemy co wygrał ale wiemy za co. No więc pierwsza nagroda przypadła mu za umiejscowienie grilla – za oknem na stoliku turystycznym. Same plusy...nie trzeba wychodzić z domu, wszystko ma się pod ręką i nie jest zimno. Tak to można w zimie w nocy grillować. Drugą dostał na spółkę z Beatką za zrobienie jednych z najlepszych hamburgerów na świecie. Wołowina połączona z pikantną włoską kiełbasą i Montenery Jack ser. Darek pomógł im znajdując przepis ale każdy wie, że składniki i umiejętność przyrządzenia to podstawa, a nie przepis. Beatka i Grzesiu, DZIĘKUJEMY za pyszną kolację!
Wszyscy zmęczeni szybko padliśmy spać, żeby podreperować siły na kolejny dzień białego szaleństwa.
Dla mnie drugi dzień (niedziela) to praca, nadrabianie zaległości i relaks przy książce. Tak więc tu zostawiam miejsce dla Darka, niech sam się przyzna co szalonego robił na stoku.
Dzień Drugi - Niedziela
Szalonego? Nie, ja tylko jeździłem wyciągiem na górę i na nartkach zjeżdżałem na dół. No dobra, od początku......
W tym sezonie w północno-wschodnich Stanach mamy super zimę. Ciągle sypie śnieg, a do tego temperatury cały czas są poniżej zera, więc nic nie topnieje. Wszystkie resorty narciarskie mają 100% otwartych terenów, więc białe szaleństwo jest fantastyczne. Widać to po samochodach na autostradach. Prawie połowa z nich ma na dachu nartki albo deski. Oczywiście w resortach niestety też jest dużo ludzi. Na stokach i w kolejkach do wyciągów. Ale ja mam na nich sposób. Zaczynam jazdę o 8 rano, jak jeszcze większość ludzi śpi. Tak gdzieś w okolicach 10 rano jak już się robią kolejki to ja wtedy wchodzę do kolejki na pojedynczą linie (single line) i z reguły już za parę minut jadę na górę.
W sobotę od 2 po południu zaczęło sypać i sypało do późnych godzin nocnych więc warunki narciarskie na niedziele zapowiadały się rewelacyjne. W sumie nasypało 15 cm (6") białego puchu. W takich dniach każdy zjazd na nartkach jest fantastyczny. Nie wolno marnować żadnej minuty, więc o 7:15 byliśmy już po śniadaniu i spakowani w samochodzie.
Po około pół godziny zajechaliśmy do resortu.
Oczywiście pierwszego krzesełka już nie miałem, bo fanatycy białego szaleństwa już tam od 7:30 stoją w kolejce. Parę minut po 8 już jechałem do góry pierwszym wyciągiem.
Okemo dzieli się na trzy części. South Face, Okemo Main Base i Jackson Gore. Dowiedziałem się, że ze względu na wspaniałe warunki i dużo świeżego śniegu, żadna trasa w South Face nie była ubijana przez ratraki. Mądrzy ludzie. Co to oznacza? PUCH....!!!! Musiałem wziąć dwa wyciągi żeby tam dojechać. Opłacało się i już o 8:30 pływałem w puchu.
Oczywiście nie jest to puch jaki występuje w Colorado, Utah czy w Japonii. Nie jest taki suchy i miękki, ani też nie ma go w takich dużych ilościach w jakich tam występuje, ale jak na te rejony świata jest idealny.
Ludzi jeszcze dużo nie było, więc można się było bawić non-stop. W South Face jest trochę tras, od najłatwiejszych zielonych do najtrudniejszych podwójnych diamentów przez las. Oczywiście musiałem zjechać większością z nich żeby się przekonać na własnej skórze (nogach) jakie są. Jestem w tym resorcie po raz pierwszy więc jest to oczywiste, ze trzeba je sprawdzić.
Niestety nie byłem jedyny który sprawdził gdzie są nie ubijane trasy i godzinę później robiły się już małe muldy przez coraz to większą grupę narciarzy. Ale na szczęście były to miękkie, puchowe muldy, które tylko w niewielkim stopniu utrudniały zabawę. Musiałem tylko przestawić nogi na bardziej sportowe zawieszenie i już się znowu rewelacyjnie pływało. Miałem świetne przygotowanie przed Zermatt (Szwajcaria), gdzie za tydzień będę się bawił w jeszcze głębszym puchu.
Około 10 spotkałem Grzegorza i jeszcze z dobrą godzinkę razem bawiliśmy się w South Face.
Jednak jeżdżenie w puchu ma jedną wadę. O wiele bardziej nogi muszą pracować. Do tego stopnia, że po trzech godzinach takiej jazdy, nogi już tak parzą, że narciarz o niczym innym już nie myśli, tylko o schłodzeniu nóg. Było już po 11 więc bary zostały już otwarte i trzeba było usiąść przy wspaniałym Long Trail IPA. Ilonka oczywiście do nas dołączyła i można było sobie odpocząć w większym gronie.
Jak to narciarze mówią, w górach jest fajnie, ale najlepiej na stoku, więc po szybkim ugaszeniu pragnienia wraz z Grzegorzem wzięliśmy się do roboty.
Wiedzieliśmy, że już nie ma po co jechać do South Face, bo tam już pewnie są same muldy, więc postanowiliśmy sprawdzić lasy w Main Base, a także ciekawe trasy w Jackson Gore. To był dobry pomysł. Większość tras była już rozjeżdżona, a w lasach dalej było idealnie. Szczególnie podobała mi się trasa Everglade. Ciekawa, dużo drzew, urozmaicony teren, dobre nachylenie.
Jackson Gore też ma parę ciekawych tras. Od długich, szerokich niebieskich, do stromych, technicznych. Tuckerd Out jest ciekawą trasą. Długa, niebieska, parę mocniejszych zakrętów, idealna na szybki zlot na dół. O dziwo, nawet w popołudniowych godzinach nie było na niej dużej ilości muld. Pewnie większość ludzi na niej nie zakręca tylko uprawia bieg zjazdowy.
Około 3 po południu musieliśmy zakończyć białe szaleństwo i udać się w drogę powrotną do NYC gdzie czekała na nas imprezka, a nie chcieliśmy za późno się na nią pojawić.
Okemo, ciekawy resort, położony w południowej części VT. Wiadomo, nie ma go co porównywać do Killington, który jest tylko pół godziny dalej na północ, ale też uważam, że czasami warto jest pojechać 40 mil dalej i pojeździć w Okemo zamiast w Mount Snow. Nie mam nic do Mount Snow, lubię tam jeździć, ale teraz po odkryciu Okemo, Mount Snow ma dużą konkurencje. Okemo też miał duże szczęście, że trafiliśmy tam na idealne warunki. Zwłaszcza w niedzielę. Dawno już nie jeździłem w tak wspaniałych warunkach na wschodnim wybrzeżu Stanów. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że to jest ich najlepszy dzień w sezonie.
Na tym wyjeździe używałem nowej aplikacji na telefon. Ski Tracks.
Podoba mi się. Ma wiele możliwości i ciekawe dane można z niej odczytywać. Mówi mi np. że jechałem 19 razy, średnie nachylenie stoku to 29 stopni, Maksymalna prędkość to 66km/h (to chyba nie jest źle jak cały czas się jeździ w puchu, albo po lesie) i wiele innych informacji na wielu ekranach jak np. która trasą już jechałem, a która jeszcze nie.....
To jest wersja podstawowa. Następnym razem się pobawię wersją PRO, to napiszę porównanie. Wiadomo, każda aplikacja na telefon, która używa GPS zjada baterię w ciągu paru godzin, więc niestety trzeba wozić ze sobą parę zapasowych.
2015.01.30-02.01 Killington, VT
W Nowym Jorku zima w pełni! W poprzednim tygodniu synoptycy ostrzegali przed zimowym sztormem, który miał nawiedzić NY w poniedziałek i wtorek. Miasto zostało sparaliżowane. Nie przez śnieg którego spadło tylko kilkanaście centymetrów (7"), ale przez decyzje które zostały podjęte na górze. Drogi i mosty zostały zamknięte, metro zostało wyłączone, lotniska też przestały funkcjonować. Sztorm, na szczęście dla nowojorczyków, przeszedł kilkadziesiąt mil na północ i uderzył w Boston i okoliczne rejony. Wiadomo, burmistrz NY dla bezpieczeństwa musiał takie decyzje podjąć, bo co by się stało gdyby w mieście spadło pół metra lub więcej śniegu.....
Co w takim czasie robią miłośnicy białego szaleństwa? Wiadomo, pakują nartki, deski, sanki, raki, gitary..... i jadą na północ!!!
W okolicach NY jest parę resortów narciarskich, ale jednak te większe i lepsze są "troszkę" dalej od miasta, w New England. Do jednych z nich zalicza się Killington w stanie Vermont, który jest największym resortem narciarskim na wschodzie Stanów. Sześć gór, które są połączone 22 wyciągami (wliczając dwie gondole) i 155 trasami. Suma długości tras wynosi 118 km (73 mile). Jak by tego było mało, na tym samym bilecie można jeździć w sąsiednim Pico. Kolejna góra, dzięki której ilość tras się zwiększa do ponad 200, a wyciągów do prawie 30. Do Pico w ciągu 15 minut można podjechać autobusem lub samochodem. Były kiedyś plany, że te dwa resorty połączą wyciągami, ale jak do tej pory jeszcze tego nie widać.
Resort jest oddalony od NY 400 km (250 mil), bez większych korków można tam zajechać za 4.5 godziny.
Duża ilość śniegu i dobre warunki narciarskie spowodowały, że frekwencja na ten wyjazd była chyba rekordowa. Pojechało nas aż 24 osoby, wliczając dzieci. Każdy z NY wyjeżdżał o innej porze i różnymi drogami, więc dopiero z częścią ludzi widzieliśmy się w sobotę.
Na miejsce zajechaliśmy pół godziny po północy. Oczywiście szybko nie udaliśmy się do łóżek, bo musiało odbyć się spotkanie z częścią załogi.....które "troszkę" potrwało.
Mieszkaliśmy w Hillside Inn. Średniej klasy hotel, znajdujący się na Killington Road. Nic specjalnego, na weekend jest ok, ale nie polecam go na dłuższy pobyt. Trochę brudny i słabo wyciszony. Hotel ma wliczone podstawowe śniadanie. Natomiast jest fajnie położony, tylko 6km (4 mile) od resortu. Cena też była OK. Z hotelu można rano wziąć autobus, który w ciągu 10 minut dowozi do głównej części resortu.
Tak też zrobiliśmy i po szybkim śniadaniu już o 7:40 rano siedzieliśmy w cieplutkim autobusie. Wyciągi w weekendy otwierają o 8 rano, więc nie było już wiele czasu, a chcieliśmy się załapać na pierwsze krzesełka. Szybkie odebranie biletu, pożegnanie się z Ilonką, która szła z koleżanką na szczyt Killington szlakami narciarskimi i załadowaliśmy się do gondoli K1.
Po paru minutach znaleźliśmy się na szczycie Killington, 1,293 metrów n.p.m. (4,241 ft.).
Po wyjściu z ciepłej gondoli, niespodzianka..... Szczyt przywitał nas ładnym słoneczkiem, niską temperaturą i silnym wiatrem. Niestety było zimno, -25C (-15F) i silny, mroźny wiatr o prędkości przekraczającej 35km/h (20 mil/h). Odczuwalna temperatura przez człowieka (windchill) przy takim wietrze jest -40C (-40F). Zimno.....!!! Ale jak to mówią, nie ma złej pogody tylko człowiek źle przygotowany, wiec myśmy wcześniej w hotelu sprawdzili pogodę i oczywiście odpowiednio się ubrali. Parę par kalesonów, dwie pary rękawic, maska zakrywająca całą twarz, dużo skarpet, gorąca herbata w termosie w plecaku i ......... jeszcze parę innych rozgrzewaczy.
Z reguły jak wyjeżdżamy na szczyt Killington to podziwiamy widoki, robimy zdjęcia..... Teraz, od razu polecieliśmy na dół i znowu za parę minut byliśmy przy gondoli. Ze względu na duży wiatr wiele górnych wyciągów było zamkniętych, ale nam to za bardzo nie przeszkadzało, bo i tak nie mieliśmy ochoty zamarznąć na krzesełkach, więc rano jeździliśmy tylko gondolą. Niestety nie byliśmy jedyni którzy tak robili, po 9 rano zaczęła się już robić kolejka do gondoli.
W tym samym czasie Ilonka z koleżanką szły do góry......
No tak szłyśmy do góry bo przecież, żeby móc się legalnie napić piwa trzeba mieć jakiś bilet. Tak więc zakupiłyśmy ale nie zwykły bilet tylko Season Pass. Killington ma nową politykę jeśli chodzi o tak zwany up-hill traffic czyli wspinanie się po górkach. Każdy kto chce iść do góry trasami narciarskimi, nie ważne czy na nartach czy rakietach, rakach musi wykupić Hiking Season Pass, który kosztuje $20. Cena mi się bardzo spodobała bo jak do tej pory w innych resortach up-hill pass kosztował $20 ale na jeden dzień. Tu już nie chodzi o cenę a bardziej o podpisanie wszystkich papierków, że wiemy co robimy, że będziemy ostrożne i że nikt nie bierze za nas odpowiedzialności.
Do góry można iść tylko trasami zielonymi i niebieskimi ale też nie wszystkimi. Najpierw trzeba wziąć trasę Easy Street z Ramshead a następnie Swirl i w końcu Frolic. Szło się bardzo przyjemnie. Nie było prawie w ogóle ludzi, trasa lekko wznosiła się do góry a pod koniec to już cała należała tylko do nas bo zamknęli wyciągi ze względu na wiatr. Tak więc po około 1.5 h minęłyśmy szczyt Ramshead i doszłyśmy do szczytu Snowdon 1094 m. (3592 ft). Stąd nie byłyśmy pewne jak możemy iść dalej. Trasy narciarskie prowadzą na szczyt Killington gdzie chciałyśmy wyjść ale nigdzie nie mogłyśmy znaleźć informacji czy up-hill traffic jest tam możliwy. Tak więc miałyśmy dwa wyjścia. Albo szukać szlaku Long Trail / Appalachian Trail albo iść trasami narciarskimi i mieć nadzieję, że nikt z pracowników resortu nas nie zatrzyma. Na szczycie Snowdon jest mały domek gdzie siedzi Ski Patrol....tak więc kulturalnie weszłyśmy się zapytać jak najlepiej dojść na szczyt Killington. No i uzyskaliśmy satysfakcjonującą nas odpowiedź. No najlepiej to naszymi trasami narciarskimi. Pan co prawda nie był pewny czy możemy używać tras położonych przy szczycie góry ale skoro nie był pewny a wolał, żebyśmy po lesie nie błądziły to uderzyliśmy prosto do góry trasą Killink i trasą Rime pod wyciągiem North Ridge Triple. Następnie plan był przejść Summit Walk ale niestety był zamknięty na sezon. Summit Walk jest to trasa (bardziej schodki) na szczyt Killington. Tak więc ostatecznie trasą Great Northern doszłyśmy do knajpki na szczycie gondoli.
Krótka przerwa, spotkanie z narciarzami, zregenerowanie sił przy ciepłej zupce, zimnym piwku i przyszedł czas na prawdziwy szczyt Killington. Tam nawet narciarze muszą podejść na nogach. To już jest spacerek i po 5 minutach byłyśmy na szczycie i mogłyśmy podziwiać przepiękne widoki. Niestety wiatr był bardzo silny, mroźny i nie było się gdzie przed nim schować. Tak więc nawet nie wyciągając aparatów szybko zawróciłyśmy i już gondolą wróciłyśmy na dół. Było zimno ale idąc nie czuło się tego nawet tak bardzo. Podziwiałam tylko ludzi którzy siedzieli na wyciągach krzesełkowych i zamarzali. A od czasu do czasu widziałam nawet jak zatrzymywali te wyciągi na parę minut.....niektórzy już kombinowali jak tu zeskoczyć byleby tylko nie musieć siedzieć i marznąć.
Była nas za duża grupa, żeby logistycznie zorganizować wspólne zjazdy. Ze względu na różny poziom umiejętności jeżdżenia na nartach, na wielkość resortu i na temperaturę jaka panowała cały dzień porobiły się małe grupki, które sobie jeździły po swoich ulubionych trasach. Jedni kończyli wcześniej, jedni później.......
Killington jest bardzo fajnym resortem, ale dopiero jak się go dobrze pozna. Trzeba minimum spędzić w nim kilkanaście lub więcej dni żeby poznać jego trasy i system wyciągów. Inaczej to się traci dużo czasu na płaskich, zielonych trasach, którymi chce się dojechać do innej części resortu. W Killington można jeździć wszędzie, nie ma limitu, można jeździć po lasach.
Jedynymi miejscami na których nie można jeździć to są zamknięte trasy. A że w ten weekend wszystkie 155 były otwarte, więc można się było bawić wszędzie. Ja jeżdżę do Killington od 20 lat, więc mogę powiedzieć, że go dobrze znam. Bawiliśmy się prawie wszędzie.
Wybieraliśmy trudniejsze, techniczne trasy, żeby nie zamarznąć. Jednak ze względu na duży wiatr, wiele tras było oblodzonych. Mimo, że spadło im trochę śniegu, to jednak wiatr to wszystko zwiał. Było twardo.
Około 13 spotkaliśmy się większą grupą na szczycie w barze na chłodne piwko, bo przecież trzeba się ochłodzić po ostrym jeżdżeniu. Do baru także dotarła Ilonka z koleżanką. Był plan, że o 14:30 będziemy całą grupą grillować na dole na parkingu, ale niestety nie doszło to do skutku. Grill został przesunięty na wieczór do domku. Po pierwsze szkoda było marnować czasu, a po drugie to chyba jednak było troszkę za zimno na grillowanie za zewnątrz.
Żeby dobrze zakończyć dzień narciarski to oczywiście trzeba wziąć ostatnią gondolę na szczyt na zachód słońca, co oczywiście zrobiliśmy.
Przy tych niskich temperaturach, podziwianie zachodu słońca trwało tylko parę sekund i bez żadnego przystanku zlecieliśmy na sam dół.
Potem oczywiście jeszcze w butach narciarskich trzeba było odwiedzić lokalny bar na apres-ski. Wybraliśmy Lookout Tavern. Fajny bar, dużo lanego piwa i najlepsze skrzydełka z kurczaka w wiosce. Oczywiście jak to w sobotę bywa w takich miejscach były tłumy narciarzy, przez co piwo musi się pic na stojąco, ale przynajmniej jest dobry klimat. Będąc w VT, obowiązkowo trzeba się napić lokalnego piwa, Long Trail. Mają go w wielu rodzajach. Wszystkie dobre, smaczne, ciekawe.....
Część ludzi z naszej grupy wynajęła domek na ten weekend, więc oczywiście tam się odbyła sobotnia impreza. Z niektórymi dopiero tam się spotkaliśmy po raz pierwszy na tym wyjeździe. Był grill, polska kiełbaska, muzyka, gitara i oczywiście długie dyskusje.......tak długie jak lód z sopli w naszych drinkach....
Nie za długie, bo przed nami niedziela i kolejny cały dzień na nartkach. W niedzielę było trochę cieplej, coś koło -14C (7F) i mniejszy wiatr. Słoneczko oczywiście fajnie świeciło, więc w ciągu dnia temperatura była już przyjemna.
W sobotę zaczęliśmy jeździć z dolnej stacji K1, więc na niedzielę wybraliśmy inną, Bear Mountain. Fajne miejsce, położone bardziej w górach, mniej znane przez ludzi. Ma fajną restauracje, bar, taras widokowy, gdzie na wiosnę cały dzień są imprezy i fajne trasy na poranną rozgrzewkę.
Kilka szybkich zjazdów w Bear Mountain i parę minut po 9 uderzyliśmy pełną parą na resztę gór.
Był mały wiatr więc wszystkie wyciągi były czynne i w ciągu krótkiego czasu zrobiliśmy pierwsze 10 zjazdów. Oczywiście nie odbyło się bez podwójnych diamentów, czy ostrych tras przez las.
W południe wróciliśmy do Bear Mountain żeby spotkać się z resztą grupy i ochłodzić się Long Trail'em, aby znowu mieć siłę na dalsze białe szaleństwa.
W ten dzień w Stanach jest Super Bowl i ponad 100 mln Amerykanów go ogląda, więc trasy były puste, a kolejek do wyciągów w ogóle nie było. Nie liczyłem ilości zjazdów, ale chyba licznik dobrze nabiłem bo pod koniec dnia nogi już były gorące.
W Killington mają nowo otwarty bar, Motor Room Bar. Znajduje się na w górnej stacji nieczynnego już wyciągu na Bear Mountain.
Niestety nie był czynny, a szkoda, bo ponoć fajnie w środku wygląda i z niego są cudowne widoki. Pewnie było za zimno, bo tam chyba nie ma ogrzewania. Mam nadzieję, że jak tu przyjadę za parę tygodni to będzie czynny.
Szybki lunch o 15 i potem jeszcze parę zjazdów na zupełnie pustych trasach zakończyły ten cudowny choć mroźny weekend w Killington.
Dużo się działo, wielu znajomych było, cudowne nartki przez dwa dni od otwarcia do zamknięcia wyciągów..... Uwielbiam Killington i mam nadzieje że szybko tu wrócę....
Teraz zostało nam juz tylko 4.5 godzinki pustymi autostradami do Nowego Jorku. Pustymi, bo przecież 1/3 kraju ogląda Super Bowl....!!!
2014.12.13-14 Stratton & Mount Snow, VT
3:30 rano na gazie gotuje się cydr jabłkowy (apple cider), w powietrzu miesza się zapach kawy, pomarańczy i jabłek....cudowny poranek....
Dla zainteresowanych udostępniamy ściśle tajny, wytestowany przez wiele lat przepis:
Wlać 1L apple cider (cydr jabłkowy) do garnka i podgrzewać na średnim ogniu.
Przekroić pomarańczę na 4 ćwiartki, wycisnąć z nich sok prosto do garnka i pozostałości wrzucić do cydru.
Dorzucić 3-4 pałeczek cynamonu i 10-15 goździków.
Mieszając od czasu do czasu, czekać, aż się zagotuje.
Po zagotowaniu zmniejszyć ogień do minimum i tak trzymać przez 8-10 minut mieszając od czasu do czasu.
W między czasie zagrzać termos wlewając gorącą wodę.
Teraz przyszedł czas na najważniejszy składnik. Wylać wrzącą wodę z termosu, wlać 150 ml (lub więcej w zależności od upodobań) pikantnego rumu (polecamy Spiced Captain Morgan).
Używając sitko przelać zawartość garnczka do termosu. Dobrze go zakręcić i udać się na wycieczkę.
Życzymy dużo ciepła na te zimowe dni!!!
Tak więc wstałem w środku nocy, aby przygotować pyszny Cydr Jabłkowy i uciec z nim oczywiście w góry. Czy to jest nadal pasja czy już wariactwo? Gdzie jest różnica między pasją a wariactwem? Czy to się czymkolwiek różni? I czy to w ogóle ma znaczenie jeśli sprawia, że jesteśmy szczęśliwi? Bo przecież pasja sprawia, że ludzie robią szalone rzeczy.
Godzinę później, spakowani ruszamy w drogę....
Czy ja już kiedyś pisałem, że lubię wyruszać z NYC w nocy w drogę? 45 minut do Gór Niedźwiedzich, 3,5h do Stratton, Vermont. Na ten weekend wybraliśmy południowe Vermont, no bo jak można zmarnować weekend w Nowym Jorku wiedząc, że tam spadło 40 cm (15 in) świeżego puchu.
Niestety spadło go za dużo. W sobotę mieliśmy plan wyjść na górę Stratton, szlakiem Appalachian i Long Trail. W niedzielę natomiast planujemy delektować się tym puchem szusując na trasach w sąsiednim Mount Snow. Jak to bywa w połowie Grudnia zima zaskoczyła drogowców, nawet w północnych Stanach. Nie odśnieżyli nam drogi, która prowadziła do początku naszego szlaku. Więc dojazd nawet samochodem z napędem na cztery koła był niemożliwy. Często bywamy w tym rejonie więc znam inną drogę, która powinna nas doprowadzić do naszego szlaku. Spróbowaliśmy szczęścia i dojechaliśmy bliżej szlaku ale nadal odległość do początku szlaku była duża (6 miles). Jednak ten fakt nie ostudził naszego zapału i po założeniu sprzętu udaliśmy się na hike.
Wiedzieliśmy już, że raczej na szczyt nie wyjdziemy, ale mieliśmy nadzieję, że dojdziemy do początku trasy.
Jednak wznosząc się w górę, śniegu zaczęło przybywać. Po podniesieniu się o 600 ft. (180 m.) poziom śniegu też się podniósł i dalsze przecieranie szlaku stało się bardzo wyczerpujące. Przeszliśmy 1.7 mil w 2,5h więc dalszy hike przestawał mieć sens. Po prostu za dużo spadło śniegu a my byliśmy pierwszymi, którzy przecierali tą trasę.
Po przerwie na Cydr Jabłkowy z wielkimi łzami w oczach podjęliśmy decyzję o zawróceniu. Myśleliśmy, że w dół już będzie szybko, jednak byliśmy w błędzie. Porównywalnie ciężko szło się w dół jak i do góry. Ułatwieniem były nasze ślady, które już trochę przetarły szlak.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W motelu, Econo Lodge w Manchester byliśmy wcześniej więc mogliśmy się zrelaksować i odpocząć. Po zregenerowaniu energii przyszedł czas na kolację i dla odmiany nie mieliśmy hamburgerów. Tym razem postawiliśmy na drobiowe szaszłyki. Wyszły przepyszne i przy winie Chardonnay, Stemmler 2012 Carneros, zjedliśmy aż po 4 na osobę.
Tak, to była super sobota. Może nie zdobyliśmy szczytu ale jak to kiedyś ktoś mądry powiedział „droga jest celem a nie destynacja”. Dziś przyszedł czas na nartki. Jak już wspomniałem nocowaliśmy w Manchester, Econo Lodge. Na narty planowałem jechać do Mount Snow. Najciekawsza droga aby dostać się do Mt. Snow ze Stratton jest przez Taylor Uper Road -> Brazers Way -> Mountain Road -> Jamaica Road -> Canedy Road -> road no. 100. Canedy Road jest najlepsza....przez cały czas jechaliśmy pobocznymi drogami ale Canedy wygrała. Nie dość, że na drodze nadal była warstwa śniegu (na szczęście posypana żwirem), to droga co chwila prowadziła ostro w górę i dół, a pod koniec zaatakował nas lód. Jedziemy sobie tymi bezdrożami, gdzie ciężko znaleźć jakiś dom a tu nagle coś uderza w szybę....po sekundzie znowu w dach i znowu w szybę zorientowaliśmy się, że był to lód spadający z drzew, który był topiony przez wstające słońce. Tak więc wczoraj w lesie strzelali myśliwi, dziś atakował nas lód. Ale czego można się spodziewać po Vermont.
Przepraszamy, że nie ma zdjęcia z drogi ale byliśmy zajęci omijaniem atakującego lodu jak i próbie zjazdu z tych gór bez spowodowania wypadku.
Mount Snow przywitał nas słoneczkiem. Co prawda szczyt był w chmurach ale mieliśmy nadzieję, że słońce wkrótce wygra z chmurami.
Śniegu nasypało, warunki były super więc szybko uderzyłem na północną stronę góry gdzie się wybawiłem. Jednak nie tylko ja wiedziałem, że są dobre warunki, trochę ludzi się zjechało, ale byłem sam na nartach, więc mogłem wchodzić na single lane. Tym sposobem szybko poleciały pierwsze zjazdy Między czasem Ilonka po małym spacerku po okolicy zajęła miejsce w barze i ok. 11:30 mogłem sobie zrobić przerwę.
Napić się lokalnego browaru (Mount Snow IPA), porozmawiać z lokalnymi narciarzami i uderzyć znów na trasy. Niestety, w między czasie pogoda się pogorszyła i widoczność zmalała.
Ale jak to mówi nasz kolega...”nie ma złej pogody, są tylko ludzie źle przygotowani.” Dlatego nie poddając się uderzyłem ponownie na północną stronę góry i to była bardzo dobra decyzja, gdyż prawie nikogo tam nie było. Trasy już były trochę oblodzone i wyboiste, ale jak ja to powtarzam, nie ma złych warunków narciarskich, są tylko trudniejsze albo łatwiejsze.
Bilet na narty w Mount Snow kosztuje $90. Tak, masz racje, też tak uważam, oni już tu chyba powariowali. Dobrze, że umiemy szukać i kupiliśmy parę dni wcześniej za $50. To już taka „normalna” cena. Ja się staram żeby płacić jak najmniej za każdy zjazd. Jeśli cena za zjazd wynosi powyżej $10 to znaczy, że nie był to udany dzień na nartkach (chyba że robię heli skiing, albo Vallee de Blanche w Chamonix), jeśli cena jest między $5-10 za zjazd to był to taki sobie dzień, natomiast poniżej $5 uważam za udany. Zdarzają się oczywiście dni poniżej $3, uważam je za FANTASTYCZNE....!!!!!!
Zrobiłem 13 zjazdów, wyszło $3.80 za zjazd. Dobry dzień, mogę dołączyć do Ilonki, która jak przystało na najlepszego „ski buddy” załatwiła nam stolik w 1900' Burgers. Nie było to łatwe bo większość pijaków poddała się pogodzie i przeniosła się z wyciągów do barów....nie wiedzą co się w życiu liczy.
Bardzo polecam to miejsce, przepyszne hamburgery, super mięsko z lokalnych krówek i wspaniałe piwka z lokalnych browarów.........
Jest 4 po południu, niestety trzeba opuszczać urocze Mount Snow i udać się 210 mil na południe do trochę cieplejszego Nowego Yorku. To chyba były ostatnie zjazdy w tym roku, ale to nic...pod koniec roku czekają nas wspaniałe kaniony w południowo-zachodnich Stanach. A w 2015 nowe przygody....na pewno będzie wesoło, w końcu już mam bilet do Szwajcarii na marzec a to dopiero początek.
2014.08.29-09.01 Franconia Notch, White Mountains, NH
Podróżujemy, tego nie da się ukryć od wielu lat. Czasem samotnie, czasem w grupie... najważniejsze, żeby odkrywać nowe miejsca. Byliśmy już na 5 kontynentach, dwa jeszcze czekają na odkrycie. Bloga pisać planowaliśmy od dawna ale, teraz siedząc przy ognisku w hotelu "milion gwiazdkowym" postanowiliśmy go wreszcie zacząć...
Nasz "hotel" znajduje się blisko naszego domu ale jest też blisko naszych serc. Białe Góry w New Hampshire oczarowały nas tak bardzo, że większość długich weekendów spędzamy tutaj.
W Białych Górach byliśmy wiele razy, ale zawsze wybieraliśmy słynny "Presidential Range". Tym razem pod wpływem zdjęcia jakie zobaczyliśmy w sklepie "REI" na dole Manhattanu wybraliśmy nieznany nam zakątek tych pięknych gór, Franconia Notch.
Jak to bywa w długie weekendy, wyjazd z Nowego Jorku trwał godzinami, zwłaszcza, że aktualnie jest US Open. Zajęło nam to dokładnie 4 godziny, pomimo że, wyjechaliśmy w południe. Po dziewięciu godzinach (563 km/350 mile) dotarliśmy na Lafayette kemping.
Jest to kemping położony w samym sercu Franconia Notch. Mieliśmy wielkie szczęście że parę tygodni wcześniej udało nam się zrobić rezerwacje. Nie zdążyliśmy wjechać przed zamknięciem, ale miejsce na nas czekało i udało nam się zakończyć dzień przepyszną jagnięciną z grilla której towarzyszyła butelka przepysznego czerwonego wina "2012 Cane & Fable, Cabernet Sauvignon".
Dopiero następnego dnia (sobota) wcześnie rano zobaczyliśmy piękno otaczających nas gór. Widok z kempingu był oczarowujący. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na 13 milowy "spacer". Trasa rozpoczynała się prawie z naszego namiotu i przez dwie mile łagodnie wlokła się w dół rzeki. Potem zaczęła się zabawa, czyli prościutko do góry bez rozpieszczania, ponad 2500 feet wspinaliśmy się bez przerwy aby osiągnąć Franconia Ridge (4240 ft.)
W życiu górołazów nie ma łatwo. Nasza trasa szła w lewo, wiec my poszliśmy w prawo.
Dlaczego? Szczyt Libery (4459 ft.) wyglądał bardzo zachęcająco. Po krótkim odcinku stanęliśmy na szczycie. Widoki z niego zapierał dech w piersiach.
Ze szczytu było widać jak na dłoni trasę którą chcieliśmy pokonać. Wyglądała zachęcająco dlatego, że nie była łatwa. Czekały nas jeszcze trzy szyty i parę dolinek pomiędzy nimi. Tak więc po wypiciu na szczycie piwka szybko wzięliśmy się do roboty i wróciliśmy na szlak aby zaatakować kolejny szczyt, Little Haystack (4760 ft). Little Haystack w tłumaczeniu oznacza "małą kupę siana". Pogoda była fantastyczna, tak jak i energia w naszych nogach, więc szybko uporaliśmy się z tą kupą siana.
Na Haystack spotkaliśmy rangera który dowiedziawszy się o naszych dalszych planach wspinaczki odradzał nam kontynuacje, argumentując, że nie zdążymy przed zachodem słońca wrócić na kemping. My się jednak łatwo nie poddajemy i nie straszne nam wracanie z hików po nocy. Droga z little Haystack na górę Lafayette ciągnęła się w nieskończoność.
Trasa bowiem przechodzi przez szczyt Lincoln (5089 ft) jak i szczyt bez nazwy (5020 ft) i inne wzniesienia. Ciągłe wzniesienia i doliny jak i otwarta przestrzeń sprawiały, że trasa była przepiękna. Szła granią, ponad lasami, a widoki sprawiały, że nie zwracaliśmy uwagi na dodatkowe utrudnienia. Szczyt Lafayette (5260 ft) zdobyliśmy wcześniej niż ranger nam mówił, wiec udało nam się zrobić małą przerwę na piwo, zanim ruszyliśmy w drogę powrotną na dól.
Godzinę od szczytu znajduje się schronisko Greenleaf Hut (4200 ft) w której każdy turysta jest witany jak u siebie w domu. W chatce ucięliśmy sobie krótką przerwę. Było przyjemni i już bez mocnego wiatru który był na szczycie.
W drodze na dól Ilonka dostała z niewiadomego źródła przypływ energii i wyprzedzając wszystkich zbiegliśmy prosto na nasz kemping. Dwie godziny wczesnej niż ranger mówił.
A potem było jak zawsze..... ognisko, kolacja, drinek, drinek, drinek i do spania...
Podsumowanie dnia: 13 mil, różnica wzniesień 5000 ft.
Kolejnego dnia (niedziela) troszkę dłużej pospaliśmy, do 7:45. Po wyjściu z namiotu, sprawdzeniu pogody (pochmurno z możliwymi burzami) i śniadaniu z grilla wyruszyliśmy na kolejny szlak. Też zaczynał się na naszym podwórku (czytaj. przy namiocie) ale był troszkę krótszy od poprzedniego, bo dalej czuliśmy kolana po wcześniejszym zbieganiu ze szczytu Lafayette. W drogę wyruszyliśmy późno bo dopiero o 10 rano.
Po pól godzinnym marszu w górę rzeki, oczywiście pogoda się sprawdziła i deszczyk zaczął mżyć a potem po prostu padać, Po kolejnej pól godzinie dotarliśmy do stóp góry Cannon (4100 ft). Na górę można wyjechać kolejką linową albo iść 2.3 mile szlakiem i wspiąć się 2100 ft. Na szczyt szliśmy dwie godziny. Trasa oczywiście była stroma i śliska od deszczu.
Powyżej 3400 ft zaczęły się chmury, które nam już towarzyszyły do szczytu.
Tak jak wspomniałem na góre można wyjechać kolejką wiec jest tam małe schronisko gdzie na szczęście mają parę lanych piwek. Sierra Nevada nas ochłodziła. Potem mieliśmy plan zatrzymać się 1400 ft niżej w schronisku (Lonsome Lake Hut, 2760 ft) i zjeść ciepłą zupę. Jednak plany się zmieniły po drodze.
Zejście było okropnie ciężkie, BARDZO strome. Dobrze, że było dużo drzew to można się było trzymać korzeni. Czasami było prawie pionowo, i to oczywiście w deszczu = ślisko.....!!!
Po około dwóch godzinach dotarliśmy nad jezioro gdzie jest schronisko, ale trzeba było przejść jeszcze 0.3 mili w jedną stronę. Była już taka ulewa że postanowiliśmy zrezygnować z zupy i "lecieć" w dół na camping (kolejne 1000 ft w dół) gdzie już mieliśmy rozłożoną plandekę przeciwdeszczową i gdzie Ilonka obiecała robić pyszną gorącą herbatę z prądem o smaku wiśniowym (Captain Morgan).
I tak też się stało. Siedzieliśmy sobie na naszym polu (#46), popijaliśmy herbatkę, Ilonka karmiła chipmunki (już jej nawet na stół wychodziły)
a ja odpalałem grilla na hamburgery
a potem mieliśmy wielki plan...... rozpalić ognisko.... dobrze ze trochę drzewa mieliśmy suchego.
Plan wypalił, ognisko też. Posiedzieliśmy przy ognisko dobrych parę godzin....
Podsumowanie dnia: 8 mil, różnica wzniesień 2500 ft.
Poniedziałek, ostatni dzień - niestety już powrót i do pokonania kolejne 350 mil. Pogoda zrobiła się piękna, cieplutko, słonecznie, bez wiatru. Szkoda było marnować tak pięknego dnia więc postanowiliśmy jeszcze coś pozwiedzać. Pojechaliśmy do "The Flume". Bardzo ładny, dwu milowy spacer przez kanion wśród szumiącego górskiego potoku.
Potem jeszcze odwiedziliśmy naturalny monument "Old man of the Mountain", który niestety w 2003 spadł, ale dalej jego duch jest w NH.
Wracając dostaliśmy serwisy na telefony i tu fantastyczna wiadomość!!!!!!! Wygraliśmy wejście na "the Wave". Tak więc w grudniu uderzamy do Arizony i Utah aby poskakać po lokalnych kanionach.