
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2014.11.23 Polska & Włochy (dzień 1)
“Vincent: But you know what the funniest thing about Europe is?
Jules: What?
Vincent: It's the little differences. I mean, they got the same shit over there that we got here, but it's just...it's just, there it's a little different.
Jules: Example?”
Pulp Fiction
Tak więc pierwsza różnica po wylądowaniu na lotnisku we Frankfurcie to Duty Free. Tak, Duty Free jest na każdym lotnisku ale bardzo rzadko jest dostępne po wylądowaniu. I nie mówimy tu o małym sklepiku gdzie możesz kupić małą buteleczkę wina ale o całodobowym sklepie gdzie poza możliwością kupienia whiskey w wymiarze 4,5L możesz też kupić McLarena. Tak więc Darek poczuł atmosferę Świąt i chciał zrobić zakupy ale jak to Daruś zapomniał PINa do karty.
Niedziela, 6 rano....samolot do Krakowa mamy za 2,5 godziny. No to jak najlepiej zabić ten czas? Nie ma to jak dobre niemieckie śniadanie czyli parówki, sałatka ziemniaczana no i.....piwo.... Tak, pomimo ze jest niedziela a Niemcy są bardzo katolickim krajem to zdecydowanie im to nie przeszkadza.....bo przecież każdy jest wolnym człowiekiem (prawie jak w Stanach) i może robić na co ma ochotę bez względu na porę dnia.
Tak więc siedząc przy bramce, piszemy bloga i kończymy nasze śniadanie. Tu chciałam dodać, że jednym z plusów latania przez Niemcy jest fakt, że bary są przy bramce więc nie musimy siedzieć jak te kołki i odliczać minuty.
Następny przystanek – KRAKÓW – mamy nadzieję, że nasze walizki dolecą bo na JFK padł system komputerowy Lufthansy i opisywali nasze bagaże ręcznie....witamy w 21 wieku.
O dziwo bagaże doleciały całe i na czas....tak więc mamy prezenty. W końcu jesteśmy ciocią i wujkiem z Ameryki. Zanim uderzymy na Włochy jeden dzień spędzamy w Polsce.....trzeba się przywitać z częścią rodzinki. A jak to bywa z rodzinką... nie robiliśmy nic innego jak tylko jedliśmy, piliśmy i znów jedliśmy i piliśmy i tak w kółko. Jest to sposób na zabicie JetLaga. Przesiedzieliśmy do 11 w nocy, zmęczeni padliśmy i przespaliśmy całą noc.
2014.11.15-16 Whiteface, Adirondacks, NY
Sobota....3 nad ranem....co robi większość Nowojorczyków? Na pewno nie to co my. Kiedy zamykają bary i oni wracają do ciepłych łóżeczek....my pakujemy samochód i ruszamy 300 mil na północ do zimnego Lake Placid w Adirondack. Uwielbiam wyjeżdżać w nocy z NY bo w ciągu 15 minut jesteśmy już na George Washington Bridge. Plan na najbliższe 48h mieści się w jednym słowie, Whiteface. W pierwszy dzień chcemy zdobyć szczyt szlakiem turystycznym, natomiast w drugi dzień trasami narciarskimi. Resort narciarki nie jest jeszcze otwarty ale podobno jest już wystarczająco dyzo śniegu na białe szaleństwo. Natki jada z nami. W końcu trzeba otworzyć sezon narciarski.
Po pięciu godzinach jazdy pustymi drogami przyjeżdżamy do Lake Placid, które przywitało nas niewielka warstwą śniegu.
Nasz hike rozpoczynamy z Connery Pound Rd. Do przejscia mamy 5.8 mili w kazda strone i musimy sie wspiac 3200 ft. Trafiliśmy na piękną słoneczną pogodę, temperatura -6C na dole.
Szlak rozpoczął się bardzo łagodnie na wysokości 1660ft. Pierwsze 2,5 mili szliśmy szeroką, leśną drogą, nie wiele wznosząc się do gory.
Przy jeziorze Lake Placid szlak ostro skręca w prawo ale dalej łagodnie podnosi się do góry.
Po pokonaniu kolejnej mili dochodzimy do szałasu (2100 ft.). Od teraz zacznie sie jazda. Mamy do pokonania 2 mile i 2800 ft. Po krótkiej przerwie i gorącej herbatce atakujemy Whiteface.
Leśna ścieżka z dużą ilością korzeni i kamieni, ale jeszcze bez dużego śniegu ani lodu wspięliśmy się kolejne 1000 ft.
Na wysokości 3200 ft byliśmy zmuszeni do zrobienia krótkiej przerwy i założenia raków. Od tego momentu szlak zaczął się wspinać ostro do gory po oblodzonych skalach.
Wraz z wysokością zaczęło tez przybywać śniegu. Trochę ponad 4000 ft las zaczął zamieniać się w kosodrzewinę. Na pewno dużym plusem były piękne widoki jakie ukazały się naszym oczom ale niestety las już nas nie chronił przed mocnym, mroźnym wiatrem.
Ostatnie 600 ft pokonywaliśmy prawie przez godzinę wspinając się po dużych oblodzonych głazach. Do tego nieustanny wiatr nie ułatwiał nam zadania.
Po 5,5h wspinaczki stanęliśmy na szczycie Whiteface. Widzieliśmy parę ludzi na szlaku ale na szczycie byliśmy jedyni.
Temperatura i wiatr nie pozwalał nam delektować się pięknymi widokami ze szczytu wiec po 15 minutach i zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć uciekliśmy troszkę w dół gdzie od zawietrznej strony zrobiliśmy sobie przerwę na uzupełnienie kalorii. Tu musze dodac ze termos, ktory dostalem od rodzicow na urodziny spelnil niesamowicie swoje zadanie. Herbata po 12h w tak niskich temperaturach dalej byla wrzaca. Jeszcze raz dziękuję Wam rodzice, uratowaliście nam życie.
W dol schodziliśmy dość szybko. Po pierwsze mieliśmy raki, które niesamowicie trzymały się na lodzie jak i śliskich mokrych skalach czy drewnianych kładkach nad strumykami. Po drugie chcieliśmy pokonać trudny odcinek jeszcze przy świetle dziennym. W okolicach 3000 ft musieliśmy już założyć lampki ale na szczęście mogliśmy tez ściągnąć raki.
Po 4h od szczytu doszliśmy do naszej cieplutkiej Mazduni. A po kolejnych 15 minutach byliśmy już w naszym motel Alpine Country Inn & Suite. Bardzo fajny, przytulny motelik. A dlatego, ze jesteśmy fajni właściciel dal nam apartament w cenie zwykłego pokoju. Resztkami sil odpaliliśmy naszego grilla i przygotowaliśmy przepyszne hamburgery, które idealnie komponowały się z winkiem Banschee, Pinot Noir 2012.
Bardzo szybko po kolacji padliśmy do łóżek.
Niedziela...dzień zaczął się bardzo ciężko...trzeba było wstać z łózka. Zakwasy daly nam sie we znaki. Jest to dowod ze troszke inne miesnie pracuja jak sie wspina w rakach. Najlepszym sposobem na rozchodzenie zakwasow jest hike. Tak wiec plan pozostaje bez zmian. Chcemy sie wspiac trasa narciarksa na Whiteface aby potem zjechac w dol.
Będąc w Lake Placid nie można nie zjeść śniadania w "The Breakfast Club". Maja wiele pysznych opcji ale dla nas wygrywaja jajka benedykta z lososiem. Pychota...
Po obfitym śniadaniu trzeba się wziąć do roboty. Z Lake Placid do Whiteface jest 9 mil. Podjeżdżając pod wyciągi ku naszemu zaskoczeniu zauważyliśmy że gondola jest czynna i ludzie jeżdżą na nartach. To oznacza ze nasz plan wspinaczki legł w gruzach. Ja już w motelu przymierzałem raki do butów narciarskich a tu nic z tego. Skoro wyciągi są otwarte to obsługa zabrania wspinaczki w gore po trasach narciarskich. Tak wiec nie pozostało mi nic innego jak kupić bilet i rozpocząć sezon narciarski w połowie listopada. Bez kolejek w ciągu paru minut udało się wyjechać na szczyt.
Po zrobieniu paru zakrętów na nartach byłem wdzięczny ze otwarli wyciągi bo przy takich zakwasach nie doszedłbym tak wysoko albo by to trwało cały dzień. Warunki narciarskie jednak nie były dobre, dużo muld i lodu. Ale jak na początek sezonu nie można narzekać. Po trzech zjadach moje nogi powiedzialy "przerwa" wiec dolaczylem do Ilonki, ktora relaksowala sie przy piwku i ksiazce. Goose IPA dodal mi energii, ktora wystarczyla jeszcze na pare zjazdow.
Bylo to cudowne zakończenie weekendu, rozpoczynającego sezon narciarski. Teraz zostało już tylko 300 mil do Nowego Jorku gdzie na koszulce z 46 szczytami będziemy mogli odznaczyć kolejny zdobyty szczyt.
2014.11.01-02 Miami Beach, FL
Podobno miłość do teściów wzrasta wraz z odległością od nich. Ja moich teściów bardzo kocham bez względu czy są w tym samym mieszkaniu czy dalej....ale najbardziej ich kocham jak są w Miami Beach a my możemy sobie zrobić krótkie wakacje w środku szarej jesieni i ich odwiedzić.
Tak więc pierwszy weekend listopadowy zamiast spędzić w deszczowym Nowym Jorku, spędziliśmy w Miami Beach. Typowy wyjazd weekendowy rozpoczął się w piątek po pracy. Zamiast wrócić spokojnie metrem do domu pojechaliśmy parę przystanków dalej i dojechaliśmy na lotnisko....tak to lubię zaczynać weekend.
Trzy godziny lotu i już byliśmy na słonecznej, tropikalnej południowej Florydzie. Wieczorkiem (w nocy) wiadomo, parę drinków, kolacja i do spania. Rano obudziło nas słoneczko, bezchmurne niebo i szum oceanu. Temperatura była idealna aby rozegrać szybki meczyk w tenisa....niestety Darek wygrał, ale to nic...i tak jest 1:1 w setach.
W Miami i okolicach byliśmy już kilka razy, więc nie nastawialiśmy się na wycieczki na Everglades, do akwarium czy w inne popularne miejsca, które każdy turysta ma na swojej liście. W zamian za to Tatuś wziął nas na wycieczkę rowerową...i szczerze...jest to najlepszy sposób na zwiedzanie Miami Beach. Miasto ma bardzo dużo deptaków (wzdłuż Ocean Drive). Jak i ścieżek rowerowych w parkach i nie tylko. Lokalny przewodnik jest zdecydowanie dużym plusem i takim sposobem zobaczyliśmy bardzo ładny park koło Muzeum Sztuki - Bass, Espanola Way z dużą ilością knajpek, nie mówiąc o Ocean Drive które najlepiej zobaczyć na nogach, rowerem albo segways. Ocean Drive jest najsłynniejszą ulicą w Miami Beach. Słynie ona z architektury Art Deco, willi Versace w której został zamordowany oraz z dużej ilości bardzo dobrych restauracji i klubów nocnych....tutaj po prostu toczy się życie nie tylko nocne...
Wieczorkiem standardowo relaksowaliśmy się w apartamencie rodziców. Przed kolacją tenisik, potem kolacja, drinki na balkonie i podziwianie widoków nocą. Z balkonu rodziców jest bardzo ładny widok na Miami jak i na port tego miasta.
Tak więc dodatkową atrakcją są przypływające statki pasażerskie jak i kontenerowce. Patrząc na takie statki wpadliśmy na kolejny pomysł....właściwie to dlaczego nie pojechać na Bahamy. Z Miami na Bahamy statki pływają dość często tak więc mam wrażenie, że następnym razem jak tu przylecimy weźmiemy sobie 2-3 dniowy rejs statkiem....w końcu trzeba wbić kolejną pinezkę na naszą mapę świata.
I tak minęła nam sobota....bardzo relaksacyjna sobota....
Kolejny dzień, kolejny dzień odpoczynku i regeneracji sił przed ciężkim tygodniem pracy.
Standardowo rano mecz w tenisa....pomimo, że set był bardziej wyrównany, znów wygrał Darek...ale to nic w końcu ma urodziny to muszę być dla niego miła ;)
Po tenisie śniadanko i czas na kolejną wycieczkę....jak to mój teść mówi...najładniejsza plaża w Miami jest na Virginia Key.....popieram...bardzo ładna wysepka. Cała wyspa to jeden wielki park z plażami. To co szczególnie przykuło moją uwagę to Mountain Bike park. Park przeznaczony tylko do jazdy na rowerach górskich. Fajnie wytyczone trasy, część w lesie, część po plaży daje możliwość poszalenia. My niestety nie mieliśmy ze sobą rowerków i musieliśmy się ograniczyć tylko do spacerku. Plaża jest dość duża, zagospodarowana tak, że można przyjechać na cały dzień, zrobić sobie grilla, spalić trochę kalorii na desce Windsurfingowej albo po prostu tak jak my przejść się i na końcu wypić piwko podziwiając fale, widoki i....modelki, które akurat miały sesję zdjęciową na plaży....Darek już nie miał piwa ale pił wodę byle tylko nie musieć wracać do samochodu.
Świętowanie Darka urodzin pomału dobiega końca a nie ma nic lepszego niż zakończyć je pysznym Cabernet Sauvignion (Cannonball 2011) i steakami......bon apetit....
Po wspaniałej kolacji trzeba było zrzucić kalorie. Jak to kiedyś powiedziała moja koleżanka "ja ćwiczę, żeby delektować się jedzeniem". Popieram to w 100%....no bo przecież nie można zrezygnować z dobrej wieprzowinki. Tak więc wybraliśmy się na spacerek po Miami Beach. Chcieliśmy dojść na koniec mola South Pointe Park Pier. Niestety byliśmy tam już po zmierzchu i brama była zamknięta.....ale obok jest drugie "molo" to znaczy wał ubity z piasku i utwardzony betonem i kamieniami. Krótki spacerek w głąb oceanu był idealnym zakończeniem wspaniałego weekendu w ciepłym (choć wiecznym) Miami Beach.
Mamy nadzieję, że w lutym znów tu wrócimy....miejmy nadzieję, że w końcu uda nam się odwiedzić Bahamy. Trzymajcie kciuki.
2014.09.29-30 Zjednoczone Emiraty Arabskie, Dubaj (dzień 3)
Dzień trzeci...dzień pod hasłem NAJ. NAJszybszy roller-coster, NAJwyższy budynek, NAJdroższy hotel i miasto z NAJwiększą ilością rekordów....tak zgadza się Dubaj. Miasto, które swoja sławę zdobyło dzięki niesamowitym projektom architektonicznym ale również pobijaniu rekordów Guinnessa w czym tylko się da. Miasto w którym pieniądze nie mają granic tak jak i marzenia architektów którzy potrafią zdziałać cuda i oszukać prawa fizyki.
Nasza przygoda zaczęła się NAJwcześniej ze wszystkich dni. Już o 7 rano spakowani i gotowi do dalszej drogi pojechaliśmy taksówką na lotnisko aby wypożyczyć samochód. Wszystko przebiegło sprawnie i już po godzinie siedzieliśmy w NAJmniejszym samochodzie jakim Darek kiedykolwiek jechał (nie licząc Maluszka) gotowi uderzyć na Dubaj. Ostatni przystanek naszej podróży. Po drodze jednak chcieliśmy odwiedzić Ferrari World. Park rozrywki w którym jest NAJszybszy roller-coaster na świecie (Ferrari Monterosa Coaster) jak i wiele innych atrakcji w stylu Ferrari. Niestety park otwierają dopiero o 11 więc mieliśmy troszkę nie planowanego czasu wolnego. Aby zabić nudę postanowiliśmy przejechać się na wyspę Sddiyat. Wyruszyliśmy tam w poszukiwaniu plaży abyśmy mogli zamoczyć nogi w morzu Arabskim. Niestety wszystko tam jest już wykupione przez deweloperów i cała wyspa to NAJwiększy plac budowy jaki do tej pory widzieliśmy. Long Island City na Queens to jest nic w porównaniu z tym co się dzieje w Emiratach. Po nie udanej próbie szukania plaży wróciliśmy na wyspę YAS (gdzie znajduje się Ferrari Park) i podjechaliśmy do IKEI na kawę i cynamonową drożdżówkę.
W końcu wybiła godzina 11, a my byliśmy pierwsi w kolejce do przekroczenia bramek i wejścia do Parku Ferrari. Od razu jak tylko mogliśmy ruszyliśmy na Ferrari Monterosa Coster. Jak już wspomniałam jest to najszybszy roller-coster na świecie. Osiąga on prędkość 240 km/h w 4.9 sekundy. Jeżdżąc na tej atrakcji nasze przyciąganie ziemskie (g) było 1.7 co jest dokładnie połową tego co astronauta przeżywa przy starcie. Uczucie zdecydowanie niesamowite i warte przeżycia. Nie do końca w tym czasie wiedzieliśmy co się dzieje z naszymi ciałami i sercami. Najgorsza chyba była jednak twarz wykrzywiana na wszystkie strony...aż potem poczułam mięśnie na policzkach o których istnieniu nie miałam pojęcia. Wszystko jednak było dokładnie sprawdzone i przygotowane pod kątem bezpieczeństwa. Nie mam na myśli tylko pasów i innych zapięć, co jest oczywiste ale również dostaliśmy okulary ochronne na oczy, prześwietlili nas czy nie wnosimy nic w kieszeniach do „karuzeli” oraz kontrolowali czas aby nikt nie wszedł po raz kolejny w czasie krótszym niż 15 minut.
W parku spędziliśmy w sumie około dwóch godzin, ale po Monterosa wszystkie atrakcje były jak byś się przesiadł z Ferrari do Forda Fiesty i jechał pod górę….Nie chcieliśmy tracić więcej czasu i Darek musiał przesiąść się z Ferrari do naszego Chevroleta. Czekał na nas Dubaj a nadal mieliśmy do pokonania 120 km. Na szczęście nie było większych korków i w ciągu godziny naszym oczom ukazały się pierwsze wieżowce. Korków nie było z paru przyczyn. Po pierwsze ludzie tu jeżdżą dość szybko swoimi dużymi paliwożernymi samochodami. Przy cenie $1.5 za galon (1.50 zł za litr) nie ma to jednak znaczenia. Do tego najważniejsza autostrada E11 łącząca Abu Dhabi z Dubajem ma minimum 4 a czasem nawet 7 pasów w każdą stronę.
Nadal byliśmy ciekawi temperatury wody w morzu Arabskim, więc pierwszym przystankiem była plaża publiczna w Dubaju. Dostęp do plaży jest tu utrudniony bo wszystkie lepsze miejsca są już zagospodarowane przez luksusowe hotele lub bogate wille. Plaża na którą trafiliśmy zaskoczyła nas czystością. Nadal dużo jej brakuje do plaż w hotelach pięcio-gwiazdkowych ale jak na plażę z publicznym dostępem była dość czysta. Darek chciał się w niej ochłodzić ale ciężkie to było zadanie gdyż temperatura wody wynosiła około 32 st. C. Na zewnątrz w tym kraju długo nie da się wytrzymać i szybko z powrotem wskoczyliśmy do naszego małego ale klimatyzowanego autka.
Kolejnym przystankiem na naszej liście miał być targ złota (Gold Souk) i dzielnica która miała najbardziej przypominać stare miasto (Bastakia Quarter) oba miejsca zwiedziliśmy tylko krążąc samochodem. Po pierwsze ciężko było znaleźć parking, po drugie baliśmy się zostawić auto na dłużej niż 5 minut a po trzecie to Bastakia Qurter przypominała bardziej slamsy niż stare miasto....no chyba, że nie znaleźliśmy właściwej części.
W końcu przyszedł czas na najważniejszą atrakcję, Burj Khalifa, NAJwyższy budynek na świecie. Parking dla chcących wyjechać na obserwatorium znajduje się w pobliskim centrum handlowym. Na szczęście parking jest bez limtu i bez opłat więc bardzo nie narzekaliśmy. Emiraty słyną z centrów handlowych. Podobno mają najlepsze i ludzie z całego świata przyjeżdżają tam na zakupy (szczególnie spotkaliśmy dużo rosjan). My nie widzieliśmy żadnej różnicy i poza małym wodospadem, który stanowi część dekoracji, nie zauważyliśmy nic szczególnego w tym miejscu.
Bilet na taras widokowy w Burj Khalifa najlepiej kupic z wyprzedzeniem, bo ciężko jest to zrobić na godzinę przed wejściem. Już byliśmy gotowi kupić bilet na 21 godzinę ale nasz urok osobisty sprawił, że Pani dała nam bilety na 19:30. Dubaj z góry jest niesamowity. Jeśli chodzi o samo doświadczenie bycia na górze tak wysokiego budynku to nie widzialam większej różnicy między Epire State Building czy Rockeffeler. Platforma obserwacyjna jest niestety tylko na 124 piętrze. Powyżej nadal przez 70 pięter ciągną się apartamenty. Pomimo wszystko widok z góry pozostanie w naszych pamięciach. Niesamowite jak na takiej pustyni potrafili stworzyć tak czyste, rozwinięte i powalające miasto. To miasto nie jest jak Vegas gdzie wszyscy przyjeźdżają się tylko zabawić. To miasto jest profesjonalne, biznesowe i eleganckie. Z tego co dowiedzieliśmy się, ku naszemu zdziwieniu ropa naftowa nie jest ich głównym źródłem dochodu. 80% przychodów kraj ma z innych dziedzin, głównie z turystyki.
Przed budynkiem są fontanny....ale nie byle jakie. Nie widziałam w swoim życiu wiele fontan. Chyba najlepsze do tej pory były w hotelu Bellagio w Las Vegas ale te przewyższyły swoją jakością wszystko co do tej pory widziałam. Woda wystrzeliwała, aż do wysokości -152 metry (500ft), arabska muzyka, gra świateł i sceneria tylko dodawały blasku całemu przedstwieniu. Zdecydowanie warto to zobaczyć. Nam się udało dwa razy. Raz jeszcze przed wyjazdem na górę budynku i raz z góry, będąc na 124 piętrze. Oba widoki są oszałamiające.
Jednak to nie był koniec naszego zwiedzania. Ostatnią noc spędziliśmy w Dubaju ale oczywiście w drodze powrotnej do hotelu musieliśmy odwiedzić hotel Burj Al Arab, hotel w kształcie żagla. Jest to jeden z najbardziej ekskluzywnych hoteli na świeci, gdzie noc kosztuje od $2tys a kończą się na kiku dziesięciu tysiącach dolarów. Hotel ten nie posiada standardowych pokoi tylko apartamenty gdzie najmniejszy ma 170 metrów kwadratowych a największy Apartament Królewski ma ponad 700 metrów kwadratowych powierzchni. Oczywiście my nawet nie rozważaliśmy spędzić tam nocy ale mieliśmy nadzieję napić się drinka. Jak nam później Google powiedziało za drinka w barze trzeba dać około $50. Niestety hotel ten jest dość dobrze strzeżony i nie można do niego wjechać a żeby wejść trzeba stać w dość długiej kolejce.
Było dość późno a na nas czekał nasz hotel, tak więc zrezygnowaliśmy i pojechaliśmy na wyspę Palm Jumeirah, gdzie mieliśmy spędzić noc.Uwielbiam sieć hoteli Fairemont. Przynajmniej raz na wakacjach staramy się tam spędzić noc i zrelaksować. Nie muszę pisać, że hotel jest super, pokoje i łazienki są duże i wszystko jest utrzymane w wysokim (4-5 gwiazdkowym) standardzie.
W tym hotelu (The Palm) najbardziej spodobała nam się hotelowa plaża. Hotel położony jest na wysie Palm (stworzonej przez człowieka) i ma dojście do plaży z widokiem na Dubaj. Wreście znalazłam odpowiednie miejsce na wypicie mojego urodzinowego szampana. Tak więc siedzieliśmy na leżakach, podziwialiśmy widok (wierzowce Dubaju) i relaksowaliśmy się przy szampanie/piwe. Aż nadszedł czas na napisania bloga....i takim sposobem wylądowaliśmy na balkonie hotelu. Jest super i aż szkoda wracać.....a jutro przed nami 14h lotu do zimnego Nowego Jorku.
To już jest koniec...nadszedł nasz ostatni dzień. Jednak na wakacjach nie można tracić żadnej minuty a wyspać zawsze się można w samolocie. Tak więc wstaliśmy o 5:30 rano i po szybkim śniadaniu i pakowaniu postanowiliśmy objechać wyspę The Palm Jumeirah. Niesamowite co człowiek potrafi stworzyć. Wyspa ta została stworzona jako pierwsza i najmniejsza w projekcie, który miał na celu wybudowanie trzech takich wysp aby udowodnić, że Dubaj może wszystko i ma nie limitowane pieniądze. Stworzone zostały tylko dwie wyspy. Nie da się opisać pod jakim byliśmy wrażeniem jeźdżąc samochodem po tej wyspie. Było to idealne zakończenie naszej wyprawy.
Cała podróż przebiegła bez żadnych problemów. Bawiliśmy się super, czuliśmy się bezpiecznie i nic nie pokrzyżowało naszych planów. Problemy zaczęły się kiedy przyszliśmy zrobić check-in. Pani na dzień dobry nas poinformowała, że odprawa naszego samolotu została zamknięta 0,5h temu. Zdziwiliśmy się bo mieliśmy jeszcze 1,5h do odlotu. Okazało się, że w Abu Dhabi jest inaczej, dlatego, że cała odprawa paszportowa odbywa się przed wylotem. Tak więc pognaliśmy do bramki numer 60, omijając wszystkie duty free i po siedmiu sprawdzeniach naszych paszportów doszliśmy do amerykańskiego urzędnika, który sprawdzał moją zieloną kartę, sprawdzili moje odciski palców i wbili nam pieczątki „witamy w Stanach”. Siedząc przy bramce byliśmy odizolowani od całego świata gdyż teoretycznie byliśmy już na terytorium USA. Podobno taki system sprawia, że na JFK nie mamy już odprawy paszportowej, przekonamy się za 14h. Wsiadając do samolotu zdziwiła nas jedna rzecz.....nikt nie miał ze sobą telewizora ;) W drodze do UAE widzieliśmy wiele ludzi z bardzo dużymi monitorami lub telewizorami tak min. 40 cali.
Lot minął nam spokojnie ale po trasie samolotu można łatwo zobaczyć w których krajach jest wojna. Pomimo, że pierwotna ścieżka samolotu miała przebiegać przez Irak i Syrię, jak również Krym. Samolot jednak skutecznie omijał te rejony i musiał skręcić na Iran a potem na Turcje. Można to było śledzić na monitorach w samolocie. Tak więc bezpiecznie wylądowaliśmy na JFK, nie mieliśmy już żadnej odprawy paszportowej i wreszcie poczuliśmy chłód.....teraz pozostają tylko wspomnienia i niesamowite zdjęcia.
2014.09.28 Zjednoczone Emiraty Arabskie, Abu Dhabi (dzień 2)
Dzień drugi naszej przygody rozpoczęliśmy dość wcześnie. Jet lag dawał nam się we znaki i chociaż wcale długo nie spaliśmy to już o 6 rano byliśmy na nogach (w NY to 15). Naszą pierwszą zaplanowaną atrakcją był Sheikh Zayed Grand Meczet. Ponieważ wstaliśmy tak wcześnie to do otwarcia Meczetu (9 rano) mieliśmy dużo czasu. Postanowiliśmy, więc przejść się na nogach i przy okazji zobaczyć trochę miasta. Standardowo naszym największym problemem było znalezienie chodnika. To jest niesamowite jak przystanek autobusowy ma parę metrów chodnika, który nagle się kończy pustynnym poboczem. Podobnie jest z przejściami dla pieszych. Ładnie namalowana zebra na drodze wcale nie oznacza, że na jej drugim końcu jest chodnik. Po części jest to spowodowane wieloma nowymi projektami których place budowy zagarnęły części chodnika. Bardzo często jednak jest to spowodowane czymś innym...ale czym nie mamy pojęcia....po prostu wygląda jakby go nie planowali zrobić. W RPA czy innych krajach po których podróżowaliśmy był podobny problem ale główną jego przyczyną był brak funduszy. W tym kraju nie sadzimy, że brakuje pieniędzy na inwestycje. Widać że dużo się buduje i rozwija.
Marsz w słońcu przy temperaturze 35 st. C nie należał do najprzyjemniejszych ale dotarliśmy na czas do Meczetu. Budowla zdecydowanie robi wrażenie już z oddali Natomiast jak się wejdzie do jej środka to powala swoja architektura. Został on wybudowany w latach 1996 - 2007 i jest to największy Meczet w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i ósmy co do wielkości na świecie.
Okazało się, że mój strój był nie wystarczający. Długa spódnica i chusta zakrywająca głowę to nie wszystko. Wymagane jest również aby kobiety (tylko kobiety) miały długie rękawy. Na szczęście w Meczecie za darmo można wypożyczyć odpowiedni strój. Szczerze..... masakra. Strój jest czarny i zrobiony ze sztucznego materiału więc prawie się można w nim ugotować przy takich temperaturach. Żeby niesprawiedliwości było mało to mężczyźni mogą nosić swoje stroje w kolorze białym.... zdecydowanie musi im być chłodniej.
Meczet można zwiedzać cały. Nie ma problemu aby pochodzić po jego ogrodach, dziedzińcu jak również wejść do głównej sali modlitw. Wszystko jest niesamowicie czyste tak, że bez oporu chodziliśmy boso. Ściągnięcie butów jest wymagane aby wejść do sali modlitw, która jest wyłożona dywanami. Chodzić można wszędzie ale bardzo sprawdzają twój strój i nie ma szansy, żeby ktoś się prześlizgnął bez specjalnego ubioru. Na każdym kroku jest ochrona, która bardzo rygorystycznie sprawdza ubiór ale jednocześnie jest bardzo miła i chętnie służy pomocą.
Co nas zaskoczyło to nie tylko ogromne piękno meczetu ale również brak opłat. Nie płaciliśmy ani za wejście, ani za wypożyczenie stroju, ani za autobus powrotny. Po meczecie planowaliśmy pojechać na drugi koniec miasta aby zobaczyć Pałac Emiratów. Postanowiliśmy poruszać się autobusami jako najtańszym środkiem transportu. Przejazd po mieście kosztuje 2 AED ($0.50) i opłatę uiszcza się u kierowcy. My niestety nie mieliśmy drobnych i liczyliśmy, że kierowca nam wyda resztę. A on tylko machnął i powiedział siadajcie. Było to bardzo mile z jego strony. Z lokalnymi tak nie postąpił i kazał im znaleźć kogoś w autobusie kto rozmieni pieniądze.
Tak wiec autobusem przemieściliśmy się na drugą stronę miasta nad Zatokę Perską. Nad zatoką mają bardzo ładną plaże z deptakiem ciągnącym się kilometrami.
Ochłodzeni klimatyzacją w autobusie i uzbrojeni w nowe butelki z zimną wodą ruszyliśmy na 4 km spacer przepiękną ulicą/deptakiem Corniche. Pod koniec brakło nam wody a nasze ciała osiągały temperaturę wrzenia ale na szczęście po drodze spotkaliśmy budkę z bankomatem która była klimatyzowana. To dodało nam energii na dokończenie spaceru. Tutaj bardzo często spotyka się że budki z bankomatami, telefonami czy nawet przystanki autobusowe są klimatyzowane. Nie dziwi nas to gdyż temperatury w lipcu i sierpniu osiągają nawet 45 st C. Do tego powietrze jest bardzo suche i pomimo ze człowiek się nie poci dużo to organizm wysusza się od środka bardzo szybko. Nie pamiętamy żeby nam się tak chciało pic wody jak tutaj. Speedy, jak ty możesz wytrzymać w podobnym klimacie na co dzień.
Spragnieni wody i klimatyzowanego pomieszczenia wreszcie dotarliśmy do Pałacu Emiratów.
Aktualnie jest tam przepiękny hotel z przepięknymi cenami. Jednak pozwalają zwykłym ludziom też wejść do środka. Hotel rzeczywiście jest przepiękny a jego ogrody i otoczenie tylko dodają mu uroku. Mieliśmy szczęście i udało nam się również załapać na plan filmowy. Ciekawe jaki jest tytuł filmu...chętnie byśmy go oglądnęli. W każdym razie tylu uzbrojonych w karabiny maszynowe ludzi jeszcze nie widzieliśmy w jednym miejscu. Bylo to jednak stricto na potrzeby filmu i nie do końca wierzymy ze bron była prawdziwa, ale tez nie chcieliśmy tego sprawdzać i grzecznie słuchaliśmy poleceń ochrony.
Jak już wspominałam byliśmy tak spragnieni ze poszliśmy na piwo/drinki do hotelu nie patrząc nawet na ceny. Na szczęście nie było tak źle i za wodę, piwo, pinacoladę i lody...tak potrzebowaliśmy dużo żeby się ochłodzić...zapłaciliśmy tylko $50.
Ochłodzeni wyruszyliśmy na poszukiwania przystanku autobusowego. Udało się to w miarę szybko choć oczywiście ze znanych już problemów z chodnikami nie obyło się bez krążenia na około. Śpieszyliśmy się bo popołudniu mieliśmy już wykupioną wycieczkę na pustynne safari.
W hotelu mieliśmy tylko 15 minut na przebranie się bo punktualnie o 15:45 przyjechał po nas kierowca. Jechaliśmy Toyota Land Cruiser, która była specjalnie wzmacniana rurami na wypadek dachowania. Było to wymagane gdyż główną atrakcją była jazda po wydmach. Na samochód przypadało 6 pasażerów plus kierowca. Po 40 minutach jazdy z hotelu i zebraniu pozostałych pasażerów. Spotkaliśmy się na farmie wielbłądów z 11 innymi samochodami. Na farmie mieliśmy parę minut na porobienie sobie zdjęć z wielbłądami. Mogliśmy chodzić miedzy nimi, dotykać, głaskać, przytulać. Co kto wolał.
W tym czasie kierowcy ze wszystkich samochodów chłodzili silniki i zmniejszali ciśnienie w oponach. Jednym słowem przygotowywali się na zaatakowanie wydm. Mielismy szczescie bo jak sie okazalo nasz kierowca byl przewodnikiem (pewnie byl najlepszy z grupy). Co sie w sumie zgadza. Darek był pod wielkim wrażeniem jak ten gościu jeździ. Szczególnie jak potrafi bokiem zjeżdżać po kilkunastu metrowych wydmach na dół. Ponoć w swojej siedmio-letniej historii nigdy nie stracił kontroli nad samochodem i widać było, że wszystko co robił było dla niego przyjemna zabawa. Dla nas zreszta tez. Zabawa lepsza niż jazda na roller-costerze Darek próbował się nauczyć jak prowadzić samochód po piasku i wydmach aby przygotować się na grudniowy wyjazd w kaniony.
Po ok. 45 minutach rajdu mieliśmy przerwę aby podziwiać zachód słońca na pustyni. Jak tylko samochody sie ochlodzily ruszylismy w droge do oazy gdzie czekaly na nas rozne atrakcje. Oczywiście dojazd do oazy odbył się w 100% po wydmach. W oazie moglismy przejechac sie na wielbladzie (trwalo to moze 2 minuty), isc na henne ktora robili na dloniach i rekach, wypalic lokalna fajke wodna, ogladnac taniec brzucha i zjesc przepyszny obiad. O dziwo moglismy rowniez kupic sobie piwo i inne drinki alkoholowe. Ku naszemu zdziwieniu minimalny wiek na zakup alkoholu tu jest 21 lat.
W oazie spędziliśmy dobre dwie godziny korzystając z atrakcji, siedząc przy stolach na tradycyjnych dywanach arabskich rozłożonych na piasku pustyni. Siedzieliśmy (lub leżeliśmy) na poduszkach i podziwialiśmy spokój pustyni, zachodzące słońce i przepiękne gwiazdy.
W naszej grupie były 3 osoby z Hiszpanii i jedna z Tajwanu. Jak się okazało Mon (dziewczyna z Tajwanu) mieszka w naszym hotelu i podobnie jak my przyleciała do Abu Dhabi wczoraj. Również tak jak i my jutro uderza do Dubaju i wylatuje we wtorek. Jedyna różnica jest taka ze my wracamy do domu a ona ma przed sobą jeszcze prawie miesiąc wakacji. Planuje odwiedzić Londyn, Paryż i …....Białystok. Sama śmietanka Europy. Okazało się, że Polskę zna dość dobrze bo robiła tam kiedyś praktyki z Caritas i wtedy poznała rodzinę z Białegostoku z którą się zaprzyjaźniła. Pozytywnie zdziwiła nas swoim sposobem podróżowania. Nie dość ze podróżuje sama a jest dość młoda (możne ma 23 lata) to na pytanie jak planuje się dostać jutro do Dubaju odpowiedziała ze jeszcze nie wie ale coś na pewno wymyśli. Życzymy jej powodzenia!
Dzień był tak intensywny ze w drodze powrotnej prawie wszyscy spali w samochodzie. Jednak było to jeden z tych dni w życiu których się nigdy nie zapomni. No bo czy można zapomnieć coś tak pięknego.....
2014.09.27 Zjednoczone Emiraty Arabskie, Abu Dhabi (dzień 1)
Praca w "travel" ma swoje plusy... właściwie to tylko plusy. Pewnego dnia, wykonując swoja codzienną prace dostałam e-maila, oferta tylko dla pracowników... $600 bilet do Abu Dhabi dla dwóch osób....no i jak tu nie skorzystać.....
Tak wiec jesteśmy... uciekając od gorących dni w Nowym Jorku... uciekliśmy... na pustynię.
Z takich okazji korzystamy dosyć często, wiec urlopu już nam niewiele zostało. Jest piątek wieczór, siedzimy na JFK i nie możemy się doczekać tego rewelacyjnego długiego weekendu w Emiratach Arabskich. Ale zanim to nastąpi musimy przeżyć 13h lotu.....życzcie nam powodzenia i mamy nadzieję że to prześpimy....zwłaszcza że poprzednia noc była bardzo krótka bo świętowaliśmy moje urodziny. Niestety samolot jest pełen dzieci ale mamy nadzieje, że niania która jest na pokładzie spełni swoje zadanie. Póki co najbardziej zdziwiła nas bardzo mała ilość arabów a duża ilość hindusów....czy my na pewno lecimy do Abu Dhabi????
Nawet szybko dostaliśmy kolacje. Jedzenie było dość dobre jak na jedzenie w samolocie. Jagnięcina rozpływała się w ustach a ja po raz pierwszy zjadłam coś lokalnego, biryani. Biryani jest to kurczak z ryżem ale cały sekret jest w lokalnych przyprawach. Po kolacji i piwku nawet nie wiedząc kiedy padliśmy oboje... Udało nam się przespać Atlantyk... Yupppiii... widać ze niania się spisała bo żadne dziecko nie zakłócało nam snu. 5 godzin później obudziliśmy się nad Londynem....no to połowa drogi za nami. A wiecie czym na obudzili.... lodami na śniadanie.
Po śniadaniu zaczęliśmy oglądać jakieś filmy, ale oczy szybko nam się zamykały. Chyba tabletka jeszcze działa... Po kolejnych pięciu godzinach snu obudziliśmy się nad Baghdadem na kolejny posiłek składający się z ryżu, jarzynowego curry i bakłażana w stylu masala (dało się zjeść). Jeszcze "tylko" mamy dwie godzinki do Abu Dhabi. Aktualny czas w punkcie docelowym jest 5:30 po południu a wylecieliśmy z NY o 11 wieczorem.
Udało się....wylądowaliśmy w kraju gdzie podobno nie można kupić alkoholu...i co zobaczyliśmy jako pierwszą atrakcję turystyczną? Sklep Duty Free gdzie można kupić więcej alkoholu niż normalnie na lotnisku. Nie szaleliśmy....kupiliśmy tylko parę piwek i udaliśmy się do hotelu......często dotarcie do hotelu jest najtrudniejszym elementem podróży. Po naszych przygodach z taksówkami w Rosji tym razem postawiliśmy na komunikację miejską i wzięliśmy autobus.....kosztowało nas to tylko $1 (4AED) - tak to można podróżować. Wysiedliśmy na przystanku który wydawał nam się najbliżej hotelu. Jednak w życiu nic nie jest tak piękne jak na obrazku (czytaj na google maps). Jak się okazało z przystanku do hotelu czekał nas jeszcze spacerek ok. 30 min (3km). Wydawać by się mogło ze to nic wielkiego poza tym ze w tym mieście jest bardzo mało chodników. Większość chodników jest krótka i łączy tylko przystanek autobusowy z parkingiem. Nie dziwimy się że ludzie nie mają ochoty na spacery po mieście jak temperatura jest ok 33-40C cały czas. Na szczęście o 9 wieczór miasto jest dość wymarłe więc daliśmy radę i czasem idąc ulicą, czasem przekraczając rondo na siagę, a czasem pokonując piaski pustyni dotarliśmy szczęśliwie do hotelu. Mieliśmy wielkie plany odwiedzić największy meczet w mieście (robi wrażenie widzieliśmy go jadąc autobusem) ale było już dość późno. Tak wiec stanęło na wizycie w hotelowym barze, zjedzeniu małej kolacji i uaktualnieniu bloga......jutro czeka nas ciężki dzień, dużo atrakcji i mało czasu. Miejmy nadzieję, że uda nam się wcześnie wstać.....no to do jutra!
2014.08.29-09.01 Franconia Notch, White Mountains, NH
Podróżujemy, tego nie da się ukryć od wielu lat. Czasem samotnie, czasem w grupie... najważniejsze, żeby odkrywać nowe miejsca. Byliśmy już na 5 kontynentach, dwa jeszcze czekają na odkrycie. Bloga pisać planowaliśmy od dawna ale, teraz siedząc przy ognisku w hotelu "milion gwiazdkowym" postanowiliśmy go wreszcie zacząć...
Nasz "hotel" znajduje się blisko naszego domu ale jest też blisko naszych serc. Białe Góry w New Hampshire oczarowały nas tak bardzo, że większość długich weekendów spędzamy tutaj.
W Białych Górach byliśmy wiele razy, ale zawsze wybieraliśmy słynny "Presidential Range". Tym razem pod wpływem zdjęcia jakie zobaczyliśmy w sklepie "REI" na dole Manhattanu wybraliśmy nieznany nam zakątek tych pięknych gór, Franconia Notch.
Jak to bywa w długie weekendy, wyjazd z Nowego Jorku trwał godzinami, zwłaszcza, że aktualnie jest US Open. Zajęło nam to dokładnie 4 godziny, pomimo że, wyjechaliśmy w południe. Po dziewięciu godzinach (563 km/350 mile) dotarliśmy na Lafayette kemping.
Planowanie szlaku
Jest to kemping położony w samym sercu Franconia Notch. Mieliśmy wielkie szczęście że parę tygodni wcześniej udało nam się zrobić rezerwacje. Nie zdążyliśmy wjechać przed zamknięciem, ale miejsce na nas czekało i udało nam się zakończyć dzień przepyszną jagnięciną z grilla której towarzyszyła butelka przepysznego czerwonego wina "2012 Cane & Fable, Cabernet Sauvignon".
Dopiero następnego dnia (sobota) wcześnie rano zobaczyliśmy piękno otaczających nas gór. Widok z kempingu był oczarowujący. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na 13 milowy "spacer". Trasa rozpoczynała się prawie z naszego namiotu i przez dwie mile łagodnie wlokła się w dół rzeki. Potem zaczęła się zabawa, czyli prościutko do góry bez rozpieszczania, ponad 2500 feet wspinaliśmy się bez przerwy aby osiągnąć Franconia Ridge (4240 ft.)
W życiu górołazów nie ma łatwo. Nasza trasa szła w lewo, wiec my poszliśmy w prawo.
Dlaczego? Szczyt Libery (4459 ft.) wyglądał bardzo zachęcająco. Po krótkim odcinku stanęliśmy na szczycie. Widoki z niego zapierał dech w piersiach.
Białe Góry, Szczyt Liberty 1359 m n.p.m (4459 ft)
Ze szczytu było widać jak na dłoni trasę którą chcieliśmy pokonać. Wyglądała zachęcająco dlatego, że nie była łatwa. Czekały nas jeszcze trzy szyty i parę dolinek pomiędzy nimi. Tak więc po wypiciu na szczycie piwka szybko wzięliśmy się do roboty i wróciliśmy na szlak aby zaatakować kolejny szczyt, Little Haystack (4760 ft). Little Haystack w tłumaczeniu oznacza "małą kupę siana". Pogoda była fantastyczna, tak jak i energia w naszych nogach, więc szybko uporaliśmy się z tą kupą siana.
Na Haystack spotkaliśmy rangera który dowiedziawszy się o naszych dalszych planach wspinaczki odradzał nam kontynuacje, argumentując, że nie zdążymy przed zachodem słońca wrócić na kemping. My się jednak łatwo nie poddajemy i nie straszne nam wracanie z hików po nocy. Droga z little Haystack na górę Lafayette ciągnęła się w nieskończoność.
Trasa bowiem przechodzi przez szczyt Lincoln (5089 ft) jak i szczyt bez nazwy (5020 ft) i inne wzniesienia. Ciągłe wzniesienia i doliny jak i otwarta przestrzeń sprawiały, że trasa była przepiękna. Szła granią, ponad lasami, a widoki sprawiały, że nie zwracaliśmy uwagi na dodatkowe utrudnienia. Szczyt Lafayette (5260 ft) zdobyliśmy wcześniej niż ranger nam mówił, wiec udało nam się zrobić małą przerwę na piwo, zanim ruszyliśmy w drogę powrotną na dól.
Godzinę od szczytu znajduje się schronisko Greenleaf Hut (4200 ft) w której każdy turysta jest witany jak u siebie w domu. W chatce ucięliśmy sobie krótką przerwę. Było przyjemni i już bez mocnego wiatru który był na szczycie.
W drodze na dól Ilonka dostała z niewiadomego źródła przypływ energii i wyprzedzając wszystkich zbiegliśmy prosto na nasz kemping. Dwie godziny wczesnej niż ranger mówił.
A potem było jak zawsze..... ognisko, kolacja, drinek, drinek, drinek i do spania...
Podsumowanie dnia: 13 mil, różnica wzniesień 5000 ft.
Kolejnego dnia (niedziela) troszkę dłużej pospaliśmy, do 7:45. Po wyjściu z namiotu, sprawdzeniu pogody (pochmurno z możliwymi burzami) i śniadaniu z grilla wyruszyliśmy na kolejny szlak. Też zaczynał się na naszym podwórku (czytaj. przy namiocie) ale był troszkę krótszy od poprzedniego, bo dalej czuliśmy kolana po wcześniejszym zbieganiu ze szczytu Lafayette. W drogę wyruszyliśmy późno bo dopiero o 10 rano.
Po pól godzinnym marszu w górę rzeki, oczywiście pogoda się sprawdziła i deszczyk zaczął mżyć a potem po prostu padać, Po kolejnej pól godzinie dotarliśmy do stóp góry Cannon (4100 ft). Na górę można wyjechać kolejką linową albo iść 2.3 mile szlakiem i wspiąć się 2100 ft. Na szczyt szliśmy dwie godziny. Trasa oczywiście była stroma i śliska od deszczu.
Powyżej 3400 ft zaczęły się chmury, które nam już towarzyszyły do szczytu.
Tak jak wspomniałem na góre można wyjechać kolejką wiec jest tam małe schronisko gdzie na szczęście mają parę lanych piwek. Sierra Nevada nas ochłodziła. Potem mieliśmy plan zatrzymać się 1400 ft niżej w schronisku (Lonsome Lake Hut, 2760 ft) i zjeść ciepłą zupę. Jednak plany się zmieniły po drodze.
Zejście było okropnie ciężkie, BARDZO strome. Dobrze, że było dużo drzew to można się było trzymać korzeni. Czasami było prawie pionowo, i to oczywiście w deszczu = ślisko.....!!!
Po około dwóch godzinach dotarliśmy nad jezioro gdzie jest schronisko, ale trzeba było przejść jeszcze 0.3 mili w jedną stronę. Była już taka ulewa że postanowiliśmy zrezygnować z zupy i "lecieć" w dół na camping (kolejne 1000 ft w dół) gdzie już mieliśmy rozłożoną plandekę przeciwdeszczową i gdzie Ilonka obiecała robić pyszną gorącą herbatę z prądem o smaku wiśniowym (Captain Morgan).
I tak też się stało. Siedzieliśmy sobie na naszym polu (#46), popijaliśmy herbatkę, Ilonka karmiła chipmunki (już jej nawet na stół wychodziły)
a ja odpalałem grilla na hamburgery
a potem mieliśmy wielki plan...... rozpalić ognisko.... dobrze ze trochę drzewa mieliśmy suchego.
Plan wypalił, ognisko też. Posiedzieliśmy przy ognisko dobrych parę godzin....
Podsumowanie dnia: 8 mil, różnica wzniesień 2500 ft.
Poniedziałek, ostatni dzień - niestety już powrót i do pokonania kolejne 350 mil. Pogoda zrobiła się piękna, cieplutko, słonecznie, bez wiatru. Szkoda było marnować tak pięknego dnia więc postanowiliśmy jeszcze coś pozwiedzać. Pojechaliśmy do "The Flume". Bardzo ładny, dwu milowy spacer przez kanion wśród szumiącego górskiego potoku.
Potem jeszcze odwiedziliśmy naturalny monument "Old man of the Mountain", który niestety w 2003 spadł, ale dalej jego duch jest w NH.
Wracając dostaliśmy serwisy na telefony i tu fantastyczna wiadomość!!!!!!! Wygraliśmy wejście na "the Wave". Tak więc w grudniu uderzamy do Arizony i Utah aby poskakać po lokalnych kanionach.